Читать книгу Upadła świątynia - Dominika Węcławek - Страница 8

Rozdział 2
W dół

Оглавление

Wrzesień, dwudziesty pierwszy rok po Zagładzie

Zgrzała się okrutnie, ale była szczęśliwa. Niczym dziecko z udanej psoty. Tylko jej udawało się niepostrzeżenie zakradać do kolegi i tylko jej uchodziło to płazem. Czasem myślała, że Kostia robi to celowo, ale wolała nie drążyć tematu. Przy Kostii wiele pytań grzęzło w gardle, taki już był. Czarne oczy, siwe włosy, cięty język i ten sposób patrzenia na rzeczywistość. Lidce zdawało się, że jej kolega jak nikt inny w ich tunelach potrafi kochać ten świat i go nienawidzić. Dla niej było to jednocześnie przerażające i fascynujące.

– Kostia, dlaczego akurat tu? Szturmowcy przecież nie wybili całej rodziny!

– Może i dobrze. Takie wspaniałe zwierzęta nie zasłużyły na koniec z rąk takich paskudnych ludzi.

– Kostia!

– No co? Może uważasz, że to był świetny pomysł?! Utłuc Zegarowego, wszcząć kolejną wojnę, zabić skrzydlatego strażnika z wieży, poleźć gdzieś w las, znaleźć pusty bunkier, stracić najlepszych ludzi, a potem iść na pewną śmierć w ogniu walki z ekstremistami? Świetna sprawa, doprawdy. Wszystkich naszych najlepszych ludzi z tuneli powinniśmy tak powybijać.

Relacje między Kostią i Borką były dziwne. Dziewczyna, choć znała swojego białowłosego kolegę niemal od zawsze, nie potrafiła dociec, o co tu chodzi. Obaj grali w jakąś dziwną grę. Spotykali się rzadko. Borka należał do najlepszych oddziałów Kryształowego Pałacu, a Kostia gardził już samymi propozycjami, by służyć pod czyimikolwiek rozkazami. Pozornie walczyli po tej samej stronie barykady, ale Borka właściwie bił się dla tych, co płacą, a Kostia? No właśnie...

– Kostia, słyszałam przedwczoraj na Politce, że cię szukają. Podobno góra chce z tobą pogadać.

– Niech góra wejdzie na górę.

– Nie wydurniaj się, wiesz przecież, że oni nigdy nie wylezą do twojego gniazdka. Jesteś chyba jedyną osobą na tym świecie, która może tutaj bez obaw przesiadywać godzinami. Ty nawet nie zakładasz, że Zegarowa może cię zaatakować, nie?

– A nawet jeśli mnie zaatakuje, to co?

To był kolejny problem z Kostią. Jego podejście do śmierci. W tunelach każdy wiedział, jaka jest najwyższa wartość. Wartością jest przeżycie. Lidka w przypływie odwagi wygarnęła białowłosemu, co myśli. On miał oczywiście na to swoją odpowiedź.

– Przeżycie? Jasne, najczęściej chodzi o przeżycie tych, którzy wszystkim rządzą. Może jeszcze ich najbliższych. – To kończyło temat.

– Ej, a ty? Jaki masz cel? Chcesz siedzieć tu i czekać, aż Zegarowa nakarmi tobą swoje potomstwo? Po to tu przyłazisz? – krzyczała mu szeptem w ucho, aż żałowała, że zdjęła maskę, bo gdyby wciąż ją miała na nosie, to nie chciałoby się jej tyle gadać.

– Słuchaj – powiedział i podniósł się. Spojrzał na południe, które niknęło w chmurach pyłu. – Mam swoje cele. Najważniejsze, że nie obarczam nimi innych.

– Ale jakie one są, te twoje cele?

– A twoje? Jakie są twoje cele, Lidio Apolonio?

Wzdrygnęła się, wycofała i spuściła głowę. Cała śmiałość uleciała, gogle zaczynały parować.

– Może jesteś jak tamte smętne baby, które całe życie nie robią nic innego, tylko żyją ze szmat i ochłapów? Ochłapy jedzą, szmaty zszywają. Wczoraj to robiły, będą to robić jutro i dopóki starczy nam tlenu na tej planecie. A może przypominasz raczej te ckliwe dziewczynki z północnych krańców? Te, co przyszły do nas z grupą uchodźców? Marzysz o lepszym świecie, o tym, że kiedyś zima minie, wyrośnie kilka drzew, założysz rodzinę. Lidka, spójrz. Rodzina to jest rzecz na czasy pokoju, ci, którzy mają władzę, odebrali nam to. Jesteśmy dziećmi wojny, naszym obowiązkiem jest raczej niesprowadzanie kolejnych istnień na ten świat. Rozejrzyj się. Popatrz. Na górze atomowa zima i jej krwiożercze dzieci, a w podziemiach ludzkie robactwo. To chcesz pokazać swoim dzieciom? Ruiny, zgliszcza, obdartusów żyjących w kanałach jak zwierzęta? Zwierzęta zachowujące się jak potwory, skażone powietrze i zatrute rośliny?! I władza! Och! Nasza wspaniała, niezmienna władza. Niezawodna. Ona niczego nam nie zapewni!

– Kostia!

– Co?

– Nie nakręcaj się. Przecież wiem...

– Że co?

Lidka przysunęła się.

– Że nic, głuptasie, że tak nie myślisz! A przynajmniej nie do końca. – Wybuchła śmiechem i w tym momencie drzwi wyjściowe na dach otworzyły się z hukiem.


– Karwa fa! Czy to jakiś zlot trupów?

– Jakbyś zgadł. Właściwie to obchodzimy dwudziestą pierwszą rocznicę, przyniosłeś nam czarną flagę?

Zasapany i spocony, przyodziany w pełny rynsztunek strażnika ruszającego w akcję bojową Stach nie miał już chyba energii na to, by zrozumieć żart.

– Kostia, draniu, Generał czeka, ma dla ciebie zlecenie.

– Zlecenia są dla stalkerów.

– Straszny z ciebie formalista, słówek się będzie czepiał. Komendant sprawę ma.

– Przyszedłeś z tym specjalnie do mnie? Aż ze Służewa?

– Nie, przechodziłem, z tragarzami...

– To idź i powiedz tragarzom, że jestem teraz zajęty podziwianiem Kossaka i Buddy. Won! Nie mam ochoty na spotkania z ludźmi.

Wzrok Stacha padł w tym momencie na drugą z postaci, wyraźnie przypominającą kobietę, choć w tych starych kombinezonach trudno ocenić. Nie miał czasu do namysłu, czy to, co widział tam, to fałdy od ubrania, czy może...

– Won, powiedziałem! – Kostia wyciągnął swój nóż. Wyglądał tak, że równie dobrze mógłby Stacha bez ostrzeżenia rozkroić i zrzucić na dół, ku uciesze Zegarowej.

– Wilanów! – wrzasnął strażnik i schował się za ciężkim skrzydłem drzwi.

Kostia drgnął.

– Lidio? Idziemy – rzekł teatralnie i dodał pod nosem: – Zanosi się na burzę.

Czerwiec roku Zagłady

Na dole było strasznie cicho. Tak przynajmniej zdawało się dzieciom. Właściwie nie wiedziały już, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy może za chwilę znów obudzą się w swoich pokojach. Było ciemno i duszno. Rodzice zachowywali się jakoś dziwnie. Mama stała blada, a ojciec cały rozedrgany. Nie krzyczała już swojego „cholera!”, tylko wyjęła z górnej półki piwnicznego składziku syrop i nalała każdemu z dzieci.

Pij, mama prosi, no już, dobre, słodkie, pomoże. Pij, Iskierko. Jak wypijesz, to cię przytulę. Przekonywanie trwało minutami. Dziewczynka nie zamierzała się łatwo poddać. Nigdy. Chłopak nie dyskutował. Szybko przełknął gorzkawy koncentrat. Nawet nie skrzywił się, choć matka trochę jednak przesadziła, okłamując ich z tą słodyczą. Właściwie to nieważne. Powieki były ciężkie. Myśli powolne. Kilka chwil później starszak spał z głową wciśniętą w bok pochrapującej młodszej siostry.

– Waleriana? – szepnął Andrzej.

– Tak jakby. Syrop na uspokojenie. Tak jest lepiej...

– Czy ty naprawdę to wszystko tutaj trzymałaś?

– Co masz na myśli?

– No wiesz, Zośka... Te syropy i to... wszystko? – Mężczyzna niepewnie rozejrzał się po piwnicy.

– Po prostu lubię być przygotowana na różne okoliczności, Andrzej. Zrozum. Zresztą przydało się, nie? To kto miał rację? – Spojrzała triumfalnie i zaraz się zmieszała. To nie był dobry czas na przekomarzanki. – A teraz, skoro dzieci śpią, to jeszcze na szybko sprawdzimy, co mamy, dobra? Zapasy wody na dwa tygodnie stoją tam. – Wskazała ręką na lewy róg pomieszczenia. – Tutaj są konserwy, fasolka, jakaś szynka świąteczna... Patrz... pamiętasz, jak takie znosili nam kiedyś rodzice na Wigilię? – Podniosła puszkę o przedziwnym kształcie z kluczykiem przylutowanym do denka.

– Zośka...

– O... a tu przetwory. Nie trzeba gotować. W torbie mam apteczkę i kilka innych rzeczy, patrz, śrubokręcik nawet mam, śmieszne, nie?

– Zośka!

– No. Tak. Dobrze. Nie wiemy, co się właściwie stało na górze...

– No właśnie, nie wiemy. Po co tu siedzimy? – niecierpliwił się Andrzej.

– Na wszelki wypadek.

– Zosieńko, czy ty wiesz, co sobie o nas pomyślą sąsiedzi albo mój szef, jak powiem, że przesiedzieliśmy pół dnia z zaćpanymi syropem dziećmi w piwnicy naszego bloku „na wszelki wypadek”, bo nie wiedzieliśmy, co się dzieje?

Kobieta uśmiechała się przez chwilę.

– Masz rację, nie wiemy, co się stało, ale mam podejrzenia...

– Zoś...

– Cicho! Mam podejrzenia, że świat, jaki zostawiliśmy za plecami, przestał istnieć...

– Zoś! Uspokój się. Co to za patetyczny ton? – zapytał. Spojrzała na niego chmurnie. – No dobrze. Co zamierzasz, Amazonko?

– Sronko. Proszę, Andrzej, zaufaj mi. Przez dwanaście lat szkolili nas i douczali z zachowania na wypadek wojny, chyba tylko dlatego, że na lotnisku w jako jedynym miejscu w mieście ktokolwiek jeszcze dbał o przepisy bezpieczeństwa. Posłuchaj, niebawem trzeba będzie zrobić rozpoznanie, wyjść. Nie masz skafandra, ja też nie. Mamy jedną maskę. Starą.

– Ale ty poważnie mówisz?

– A nie? Dlaczego mam mówić niepoważnie, Andrzej, sam oceń. Alarm, samoloty, pociski spadające na miasto i ten wybuch, którego nie widzieliśmy, ale poczuliśmy. Nic ci to nie mówi? Lekcje PO? Nie? Wygląda na to, że nasze miasto zostało zaatakowane.

– W biały dzień, z zaskoczenia? To nie jest tak, że ktoś ci najpierw wojnę wypowiada?

– Czy Bin Laden wypowiedział wojnę? Czy separatyści z Donbasu wystosowali oficjalne pismo z informacją, że od teraz to oni już oficjalnie wypowiadają wojnę i walczą w barwach przyszłej republiki, wydartej siłą Ukrainie? Serio? Andrzej, w jakim ty świecie żyjesz? Ja wiem, w świecie bez „Wiadomości”... Gdybyś się czasem odkleił od pisania nie tylko po to, by się nażreć albo zrugać dzieci, to może byś się lepiej orientował. Panie „żyję bez telewizora”.

Na końcu języka miał już ciętą ripostę, ale zorientował się, że tym razem z żoną lepiej może nie zadzierać. Wydawało się, że ta powaga i opanowanie, chłodne kalkulacje, to pewna poza, za którą kryje się zmęczenie i strach.

– Zosieńko, spokojnie... – Spróbował ją objąć.

– NIE.

Odeszła w kąt. Panikowała. Przecież to się nie mogło stać, nikt nie atakuje stolicy europejskiego kraju bez ostrzeżenia, przynajmniej nie w XXI wieku. Sama nie chciała w to wierzyć. Niech już wszyscy sąsiedzi wezmą ich raczej za wariatów, jak odkryją, że przez kilka dni bunkrowali się w podziemiach bloku. Trochę taki Underground, nie? Mesecina, bleć zeczina...

– Dobrze, Andrzejku. Powinnam pójść sprawdzić, o co chodzi...

– Nigdzie nie pójdziesz, nie myśl o tym. Jutro sprawdzimy, co się dzieje.

Wrzesień, dwudziesty pierwszy rok po Zagładzie

O co może chodzić? Dlaczego Kostia tak nagle zmienił ton, a teraz zamilkł zupełnie? Odkąd zeszli z góry, wydawał się dwa razy bardziej czujny. Lidka widziała też, że wciąż jeszcze trawi to, o czym rozmawiali przed chwilą.

Kostia zawsze wolał działać sam. Nie tyle przyjmował zlecenia, co rozważał... no właśnie, co? Załatwienie pewnych spraw. Jedyne towarzystwo, jakie był w stanie zdzierżyć, to obecność Lidki, choć dziewczyna miała wrażenie, że cenił ją nie za talenty medyczne, co raczej za powściągliwość. Towarzystwo Stacha znosił chyba tylko dlatego, że ten potrafił się doskonale sprzeczać. Och, Stach może nie wyglądał godnie, raczej jak skrzyżowanie łachmyty z parchem, ale był wyjątkowy. Dwudziestoparoletni przedstawiciel oddziałów Twierdzy był nieprzyzwoicie zarośnięty i równie nieprzyzwoicie wesoły. Lidia przypomniała sobie, jak Stach ostatnim razem wyciął numer Pawluczukowi. Wkrótce pożałowała swego zamyślenia.

Łup.

Cholera.

Stare, kruszące się schody były zdradliwe. Przez swoje gapiostwo stanęła krzywo i zjechała kilka stopni w dół. Dziewczyno, ogarnij się. Kostia syknął. Nie myśleć, działać. Musieli przejść do Kryształowego Pałacu, tymczasem znajdowali się na terytorium, na którym niepodzielnie panował Święty Krzyż ze swoimi nawiedzonymi zasadami.

Na szczęście na dole budynku spotkali resztę oddziału Stacha. Konkretnie Konewę, który obstawiał wejścia.

Dlaczego został bez wsparcia? Nie mieli już więcej ludzi? Później o tym pogadają. To, że on wolał działać sam i samemu ewentualnie dać się zeżreć, nie znaczy, że tak to powinno wyglądać. Konewa odwrócił się i poświecił w ich stronę latarką. Auć, kurwa. Wyłącz to. Nie po oczach. Dobra.

Widok Lidki, nawet opakowanej w skafander, ucieszył Konewę. Dziwnym nie jest. Była najlepsza. Po obu stronach tuneli. Nikt nie opatrywał ran, nie leczył odmrożeń i oparzeń, nikt nie zszywał skóry tak delikatnie i sprawnie jak ona. Miała fach w ręku, a starsi powiadali, że ma coś z szeptuchy. Lidce to tylko schlebiało. Nie dementowała pogłosek.

Stara prawda, którą usłyszała od Stryja Antoniego, brzmiała tak, że dobry lekarz nigdy nie mówi pacjentom, że coś nie zadziała. Za połowę działania leku odpowiada głowa pacjenta. W tunelach zaś ludzie byli niesamowicie zabobonni; tym łatwiej przychodziło jej wykonywanie swoich obowiązków.

Prędzej czy później spotykał ją każdy, kto musiał regularnie wypełzać na powierzchnię. Chyba że zmarł, zanim zdążyła do niego dotrzeć. Lidka nie działała pod niczyimi rozkazami, ale miała zasady i konsekwentnie się ich trzymała. Jakie to były zasady? Stach mawiał, że lepiej nie trzymać się zasad, tylko być dobrym człowiekiem. Lidka wiedziała, kto jest dobry. Wystarczyło jej jedno dotknięcie i wiedziała o kimś wszystko. Tak mówili w tunelach. Lidka nie dementowała.

– No a ten tu po chuj?

– Miarkuj się, Konewa! – zgasił go Stach.

Konewa był w gruncie rzeczy dobrym chłopakiem, ale to, co było jego zaletą, stanowiło niejednokrotnie przeszkodę. Miał wielką wyobraźnię. Stary mawiał, że w poprzednim świecie byłby pewnie pilotem samolotu, poławiaczem pereł i powieściopisarzem jednocześnie. Stach wolał nad tym nie dumać. Wiedział natomiast, że na Konewie można polegać w większości sytuacji z wyjątkiem tych, w których fantazja porywała żołnierza ku niedosięgłym przestworzom i pięknym kobietom. Dlatego nikt się nie dziwił, że Konewa dostawał pozwolenie na dzień urlopu na Wilanowskiej częściej niż inni nieżonaci.

Tym razem jednak Konewa wyraził na głos to, co chętnie zakrzyknęłaby reszta przedstawicieli Twierdzy. Na cholerę dowódca zgarniał tego siwowłosego chłopaka? Odpowiedzi nikt nie uzyskał. Ale dobry żołnierz nie pyta. Tak? Się wyjaśni to się wyjaśni. Tymczasem wyszli ostrożnie z budynku przez okno na pierwszym piętrze. PASTA. Co to za dziwna nazwa? Lidka niejednokrotnie się nad tym zastanawiała, ale zawsze były ważniejsze sprawy. Poza tym świat tuneli już taki był. Kipiał od niezadanych pytań i nieudzielonych odpowiedzi. Teraz zaś lepiej było się nie odzywać. Skoncentrować się, nie wywalić, nie dać się zeżreć. Spieszyć się powoli. Mać! Co to za syf? Czy Kostia na serio za każdym razem wpełzał tędy, czy może ukrywał przed nimi wygodne wejście po to, by nie nękali go bez potrzeby?

Wyjść na górę było znacznie łatwiej, niż zejść. Ośnieżona, wysoka na kilka metrów sterta gruzu skrywała najróżniejsze żelazne paskudztwa, zdolne rozciąć nawet najgrubszy skafander. No i wreszcie on. Nic tak nie chrupie pod nogami jak ten śnieg. Zabójczy i szalenie piękny w swej szarości. Chrrrrrrup, chrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrup, miarowo. Buty zostawiały głębokie ślady. Chrrrrrrrrrup, chrrrruuuup. To jakby ktoś drapał i głaskał jednocześnie. Czuły, ale pełen chłodu pocałunek, złożony przez matkę naturę na pokiereszowanym przez ludzką zarazę świecie.

Mać! Co to było? Ciężkie buty zaczepiały o to, co pod śniegiem. Byle do tuneli!

Upadła świątynia

Подняться наверх