Читать книгу Zaginiona wyspa - Douglas Preston - Страница 10
5
ОглавлениеPo krótkiej wizycie w hotelowym pokoju, aby się przebrać, Gideon wyruszył z cenną stronicą do londyńskiego Sotheby’s, gdzie miało dojść do ostatniej i najważniejszej próby w opracowanym przez niego planie. Prawie pięciokilometrowa przechadzka pozwoliła mu zapoznać się z kilkoma fascynującymi miejscami, jak choćby Hyde Park. W ten piękny letni dzień, wśród starych drzew gęsto pokrytych liśćmi, pod niebem, po którym jak statki przepływały kłębiaste obłoki, cała murawa parku tętniła życiem – było mnóstwo ludzi. Londyn był niezwykłym miejscem i Gideon stwierdził, że powinien spędzić w tym mieście więcej czasu, a może nawet zamieszkać tu na stałe.
Nagle jednak przypomniał sobie o swojej nieuleczalnej przypadłości i tego rodzaju myśli błyskawicznie wyparowały mu z głowy.
Gmach Sotheby’s był bezpretensjonalną, świeżo otynkowaną, dziewiętnastowieczną, trzypiętrową budowlą. Pracownicy okazali wielką uprzejmość, gdy Gideon zaprezentował im niewielką iluminowaną stronicę manuskryptu, którą chciał wystawić u nich na aukcji. Zaprowadzono go do niewielkiego, przytulnego gabinetu na drugim piętrze, w którym urzędował czarujący korpulentny mężczyzna w okularach ze złotymi oprawkami i gęstą czupryną, zmierzwioną jak u Einsteina. Grubasek miał na sobie staroświecki tweedowy garnitur z kamizelką i zegarkiem z dewizką, co sprawiało, że wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Dickensa. Cieszył się renomą – czego Gideon nie omieszkał sprawdzić – jednego z najlepszych na świecie ekspertów w dziedzinie iluminowanych manuskryptów.
– Proszę, proszę! – powitał go mężczyzna, cuchnący tytoniem i być może także whisky. – Co my tu mamy, hę? – Wyciągnął tłustą rękę. – Brian MacKilda, do usług! – Mówił, jakby miał stale zadyszkę; przerywał zdania posapywaniem „huu, huu”, jakby musiał złapać oddech.
– Mam iluminowany manuskrypt, który chciałbym wystawić na aukcji.
Gideon wyciągnął niewielkie skórzane portfolio.
– Doskonale. Rzućmy na nie okiem.
MacKilda obszedł biurko, wysunął szufladę, wyjął lupę i przyłożył ją do oka, które wprawnie przymrużył. Zmieniając ustawienie specjalnej lampy, która rzucała światło na gładką czarną tacę, wziął do ręki zafoliowaną stronicę zakupioną niedawno przez Gideona, wyłuskał ją z plastiku i przyjrzał się jej uważnie, kiwając głową i postękując z aprobatą, a jego gęste włosy lekko przy tym zafalowały.
Następnie umieścił stronicę pod lampą. Przez kilka minut oglądał ją przez lupę, wydając kolejne pomruki, przypominające zwierzęce, lecz brzmiące całkiem pozytywnie. Wreszcie MacKilda zgasił silną lampę, sięgnął do szuflady biurka i wyjął niedużą, dziwnie wyglądającą kanciastą, prostokątną latarkę. Zbliżył ją do stronicy i włączył. Rzucała mocne ultrafioletowe światło. MacKilda poświecił latarką to tu, to tam, zatrzymując się na niektórych miejscach nieco dłużej, po czym ją zgasił. Wydawane przez niego odgłosy zmieniły się w negatywne parsknięcia.
– Ojej – rzekł w końcu. – Ojejej. – Potem przez dłuższą chwilę tylko głośno posapywał.
– Jakiś problem? – zapytał Gideon.
MacKilda ze smutkiem potrząsnął głową.
– Podróbka.
– Co? Jak to możliwe? Zapłaciłem za nią cztery tysiące funtów!
Mężczyzna spojrzał ze smutkiem.
– Z przykrością muszę stwierdzić, proszę pana, że w naszym biznesie aż roi się od podróbek. Aż się od nich roi! – wypowiedział głoskę „r” z wyjątkową emfazą.
– Ale jak pan może mieć absolutną pewność zaledwie po paru sekundach przyglądania się temu przy świetle latarki? Nie przeprowadza pan innych analiz?
Długie westchnienie.
– Mamy wiele, bardzo wiele możliwości. Spektroskopia, fluorescencja rentgenowska, badanie izotopem węgla C-14. Ale w tym wypadku inne testy są absolutnie zbędne.
– Nie rozumiem. Wystarczyło jedno pięciosekundowe badanie?
– Pan pozwoli, że to wyjaśnię. – MacKilda wziął głęboki oddech, posapał przez chwilę i głośno odchrząknął. – Dawni iluminatorzy używali zazwyczaj mineralnych pigmentów. Błękity pochodzą z kruszonego lapis-lazuli, cynober z siarki i cynobru właśnie. Zieleń z kruszonego malachitu albo zieleni miedzianej. Biel najczęściej uzyskiwali z ołowiu, zwykle w połączeniu z gipsem lub kalcytem.
Przerwał, by przez parę sekund głośno posapać.
– Chodzi o to, że niektóre z tych minerałów silnie fosforyzują w świetle ultrafioletowym, podczas gdy inne zmieniają kolor w ściśle określony sposób. – Przerwał, ciężko oddychając. – Ale proszę spojrzeć na to.
Znów rozjaśnił światłem ultrafioletowym stronicę manuskryptu. Powierzchnia pozostała ciemna, matowa, niezmieniona.
– No proszę, widzi pan? Nic!
Zgasił latarkę.
– Wynika z tego, że pigmenty są tanimi barwnikami anilinowymi, z których żaden nie reaguje na światło ultrafioletowe.
– Ale to wygląda tak prawdziwie! – rzucił niemal błagalnie Gideon. – Proszę, niech pan jeszcze raz się temu przyjrzy! Błagam! To nie może być podróbka!
Z kolejnym przeciągłym westchnieniem MacKilda znowu włączył latarkę i tym razem oglądał iluminowaną stronicę dłużej niż pięć sekund.
– Przyznaję, że ktoś odwalił kawał dobrej roboty. W pierwszej chwili nawet ja dałem się oszukać. No i welin wygląda na oryginalny. Czemu fałszerz obdarzony niewątpliwym talentem zadał sobie tyle trudu, by stworzyć taką artystyczną podróbkę, używając do jej wykonania czegoś tak nieprofesjonalnego jak barwniki anilinowe? To dla mnie niepojęte. Podejrzewam, że to robota Chińczyków. Kiedyś większość podróbek pochodziła z Rosji, ale teraz coraz więcej napływa ich z Dalekiego Wschodu. Chińczycy są dość naiwni, stąd te barwniki anilinowe, ale z czasem nauczą się nie popełniać tak rażących błędów, niestety.
MacKilda pokręcił głową, a jego włosy zafalowały. Oddał stronicę Gideonowi.
– To z całą pewnością falsyfikat. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Słowom specjalisty od manuskryptów towarzyszyło jeszcze jedno gwałtowne potrząśnięcie głową, które wprawiło w ruch jego gęste rozwichrzone włosy, i kilka głośnych posapywań.