Читать книгу Gdy krzywe jest proste - Edward Zyman - Страница 5

Moja przyjaciółka Jolka, Gregory Peck i przede wszystkim Machej

Оглавление

Wszystko zaczęło się niewinnie. Najpierw przy śniadaniu mama spytała mnie, co zamierzam robić podczas wakacji. Zdziwiłam się. Na początku stycznia wakacyjne plany były dla mnie czymś tak odległym jak, by użyć obrazowego określenia, problem życia na Marsie czy technika rozmnażania się pierwotniaków. Odpowiedziałam zatem, że jeszcze nie wiem i dopijając pośpiesznie herbatę, pobiegłam na przystanek. Tu czekała już na mnie mocno zaniepokojona i przemarznięta Jolka.

– Niewiele brakowało, a obejrzałybyśmy autobus od tyłu! – prychała gniewnie. – Czy ty nigdy nie nauczysz się punktualności?

– Nauczę, nauczę – próbowałam udobruchać przyjaciółkę. – Zawsze z rana mam jednak kłopoty z Tytusem.

– Kłopoty z Tytusem, też mi wymówka.

– Wiem, wiem, nie przepadasz za psami.

– Carola, to nie ma nic do rzeczy. Myślę po prostu o tym, że nie jesteś w tym pięknym domu sama.

– To prawda. Ale nie sądzisz chyba, że Tytusa wyprowadzi na spacer wiecznie zapracowana mama albo mój ścigający się z czasem tatko?

– Carola, nie cierp za miliony. Są jeszcze Casandra i Calinka.

– Zgoda na Casandrę, ale z Całką to już naprawdę przegięłaś. Przecież to jeszcze szkrab.

W tym momencie zza zakrętu wypadł autobus. Gdy podjechał na przystanek, wsiadłyśmy. W środku huczało jak w ulu.

– Cześć, bliźniaczki! Miałyście kolorowe sny? – Gregory Peck przywitał nas ze śmiechem, szarmancko ustępując nam miejsca.

– Przestań się wygłupiać – skarciła go Jolka. – Czyżbyś sądził, że jesteśmy w wieku przedemerytalnym?

– Dlaczego przed?

Jolka zamachnęła się trzymaną w ręku torbą, ale chłopak zrobił zgrabny unik.

– No, moja droga, kontroluj się. Byłaby to zbrodnia z premedytacją. – Uśmiech nie schodził mu z ust.

– Być może, ale każdy sąd by mnie uniewinnił.

– A to dlaczego?

– Nie słyszałeś? Jest specjalny program rządowy dotowany z funduszy unijnych. – Jola zrobiła śmiertelnie poważną minę.

– Program? Jaki?

– Bezwzględnej likwidacji aktorskich falsyfikatów.

Parsknęłam głośnym śmiechem.

– No, Jureczku. – Siedzący obok Marek oderwał wzrok od książki. – Chyba powinieneś unikać z Jolą walki wręcz. Sugeruję metodę hetmana Czarnieckiego.

– Mam umykać przed kobietą?! – Jurek vel Gregory Peck wykonał teatralny gest. – Przenigdy!

– A zatem wróżę ci mroczną przyszłość, choć z drugiej strony wedle Ajschylosa „cierpienie jest nauką” – stwierdził filozoficznie Marek i ponownie pogrążył się w lekturze.

Po kilkunastu minutach autobus wjechał w wąskie uliczki centrum Zielonej Góry. Dzień zapowiadał się niezwykle obiecująco. Na niebie nie było najmniejszej chmurki. Styczeń tego roku przechodził samego siebie: puszystą białą kołdrą otulił całe miasto, a z przykrytych śniegiem drzew i krzewów wyczarował prawdziwie baśniowy krajobraz. Jedynym mankamentem tej sielanki był widniejący w perspektywie parkowej alejki gmach naszej poczciwej budy. A w niej czekał na nas przede wszystkim Machej, matematyczny geniusz, który obok kosmicznej wręcz wiedzy dysponował niezachwianą pewnością, że perły swego błyskotliwego talentu rzuca przed nieprzyzwoicie leniwe wieprze, wykonując bezsensowny trud klasycznego Syzyfa. Obiektywnie rzecz biorąc, jego osąd, nie licząc wyjątków, pokrywał się z rzeczywistością w sposób idealny. Matematycznymi orłami nie byliśmy. Używając terminologii ornitologicznej, nie kwalifikowaliśmy się nawet do rodziny matematycznych wróbli, a naszą wiedzę – z zakresu układów równań, funkcji kwadratowych, wymiernych i trygonometrycznych, ciągów liczb, rachunku pochodnych, zagadek planimetrii et cetera – najtrafniej oddawała wdzięczna liczba zero, inaczej mówiąc null, totalna pustka, bezdenna nicość.

Machej mierzył nas swym krogulczym wzrokiem. Spod jego gęstej, siwej, prawdziwie lwiej grzywy patrzyły na nas czujne oczy bezlitosnego egzekutora. Wciśnięci w ławki najchętniej zapadlibyśmy się pod ziemię, założyli czapki niewidki, poddali zabiegowi dematerializacji na czas trwania lekcji, która za każdym razem wracała do nas w koszmarnych, paraliżujących snach.

– I kto nam dzisiaj zaśpiewa jak z nut? – Machej przemierzał palcem listę nazwisk w dzienniku, a każdy z nas czuł niemal fizycznie ostrze jego zimnego lancetu. – Sądzę, a nawet jestem absolutnie pewny, że marzy o tym przyszłość polskiego filmu, pan Jerzy Cezary Mikoś, Gregorym Peckiem zwany. Prosimy najuprzejmiej do tablicy!

Jurek, uniósłszy się lekko, wyszeptał zbolałym głosem:

– Uczyniłbym to jak najchętniej, panie psorze, ale jestem dziś wyjątkowo niedysponowany. Od dwóch dni cierpię na nieznośną migrenę i, niestety, nie zdołałem powtórzyć materiału.

– Ależ to prawdziwy pech, mój panie. – Matematyk sięgnął do górnej kieszonki marynarki, z której wyjął ulubionego Watermana, po czym nachylił się nad dziennikiem i z pietyzmem wpisał przy nazwisku cierpiącego na ból głowy ucznia najbardziej popularną w klasie notę. – Jeśli w najbliższym czasie ta przykra dolegliwość nie ustąpi, maturę będzie pan mógł obejrzeć co najwyżej w dzienniku telewizyjnym. Jeśli, rzecz jasna, któryś z dziennikarzy zdecyduje się pofatygować do naszej, znanej nie tylko w Zielonej Górze, ale także w całej Polsce, kuźni matematycznych kadr.

Wysoka, smukła sylwetka Gregory’ego Pecka zapadła w czeluść ławki.

– No, a kogo teraz poprosimy do tablicy? Ostatnio azjatycka grypa odebrała możliwość publicznego zademonstrowania swej gruntownej wiedzy matematycznej panu Stefanowi Kocikowi, ale dzisiaj, na szczęście, widzimy go w jak najlepszym zdrowiu – ironizował dalej Machej. – Nie mylę się, prawda?

Stefan pokręcił przecząco swą ogoloną na zero głową.

– Niestety, panie psorze, pańskie rozpoznanie nie jest zbyt precyzyjne. Pojawiły się nieprzewidziane powikłania – rzekł zmaltretowanym głosem.

– Domyślam się, że musi to być coś niezwykle poważnego, skoro informując nas o tym, nie jest pan w stanie dźwignąć swego doczesnego jestestwa.

Stefan wstał i wyznał najspokojniej:

– Rzeczywiście, wszystkie członki odmawiają mi posłuszeństwa.

Machej był wyraźnie ubawiony.

– Jestem niemal pewien – powiedział, unosząc wskazujący palec prawej dłoni – że podobne, pełne galanterii i wyszukanych argumentów oświadczenia usłyszę od tych wszystkich, których zechcę dzisiaj w naiwności swojej odpytać. Nie mylę się, prawda?

Przypuszczenie profesora potwierdziliśmy z największą gorliwością.

– W tej sytuacji dalsze odpytywanie mija się z celem – stwierdził ze stoickim spokojem Machej i przystąpił do wyjaśniania pasjonujących właściwości funkcji wymiernych. Jego znudzony, przeniknięty rezygnacją głos świadczył sugestywnie o tym, że jakiekolwiek złudzenia, iż przyswoimy sobie przekazywane przez niego informacje, są mu całkowicie obce. Z wyraźną ulgą przyjął metaliczny głos dzwonka kończącego lekcję, po czym majestatycznym krokiem, nic nie widząc i nic nie słysząc, opuścił klasę.

Gdy krzywe jest proste

Подняться наверх