Читать книгу Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze - Elżbieta Sidorowicz - Страница 5

1

Оглавление

— Widziałaś nowego matematyka? — pyta Aśka pierwszego dnia szkoły.

Wczoraj mieliśmy uroczyste rozpoczęcie roku, dziś zaczynamy. Według nowego planu matma jest zaraz na początku, za chwilę.

— Taki młody facet — mówi Aśka. — Przystojny. Nazywa się Paweł Jeż. Podobno pracuje tu za karę.

— Za jaką karę? — nie rozumiem.

— Nie wiem, za jaką. Podobno to dla niego zsyłka.

— Skąd wiesz? — pytam.

Aśka rzeczywiście wie różne rzeczy, nie wiadomo skąd.

— Słyszałam, jak dyro mówił. Stał ze Zbyszkiem Radtke i powiedział: „Będzie pan miał kolegę, prawie rówieśnika. Mam nadzieję, że nie będzie pan brał z niego przykładu”. A Zbyszek na to: „Nie rozumiem”. Na to dyro: „Kto ma twardy kark, ten wpada w tarapaty. I zamiast robić karierę naukową, ląduje w szkole”. Na to Zbyszek: „To chyba nie taka najgorsza kara?”. A dyro tak na niego przez chwilę popatrzył, popatrzył i mówi: „Proszę mi wierzyć, że kara. Zsyłka”. I nagle zobaczył, że stoję tuż obok, bo tak się zmieszał, zdenerwował, spytał, czemu nie jestem w klasie, i wszedł do siebie, a Zbyszek został, taki ogłupiały.

— Ciekawe — mówię. — Bardzo ciekawe, co mówisz. Myślisz, że go skądś wylali?

— Nie mam pojęcia. W każdym razie wygląda na ciekawego faceta.

Ciekawy facet właśnie idzie korytarzem w stronę naszej klasy. Chyba dwa metry wzrostu. Jasne, krótko ostrzyżone włosy.

— Czy ty wiesz, co to za zwierz? — pyta Igor, absolutnie nie korygując głośności swej wypowiedzi.

— Chyba jeż — kończy równie głośno Kuba.

— No kurwa, nie — mówi bezgłośnie Aśka. — Pogrzało ich dokumentnie?

Nie wiem, pewnie tak. Igor może sobie pozwolić na jawne kpiny, bo jest całkiem dobry z matmy, ale po co drażnić się z facetem? Co mu to da?

Siadam koło Poleczki, trochę przepłoszona. Poleczka wróciła dwa dni temu, jeszcze nie zdążyłyśmy się nagadać. Janek zdał na prawo i wiem, że pojechali razem z Poleczką na wakacje, mimo że jej mama była temu trochę przeciwna. Na razie nie mam szansy dowiedzieć się więcej.

— No to sprawdzimy sobie poziom waszej wiedzy — mówi matematyk. — Wojnowicz.

Aśka wstaje niepewnie. Do matmy ma się w stosunku odwrotnie proporcjonalnym, może nie aż tak jak ja, ale też nieźle.

— No, proszę — mówi sarkastycznie matematyk. — Mam ci wysyłać listy z zaproszeniem?

Aśka podchodzi do tablicy. Jest śliczna, inteligentna, cyniczna, zalotna, ma strasznie długie, pięknie opalone nogi, ciemne włosy rozsypane na ramionach i wyraz przerażenia w oczach. Bez słowa bierze do ręki kredę.

Nie, to się nie może dobrze skończyć. Równanie jest zapisane na tablicy, nie mam pojęcia, o co w nim chodzi, i zdaje się, że Aśka też nie. Matematyk swobodnie przechadza się między rzędami, pogwizdując. Cisza.

— A czy ty w ogóle masz taki ciężki pomyślunek — cedzi matematyk — czy tylko, gdy chodzi o ten przedmiot? Proszę, siadaj. Może dokończy lub też raczej rozpocznie to Janowska.

Karolina podchodzi do tablicy zupełnie biała. Nawet nie próbuje wykonać jakiegokolwiek działania, stoi po prostu i obraca w rękach kredę.

— No nie — mówi matematyk głosem jak Arktyka. — Nie spodziewałem się aż takiego bezrefleksia. Siadaj, Janowska, pograj sobie na przerwie w ping-ponga, to może sobie refleks wyrobisz. Czy ktoś jest zdolny rozwiązać to równanie?

Głucha cisza.

— Ciekawe. Muszę przyznać, że klasa jest doprawdy na żenującym poziomie — mówi matematyk, wstając z biurka, na którym siedział oparty jednym biodrem. Podchodzi do tablicy, bez namysłu pisze rozwiązanie. Mam wrażenie, że operuje jakimś strasznym skrótem myślowym, zupełnie nie rozumiem, z czego mu to wynika.

— Czy to jest jasne? — pyta beznamiętnie.

Cisza.

— W takim razie przemyślicie to sobie w domu. Mam wrażenie, że dobre czasy się skończyły. Do widzenia.

Dokładnie w tym samym momencie dzwoni dzwonek. Zostajemy w ławkach, jakby nam odebrało wszystkie siły.

— Ty, co to było? — pyta zdębiała Majka.

Nie wiem, kogo pyta. Patrzę na Poleczkę, potem na Michała, na Kaśkę, wszyscy mamy taki sam, kompletnie zdezorientowany wyraz twarzy.

— No jak to, co to było? — mówi z furią Aśka. — Potwór. Mamy zajęcia z Potworem.

*

Pięknie. Pięknie, pięknie, pięknie. Naprawdę, czy ja nie mam w życiu dość kłopotów, jeszcze mi brakuje tego jednego? Musiałam trafić na takiego zbója? Niemalże pierwsza lekcja w nowym roku i już taki stres. Co ja komu zrobiłam złego, że mnie pokarało takim Potworem?

Pikanterii całemu zjawisku dodaje fakt, że Potwór jest, co tu ukrywać, potwornie przystojny. Jest strasznie wysoki, w okolicach trzydziestki, ma męską, surową twarz, bardzo długie nogi, bardzo ładne ręce i boję się go po prostu panicznie. Po tej całej akcji z zeszłego roku, po — na dobrą sprawę — warunkowym przepuszczeniu, po tej rozmowie z Biegańską — akurat to! Nie umiem matmy, nie rozumiem matmy, nigdy jej nie zrozumiem i nie widzę żadnej możliwości współpracy z tym aroganckim chamem. Boję się, że odkryje moją absolutną indolencję, a jeszcze bardziej boję się publicznego upokorzenia, tych odzywek, tych kpin, tej jawnej, niczym nie zamaskowanej pogardy. Nic dziwnego, że go tam skądś wywalili. Szkoda tylko, że wywalili go do nas. Co ja mam teraz zrobić?

*

Bemolka ostrzyżona jest na bardzo krótkiego jeża, po powrocie z Afryki pół głowy ufarbowała sobie na czarno, a pół na rudo, na tej rudej części ma kilka dłuższych kosmyków, zwisają jej na jedno oko. Fryzurka jest dość ekstrawagancka, ale Bemolce bardzo w niej do twarzy. Jest śliczna, cholernie opalona, tylko oczy błyszczą w tej opaleniźnie, zielone, jedno z łatką. Dopiero teraz dostrzegam, że na jednym oku ma tę łatkę, złotobursztynową. No tak: Be — łatka, Be — molka. Siedzi na podwiniętych nogach, nogi ma smukłe i jak wszystko, piekielnie opalone. Zaciąga się papierosem.

— No i wyobraź sobie, przyplątał się tam do mnie w Libii taki inżynierek. Trzydzieści lat, skończona politechnika, nawet dość dekoracyjny, tyle że niewysoki. Ale jak mówię, inżynierek, nudny, monotonny i w dodatku śmiertelnie poważnie przekonany o tym, że na wszystko w świecie uda się znaleźć odpowiedź, jeśli tylko jest się wystarczająco wykształconym, tak jakby cały świat był po prostu jakąś pierdoloną maszyną, którą on nauczył się rozbierać na części i składać z powrotem — prycha pogardliwie, jak mała, rozzłoszczona kotka. — Najpierw wywlókł mnie na spacer na tzw. bezdroża, choć on uparcie operował terminem „łąka”. Tu akurat nie mam do niego pretensji, wszystkie łąki tam tak wyglądają — suche, wypalone, ostre badyle na klepisku, pod nogami latają skorpiony. Ta akurat miała oryginalny element — dokładnie nad nią ciągnęły się słupy wysokiego napięcia i jak szliśmy w tym upale, to te druty strasznie śmiesznie piszczały. No więc mówię do niego: „Posłuchaj”, bo już byliśmy oczywiście na ty, więc „Posłuchaj — mówię — jak te druty śmiesznie piszczą”. No i powiedz mi, Ania, co by powiedział na coś takiego normalny facet? Powiedziałby: „Aha, bardzo śmiesznie piszczą”, no nie? A wiesz, co ów Jacuś na to powiedział? Wygłosił mi godzinny wykład na temat praw fizyki, z wtrąceniem co drugie zdanie: „Jak to? Nie uczyłaś się tego w szkole? Naprawdę?”. Ponieważ nieźle grał w tenisa, więc przetrzymałam to dzielnie, ale kolejny wykład urządził mi trzy dni potem. Staliśmy sobie w morzu po kostki, fale przypływały z dwóch stron, uderzały o siebie i się genialnie przenikały, no mówię ci, stałam i nie mogłam oka oderwać, chciałam mu to pokazać, bo robił się z tego fantastyczny ornament, czysta grafika komputerowa, a on wiesz, co wygłosił? Wykład na temat interferencji. No przecież myślałam, że go zabiję. Poza tym bezustannie się przypieprzał do moich papierosów, że jak to tak można, to niedopuszczalne, żeby młoda dziewczyna tak kopciła, to nie wypada i tak dalej. Ponieważ truł mi tym dupę nad wyraz konsekwentnie, więc mnie to w pewnym momencie zgniewało i myślę sobie, zaraz zobaczymy, jaki z ciebie hipokryta. Bo wiesz, zdawałam sobie sprawę z tego, że on już od dłuższego czasu był na mnie cholernie napalony. Więc któregoś razu, znów to było na plaży, gdy zaczął mi truć o papierosach, popatrzyłam tak na niego, wiesz, dziewczęco i słodko, no wiesz, grzywka na oczy, oczy rozmarzone, usta wilgotne i gotowe. — Przerywa na moment. — Robisz tak? — pyta po chwili zaciekawiona.

— Nie… chyba nie. Jakoś o tym nie myślałam.

Bemolka przypatruje mi się chwilę z uwagą, potem podejmuje:

— Aha. No, a ja tak. Czasem lubię sobie robić jaja. No… więc tak właśnie popatrzyłam na niego i mówię, jak Królewna Śnieżka: „Och, gdy mnie tak karcisz, to czuję się taka… mała i… twoja…”.

Bemolka ma naprawdę nieprawdopodobny talent aktorski. Zastanawiam się, co musiał czuć ten nieszczęśliwy człowiek. Bemolka puszcza do mnie oko i beztrosko trzepie dalej:

— A on na to: „Och, naprawdę, och, jesteś taką śliczną dziewczynką”, a łapy już mu latają. Więc ja na to: „Tak lubię, gdy się mną opiekujesz, jesteś taki dorosły i doświadczony… pod każdym względem…”. A on na to: „Mógłbym cię wielu rzeczy nauczyć”, łapy ma już na moim tyłku, więc mówię: „Och, tak mnie podniecasz, to niesamowite, naprawdę czuję, że jesteś dojrzałym mężczyzną, nikt mnie dotąd tak nie podniecał…”. Ten już jest napalony do wypęku i mówi: „Kochanie, proszę cię, chodź tam za ten kamień, tak chciałbym cię przytulić…”. No i w tym momencie uznałam, że już jest gotów. Popatrzyłam na niego i powiedziałam słodziutko: „Wiesz, Jacuś, zobacz, jakie to dziwne. Nad papierosami rwałeś szaty i roztrząsałeś mi sumienie, wytykając, że to nie wypada, żeby taka młoda dziewczyna paliła, a z drugiej strony bez żadnego namysłu gotów jesteś zerżnąć mnie na środku plaży i do tego to nie jestem za młoda i wszystko wypada, tak?”. Zostawiłam go w cholerę i poszłam, bo mnie mało szlag nie trafił. — Bemolka z impetem rozgniata peta o popielniczkę. — I tak to właśnie, Ania, wygląda — dodaje. — Michał dostał szału, jak mu o tym opowiedziałam.

— Wściekł się na ciebie?

— Coś ty. Na niego. Powiedział, że jak mnie tylko spróbuje palcem dotknąć, to dostanie taki wpierdol, że od razu będzie mógł zamawiać sztuczną szczękę i porcelanową miseczkę do odkładania tej szczęki.

— Komu tak powiedział? Tobie?

— Jemu.

Cały czas myślę, co musiał czuć ten cholerny nieszczęśnik. Bemolka mu dała popalić, a Michał jest stanowczo wysoki i nie wygląda w gniewie na żartownisia. Zdaje się, że facetowi kontakt z nimi nie wyszedł na zdrowie.

Michał przynosi z kuchni pucharki z lodami, owocami, bitą śmietaną i wiórkami czekoladowymi. Dodatkowo wetknął w to wszystko ptysiowe słomki.

— Ty, nie przesadzasz? — pyta Bemolka. — Szkoda, że tu jeszcze na wierzchu nie położyłeś kiełbasy.

— Nie chcesz, nie jedz — mówi filozoficznie Michał, ale Bemolka chce. Każdy by chciał, deser jest jak z luksusowej kawiarni.

Jeszcze od powrotu nie byliśmy z Michałem sami. Teraz też siedzimy w ich wielkim mieszkaniu w alei Róż razem z Bemolką. Czuję ulgę, że nie jestem sama z Michałem, bo wiem, że będę musiała porozmawiać z nim. O tym pocałunku, o liście. O miłości. Cóż na niemiłość poradzę? 1 To będzie trudna rozmowa i jakoś tak… wygodniej mi odsuwać ją w czasie. Ale widzę ze zdziwieniem, że Michał też unika sam na sam. Może i on się boi? Odkrył się przecież zupełnie, choć właściwie zawsze był odkryty, od tej rozmowy dawno temu, gdy potłukłam mu filiżankę. Tak, już o tym wszystkim rozmawialiśmy, ale jednak teraz jest inaczej. Teraz muszę odebrać Michałowi nadzieję. Tak bardzo nie chcę tego robić, nie chcę przeprowadzać operacji na otwartym sercu… właściwie egzekucji. Ale nie ma… chyba nie ma innego wyjścia.

— Mówiłem młodej, że przegina — mówi teraz Michał, wylizując łyżeczkę. Bemolka pokazuje mu język. — Cud boski, że facet miał jakieś skrupuły, bo nie wiem, jak by się to skończyło…

— Wiadomo — mówi Bemolka złośliwie.

— No właśnie — wzdycha Michał. — Pamiętaj, że faceta można drażnić tylko do pewnego momentu.

Patrzę na niego ukradkiem. Do kogo to mówi? Do Bemolki czy do mnie? Drażnię się z nim? Czy… ulegam? Dlaczego ulegam? Co dzieje się tak naprawdę między nami?

— Hej, coś się stało? Bo jesteś jakaś smutna — pyta nagle Bemolka. — Miałaś fajne wakacje?

Co jej mam powiedzieć? Siedziałam w Warszawie, ratując się, jak się da. Pierwszy raz w życiu nie wyjechałam nigdzie i pierwszy raz nie pojechałam na konie. Towarzystwo kota i miśka jest supertowarzystwem, naprawdę zawsze o tym marzyłam. Oszczędzałam każdą złotówkę, żeby zmniejszyć gigantyczny dług, który muszę spłacić. To znaczy spłacam go. Już część spłaciłam. Powinnam się cieszyć.

— Przed wakacjami założyli mi wodę, a teraz w lecie gaz — mówię po namyśle.

— Serio? — woła Michał z ulgą. — No nie, i dopiero teraz mówisz? Przecież to zajebiście.

Tak, to prawda. Zajebiście. Jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Muszę sobie stale przypominać. Zajebiście.

— To już teraz masz wszystko? — pyta Michał.

— Telefonu nie mam, ale to detal — mówię. — Za to mogę się wykąpać. Mogę zrobić pranie. Mogę spuścić wodę w kiblu. Wiecie, co to znaczy?

— Wiemy — mówi Bemolka z komicznie poważną twarzą i wybuchamy śmiechem.

— No, wreszcie — mówi Michał. — Wreszcie się uśmiechnęłaś. Ty naprawdę jesteś smutna. Czemu?

— Ta matma mnie dobija — wyznaję ponuro. — Odbiera mi… całą radość… życia.

— Przestań — mówi Michał. — Nie możesz się tak przejmować jakimś chamem. Co ci może zrobić?

— A jak myślisz? Może mnie nie dopuścić do matury.

— Naprawdę teraz się o to martwisz? Serio? — pyta Bemolka.

— No, już teraz. Potem będzie tylko gorzej.

— A to naprawdę taki cham? Myśmy z nim jeszcze nie mieli lekcji.

Kiwam ponuro głową.

— Ale niezłe ciacho — podsumowuje Bemolka z łobuzerskim błyskiem w oku.

— Co mi z tego? — pytam zgnębiona. — Ciacho, nie ciacho, wolałabym go nigdy w życiu nie poznać i nie mieć z nim nic wspólnego.

*

Tylko do Poleczki nic nie dociera. Nie widzi żadnej grozy sytuacji, matma nie matma, Potwór nie Potwór, nic jej nie obchodzi. Liczy się tylko miłość i Janek. Chciałabym kiedyś przeżyć takie zakręcenie.

Udaje mi się wyciągnąć ją na zwierzenia, prawdę mówiąc nie jest to trudne, bo emocje wprost się z niej ulewają i najwyraźniej potrzebuje kogoś, kto jej wysłucha. Służę uprzejmie.

— Jak wróciłam z Chorwacji — mówi rozmarzona — to miałam dziurę w wyjazdach, no bo obóz taneczny był w sierpniu, więc Janek wymyślił, żebyśmy pojechali nad morze. No i miałam straszny problem, bo mama nie chciała mnie puścić.

— Dlaczego?

— A jak myślisz? Sama, z facetem, wiadomo. Na pewno wrócę w ciąży. Nie i nie, jesteś za młoda, co to jest osiemnaście lat, trata tata, trata tata, to za wcześnie na rozpoczynanie współżycia, takie tam.

— No i co?

— No i wyjechałam.

— A ze współżyciem?

— Rozpoczęłam. — Uśmiecha się promiennie.

— I… jak było?

— A ty… byłaś już z chłopakiem?

Kręcę głową. Przed Poleczką mi nie wstyd, że skończone osiemnaście lat i dziewica, Pola najwyraźniej też tak dotąd miała.

— Było… cudownie. Nie, to jest złe określenie. Było tak, jak nigdy bym się nie spodziewała, w najlepszych marzeniach. Janek jest wspaniały. Jest czuły, delikatny z jednej strony i męski, zdecydowany z drugiej. Wszystko, co sobie możesz wymarzyć. Nic mnie nie bolało, mało tego, za pierwszym razem miałam orgazm. Wyobrażasz sobie?

Jakoś nie. Jakoś trudno mi wyobrazić sobie to wszystko… Czy z Michałem też by tak było? Nie. Byłoby inaczej, bo nie ma we mnie miłości. A jak dla mnie to warunek sine qua non.

— Ale w ciąży nie wróciłaś, mam nadzieję?

— No przestań. Biorę pigułki i jeszcze na wszelki wypadek się zabezpieczaliśmy, bo w pierwszym miesiącu mogą nie podziałać.

— A nie…

— Co?

— No, wiesz. — Uśmiecham się z zażenowaniem, mimo że to Pola. — Nie bałaś się trochę… z początku? Jak to będzie?

— Nie miałam czasu. Byliśmy na kolacji, wypiliśmy trochę wina i zanim się zdążyłam spiąć, to już się działo. O Boże, nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak ja go pragnę. Mogłabym kochać się z nim na okrągło. Chcę coraz więcej i więcej. — Milknie. — Nigdy nie sądziłam, że to tak będzie — znów zaczyna. — Ja wcale nie byłam taka napalona na te sprawy, raczej przeciwnie. Nie miałam dotąd za wielu chłopaków, chodziłam z takim Markiem w Białymstoku, ale to było takie… chodzenie. Dla nikogo tak nie zgłupiałam.

— Przecież nie zgłupiałaś — protestuję. Poleczka jest taka miła i mądra, taka wyważona i spokojna, dobrze, że trafiło się jej też szaleństwo. Przecież coś takiego trzeba przeżyć.

— No, nie zgłupiałam, ale zawęziłam zakres tematyczny — śmieje się Pola. — Tylko Janek i Janek.

— A jak twoja mama? Pogodziła się z tym?

Pola milknie.

— Wiesz, myślę, że jej było trudno — mówi po chwili. — Musiała zrozumieć, że nie jestem już małą dziewczynką, że dorastam, że jestem kobietą. Na szczęście Janek jej się spodobał. Bo Janek przyszedł do rodziców, przedstawił się, powiedział, że zdał na studia i że się we mnie do szaleństwa zakochał, że będzie mnie strzegł, bronił i nigdy mnie nie skrzywdzi, i że bardzo prosi, żeby mama pozwoliła mi z nim jechać na wakacje. No i mama nie miała trochę wyjścia. Ojcu się spodobał, bo lubi historię, a drugą wojnę to już szczególnie, więc sobie pogadali i tata powiedział, że to taki przyjemny, dobrze ułożony młody człowiek. Janek mi potem powiedział, że robił stójkę na dwunastnicy, żeby im się przypodobać, i że nigdy nie sądził, że jest do tego zdolny. I tylko dla mnie jest w stanie zrobić coś takiego.

Mieszam kawę w zamyśleniu. Jakie to imponujące. Jakie przepiękne, jasne, porywające. To cudowne, że zdarza się spełniona miłość. Miłość wychodząca z dwóch stron i dążąca ku sobie, miłość wszechogarniająca, rozpisana na ciąg czytelnych znaków, przewidywalna, czuła, pokorna, zwalczająca wszystkie przeszkody. Tak się cieszę, że zdarzyła się Poleczce. I Jankowi. Są dla mnie tak ważnymi osobami i tak dobrze im życzę. Są siebie godni, siebie warci i warci, by w ich życiu wydarzył się cud.

Jakie to inne od mojej poplątanej sytuacji. Dlaczego nie potrafię pokochać Michała? Przecież zasługuje na to, przecież wiem, że zrobi dla mnie wszystko, tak jak Janek dla Poli, to tylko we mnie jest to coś, co nie pozwala oddać się, zawierzyć, rozluźnić choć na chwilę spięte serce. Może po tej całej katastrofie ono tylko tak potrafi funkcjonować — spięte, wiecznie gotowe do ucieczki, do uniku, by nikt go już nie dotknął, nie zranił, małe otorbione serce, chowające się przed światem. Chyba to mnie w życiu czeka — muszę od nowa nauczyć się zaufać, pozwolić sobie na wiarę, na nadzieję. Na miłość. Tylko potrzeba na to czasu. Wiele czasu, o wiele więcej. Potrzebny jest czas, by zmierzyć się z własnym sercem. Pozwolić mu jeszcze raz rozpocząć. Od nowa.

*

Dziś minął rok od śmierci moich rodziców.

Przetoczył się przeze mnie rok. Rok, odkąd was nie ma. Tak, jakbym wsiadła w pociąg, który zabrał mnie w podróż, gdy tymczasem wy zostaliście na peronie. To ja się oddalam, ale wrażenie jest takie, jakbym stała w miejscu, a peron uciekał do tyłu. Między nami coraz dalsza droga, coraz dłuższy żal.

Gdzie jesteście? Jak nazywa się wasza przestrzeń? Czym jest — odwróconym światem? Przystanią, do której się po prostu dociera? Niebem, pełnym puchatych obłoków i aniołów ze srebrnymi skrzydłami? Czarną dziurą, wywracającą świat na drugą stronę? Jak nazywa się ten nieznany świat?

No bo jak mam się z wami umówić? Na jakim będziecie czekać rogu, za jaką ścianą? Co będzie, jeśli nie trafię? Czy już nigdy was nie zobaczę?

Rozpoznam was po drgnieniu powietrza, jak drga przed burzą, poznam was po zapachu powstającym z ziemi, nie wiadomo skąd, zrozumiem was, oglądając ruch obłoków i szybkich chmur, śledząc ich lot przez natężone niebo. Ale czy tylko mam wierzyć w przeczucia? Czy dane mi będzie kiedyś zobaczyć was — takimi, jacy byliście? Z wody, z chłodu, z obłoków, z ciszy rzeźbię wasz wizerunek, wasze ulotne twarze, wasze niezniszczalne dusze.

Skąd przyjdziecie? Z mroku? Z pierwszych promieni słońca w ogrodzie? Ze śpiewu ptaka, puszystości kota, kurzu unoszącego się nad ziemią? Może widzę wasz kod, ale nie mam skanera, by go odczytać, może otaczają mnie wasze fale, ale nie umiem ich odebrać, moje radia są niedoskonałe, moje oczy są ślepe, moje zmysły ubogie, kulawy węch, niepewny dotyk, tylko gęsia skórka i przeczucia… Nie mam pewności i nigdy nie będę jej miała.

Czym jest istnienie ludzkie, osobowość, niepowtarzalność? Być może świadomość istnieje jako niezależny byt, niezależny od ciała i mózgu. Być może mózg jest tylko jednym z odbiorników świadomości, istniejącej gdzieś poza ciałem, gdzieś w czarnych dziurach kosmosu. W naszej rzeczywistości odbiornikiem świadomości jest mózg, w innej jakiś inny odbiornik, lecz świadomość, byt, dusza jest niezmienna i wieczna.

Czy o tym mówił ksiądz Antoni? Czy o tym ja mówię, gdy z wami rozmawiam? Czy o tym mówi Bóg, gdy się do Niego modlimy? Może wszystkie informacje już dawno zostały nam przekazane, tylko nie potrafimy ich zrozumieć?

Jak jest naprawdę?

Nigdy się tego nie dowiem, dopóki tu jestem.

Udało mi się przetrwać rok. To tak niewiele, to bezmiar czasu. Nigdy nie przypuszczałam, że go przeżyję. Trzysta sześćdziesiąt ileś tam dni i nocy. Powódź lęku, bezkres rozpaczy, pustynia samotności. Nie ma was. Nigdy już was nie będzie. Nawet jeśli udało mi się wylizać, to ku czemu? Po co? By w nieoczekiwanych momentach otwierały się we mnie wszystkie rany, by zdać sobie sprawę z okaleczenia serca, by przeżywać wciąż od nowa i od nowa ten ból?

Nic się nie zabliźniło, z niczym się nie pogodziłam.

Stąpam przez mrok na oślep, wyciągam do was ręce.

Między palcami wciąż pustka.

Gdzie jesteście?

Kochani.

Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze

Подняться наверх