Читать книгу Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze - Elżbieta Sidorowicz - Страница 7

3

Оглавление

Już od rana czuję, że jest dość nieszczególnie, zdaje się, że właśnie próbuje mi ruszyć okres. Z jednej strony lepiej późno niż wcale, z drugiej — no cóż, gdy ostatnio dostałam okres po dwumiesięcznej przerwie, przebiegło to dosyć dramatycznie.

Tym razem dramatyzm sytuacji osiąga rzeczywiście niezłe wymiary. Historię udaje mi się przesiedzieć, choć pod koniec jest naprawdę niedobrze. Ból obejmuje mnie od pasa w dół — mocna obręcz bólu, opierająca się z tyłu o krzyż, z przodu spływająca skurczami do podbrzusza. Oddycham półotwartymi ustami, jakoś wydaje mi się, że w ten sposób będzie łatwiej przetrzymać. Prędzej przeminie. Ale to nieprawda. Nigdy jeszcze nie udało mi się tak po prostu przetrzymać. Nigdy nie znalazłam żadnych reguł rządzących tym wszystkim. A raczej są jedyne reguły — te, które dyktuje ból. O niech to cholera, chyba nie wstanę…

— Co ci? — pyta cicho Poleczka.

Za siedem minut dzwonek. Chyba dotrwam…

— Okres — mówię bezgłośnie, na wydechu.

— Boli cię?

Kiwam głową. Ręce mam zaciśnięte z całej siły na krawędzi stołu. Pewnie, że mnie boli.

— Bardzo?

…A jak jej się wydaje? Że sobie robię jaja? Nie mogę złapać oddechu, a właściwie nie mogę zrobić na tyle dużej przerwy między oddechami, żeby zmieściło się w niej jakieś zdanie. W miarę wyartykułowane. O, niech to szlag…

— Jak cholera… — udaje mi się wreszcie powiedzieć, dosłownie na chwilę przed dzwonkiem.

— A jest dziś lekarka? — pyta Poleczka, ładując w pośpiechu swoje rzeczy do plecaka. — Poczekaj, pomogę ci.

Pakuje też moje rzeczy, ja niespecjalnie nadaję się do czegokolwiek. Nie wiem, czy uda mi się w ogóle wstać…

— Chodź — mówi Poleczka, próbując wywlec mnie z ławki. Trochę nam kiepsko idzie. W uszach zaczyna mi dzwonić, a ręce mam lodowate i zupełnie mokre. Poleczka bierze nasze dwa plecaki, ja jestem już w wyjątkowo korzystnej pozycji, stoję mianowicie na nogach. Co prawda od pasa w górę jestem zgięta niemalże pod kątem prostym, a w oddechu zaczynają mi się pojawiać jakieś pogwizdy, ale wleczona przez Poleczkę pod ramię wydobywam się z klasy na korytarz.

Gabinet lekarski znajduje się dokładnie po drugiej stronie dużej auli, która w tej chwili osiąga dla mnie niemalże rozmiary pasa startowego na lotnisku. Boże, jak ja przebrnę tę odległość? W porywach dwadzieścia metrów… Albo lepiej… To znaczy gorzej. Cholera, akurat przed matmą. Co matma… ma właściwie do tego? Nie dojdę. Położę się tu. Poleczka mnie ciągnie. Nie mogę się wyprostować. Po każdym kroku. Przystaję. I wreszcie. Zamykam oczy. Wirówka. Nie wiem, co się dzieje. Nie wiem, gdzie jestem.

Ciemność i czerwień. Przed zamkniętymi oczami.

Czerwone koła.

Ciemność.

Leżę na czymś, jest okropnie jasno. Za jasno. Bolą mnie oczy. Boli mnie brzuch. Krzyż. Wszystko mnie boli. Gardło mam zupełnie suche. Boli. I zimno. Ale kurewsko zimno. Jasno i zimno. Gdzie ja? jestem… Gdzie? Koło mnie szelest.

— Ania. Słyszysz mnie?

Otwieram powolutku oczy. Dwie plamy — jasna i ciemna. Wyostrzają im się krawędzie. Biały fartuch, twarz. Aha, już wiem.

— Zaraz podam ci środki przeciwbólowe. To bóle menstruacyjne, tak?

Kiwam głową. Pani doktor szpera w pośpiechu w oszklonej szafce z podręcznymi lekarstwami. Szybko. Proszę… Próbuję podkurczyć nogi i odwrócić się na bok, ale nie mogę. Leżę. Martwym bykiem. Jak chleb za sześć. Pani doktor odwraca się i podaje mi dwie białe pigułki. I kubek. Zęby mi podzwaniają o krawędź. Jeszcze coś mi daje. Termofor. Gorący. Na brzuch. Trzymam go obiema rękami. Chyba trochę kurczowo. Żeby mi nie spadł. Zsunął się… nie zsunął się. Chyba ulga. Jeszcze nie wiem. Och, mijaj, prędzej. Mijaj. Ty bydlaku. Ty zbydlaczony bydlaku. Wygram z tobą.

Króciutkie chwile ulgi i kolejne kleszcze bólu. Ale słabsze. Krótsze. Czekam, kiedy już nie powróci. Czekam na tę chwilę. Na jej piękno. Wymarzone piękno. Gdy wreszcie ból zamiera. Nie usypia. Tylko zamiera. Na to ciepło. Na sen.

Lepiej. Mogę nabrać powietrza. Bez bólu. Mogę zgiąć nogi. I cieplej. Nie mijaj, chwilo. Mija jednak. Ale powracający ból jest już słabszy. I krótszy. Spodnie mam rozpięte, termofor leży na brzuchu, grzeje przez warstwę cienkiej koszulki. Co za błogosławieństwo. Tylko wspomnienie tego ciemnego wiru w głowie… to wspomnienie mnie przeraża. Co się wtedy właściwie stało?

— Co mi się stało? — pytam szeptem.

— Zemdlałaś na korytarzu. Pan od matematyki cię tu przyniósł.

Potwór. Potwór mnie przyniósł. Nie, to niemożliwe.

— Powiedział, że cię odwiezie do domu, a ja mam zamiar go poprosić, żeby przez jakiś czas u ciebie został, bo nie wiadomo, czy te bóle się nie powtórzą.

Robi mi się słabo, a jednocześnie prawie mnie unosi na kozetce.

— Co to znaczy „został”? — pytam w absolutnej panice. — Przez jaki czas?

— O, nie przerażaj się, godzinę, dwie najwyżej.

Termofor spada mi na podłogę.

— Nie, pani doktor, błagam panią, nie! Ja się go strasznie boję! Ja nawet nie będę wiedziała, o czym z nim rozmawiać. Błagam, nie…

— Ależ zrozum, dziecko…

— Błagam panią!

Przez jej twarz przemyka leciutki cień uśmiechu. Ulotny, ale nie wydawało mi się. Układa na mnie znów termofor.

— Aż tak się go boisz? Ale może on nie jest taki straszny?

— JEST straszny.

— Był okropnie zdenerwowany, gdy cię tu przyniósł. Wiesz, myślę, że nie przejmowałby się tak, gdyby był taki straszny, jak mówisz… Przyznaję, jest bardzo stanowczy, pewnie bardzo wymagający, ale spróbuj w nim znaleźć jakieś cechy ludzkie.

Co właściwie mam do gadania? Sprawa została już ustalona, muszę się zgodzić na takie rozwiązanie.

— Spróbuję — jęczę ponuro. — Widzę, że nie ma wyjścia.

W tym momencie wybucha dźwięk dzwonka. W ciszę korytarza pomaleńku wsącza się gwar, gwar narasta w hałas i nagle w samym środku tego hałasu, wyniesione na plan pierwszy, dociera do mnie energiczne pukanie do drzwi. Boże, spraw, żeby to nie był on… To jest on.

— Proszę, może pan wejść — mówi pani doktor.

Ona też wiedziała. Skąd poznała natychmiast, że to właśnie Potwór? Po kategorycznym ruchu ręki pukającej do drzwi? Po energii? Po niezawodności?

Potwór staje w progu. Wcale nie jest zdenerwowany, ma twarz niewzruszenie spokojną, kieruje na mnie spojrzenie uważne, ale pozbawione ciekawości. W pierwszym odruchu — nie wiem? strachu, zażenowania, niepokoju — próbuję unieść się na łokciu, ale po prostu nie daję rady. Jeszcze nie mogę się podnieść. Ból skacze mi twardymi łapami na brzuch, od drugiej strony, od strony głowy, prochy płyną przez ciało wąskim, pulsującym strumyczkiem odrętwienia. Wiem, że gdy dojdą do brzucha, ból ucichnie. Ale jeszcze nie teraz.

Nienawidzę się za to, że Potwór ogląda mnie w takim stanie. Nie dość, że wstyd, to jeszcze zapamięta mnie sobie na całe życie. Jego też nienawidzę. Za to, że się tu wpakował, że już wszystko zarządził — za jego impet, władczość i precyzyjną organizację. Nie chcę z nim przebywać, nie chcę mu nic zawdzięczać, nie lubię go i boję się. Cholernie się go boję. Mam wrażenie, że umiem rozmawiać z ludźmi — z nim nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek rozmowy. Jest dla mnie obcym, odpychającym Potworem. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. W połowie gestu podnoszenia opadam znów na kozetkę, wściekła i upokorzona.

— Pomalutku — mówi nagle Potwór.

Zamiera we mnie wszystko. Lęk, obawa, niechęć, wszystko wstrzymuje się nieruchomo. Powiedział to . Po prostu po ludzku. Bez zwykłej arogancji, bez rezerwy, chłodu, pogardliwości, powiedział to normalnie, ciepło i uspokajająco.

Podnoszę oczy. W kącikach jego ust pojawia się coś, jak dalekie drgnienie uśmiechu. W dalszym ciągu jest to twarz chłodna, ale przez moment objął ją ten ulotny błysk porozumienia.

— Nigdzie się nie spieszymy — mówi znów Potwór i ta liczba mnoga w jego ustach jest miła, a także zupełnie naturalna. — Ja już jestem teraz wolny i czekam na ciebie w szatni. Jak będziesz mogła przyjść, to przyjdź, odwiozę cię do domu.

Leciutko kiwam głową. Widzę, że za sekundę odwróci się i odejdzie, i nagle coś we mnie, bez żadnego porozumienia z umysłem, decyduje. To coś jest tak silne, że na moment udaje mu się pokonać ból, podciągam się na łokciu i mówię bez namysłu:

— To pan mnie tu przyniósł, prawda?… Dziękuję.

Wyciągam w jego stronę wolną rękę. Akurat jest to prawa ręka. Nie wiem, jak odważyłam się coś podobnego zrobić… Ale największym zaskoczeniem jest widok twarzy Potwora. Wygląda jak … dzikie zwierzę, do którego ktoś bez wahania podszedł i pogłaskał je za uchem… Nieprawdopodobne zdziwienie, zaskoczenie cudzą śmiałością, a jednocześnie kompletny brak urazy, raczej coś jak daleka, daleka siostra przyjemności. Wszystko to trwa dosłownie chwilę, w następnej chwili Potwór wyciąga ramię i ujmuje na moment moją rękę. W głowie mam panikę i przerażającą chęć odwrotu, ale odwrotu nie ma, już się to stało. Dłoń Potwora jest ciepła, duża i silna — moja jest gorąca i zupełnie mokra — gorąca od ciepła termoforu, mokra z bólu i zdenerwowania. Wycofuję ją z zażenowaniem. To nic przyjemnego, dotknięcie takiej mokrej łapy… dobrze chociaż, że nie jest zimna… zimna żaba.

Potwór wychodzi z gabinetu, zagarnięty białym ramieniem pani doktor. Drzwi są przymknięte, rozmawiają cicho na korytarzu. Opadam na kozetkę zupełnie bez życia. Prochy dopłynęły w górne partie brzucha, odrętwienie miękkim ruchem zagarnia klatkę piersiową, przy wlocie do żołądka czuję delikatne mróweczki, które nie są pieczeniem, tylko igiełkami uspokojenia. Jeszcze troszkę… Zaraz się wszystko skończy.

Pani doktor wraca do gabinetu. Wydaje się trochę rozbawiona, nie wiem, czy to możliwe, żeby bawiła ją rozmowa z Potworem…

— Jak się czujesz, Aniu? — pyta.

— Lepiej, pani doktor — mówię, w dalszym ciągu w pozycji horyzontalnej. — Zaraz przejdzie. Czy naprawdę jest niezbędne, żeby Po…, żeby pan Jeż odwoził mnie do domu?

— Myślę, że to nieuniknione… A co to było to „po”, po którym się zatrzymałaś?

— Potwór — mówię odruchowo i czuję, jak zalewa mnie fala czerwieni.

— Ach, Potwór — mówi pani doktor, próbując bezskutecznie powstrzymać uśmiech. — Więc taki ma pseudonim wśród uczniów?

— Ksywkę — koryguję i też się lekko uśmiecham. — Właśnie taką. Mam nadzieję, że mu pani o tym nie powie?

— A nie, co to, to nie. Nic mu nie powiem. Zresztą myślę, że prędzej czy później z niej zrezygnujecie.

— Raczej później…

— Mam wrażenie, że raczej prędzej.

— Przepraszam, ale z czego pani to wnosi?

— Z obserwacji… i doświadczenia… życiowego. No i jak się czujesz?

Ułagodzenie doszło już w dół brzucha, jest mi ciepło i sennie. Czuję się tak, jakby za pierwszym strumyczkiem znieczulenia płynął jeszcze drugi, po raz kolejny dotykając głowy i coraz bardziej spowolnionych skojarzeń. Już mi się nie chce bawić w słowną grę z panią doktor, spodziewana rozmowa z Potworem także jawi się jako niesforny balet oderwanych myśli, lekkich jak balony, nieprecyzyjnych i miłych. Chyba przestałam się bać. Trudno mi w to uwierzyć, ale tak jest naprawdę. Mogę bez odruchu strachu zejść do Potwora, pozwolić, by zawiózł mnie do domu, nie przeraża mnie konieczność rozmowy. Przecież to jest normalny człowiek… chyba. Powoli ciągnę się do pozycji siedzącej. W głowie stuka mi coś miękko i słodko. Odkładam na bok letni termofor, wtykam nogi w adidasy.

— Czy masz w domu jakieś proszki przeciwbólowe?

— Panadol.

— Forte?

— Nie, zwykły.

Pani doktor wyjmuje z kilku pudełek po jednym blistrze lekarstwa.

— Masz panadol forte, vegantalgin, no-spę, te dwa ostatnie działają rozkurczowo. Pamiętaj, jakby co, to ciepły okład na brzuch i od razu lekarstwo. Pan Potwór zostanie u ciebie przez godzinkę czy dwie.

— Pan Jeż…

— Aha, więc raczej prędzej niż później…

Strumyczki ogarniają głowę, nie chce mi się ripostować.

— Nie zapomnij plecaka.

— Dziękuję — mówię powoli. — Dziękuję za wszystko.

Myśl powolutku zaczyna nabierać rozpędu, więc już na koniec, w samych drzwiach, mówię:

— Nie wiem, czy prędzej, czy później. Myślę, że po prostu nie chcę mieć z nim zbyt dużo do czynienia. — Urywam przed powiedzeniem ostatniego zdania.

To zdanie brzmi: „Ale jak zawsze w życiu, silni stanowią prawa. Ja jestem… no cóż, bezradna jak piesek, co wypadł z sań 3”. Nie mówię tego. Byłaby to forma wyrzutu, a nie mam prawa wyrzucać pani doktor tego, że wbrew mojej woli uwikłała mnie w kontakt z człowiekiem, z którym nie dążę do żadnych kontaktów. Rozumiem, że nie miała wyjścia. Rozumiem, że ja też nie mam wyjścia. Będzie, co ma być.

Po drodze zachodzę jeszcze do łazienki, żeby się choć trochę zabezpieczyć, czuję, że ten termofor lada chwila urwie we mnie istną Niagarę. Potem już schodzę do szatni.

Potwór siedzi na ławce, niedbale oparty o poręcz. Nogi ma takie długie, że ledwo mu się mieszczą w przejściu. Na mój widok wstaje i naturalnym ruchem wyjmuje mi z dłoni paski plecaka. Jest to gest opiekuńczy, taki sam jak następny, gdy otwiera przede mną drzwi samochodu i dopiero potem przechodzi na drugą stronę, otwiera swoje drzwi i wsiada. Przez głowę przelatuje mi myśl, że mimo swojej arogancji jest z pewnością bardzo dobrze wychowany, to stwierdzenie jest zaskakujące i sprawia mi przyjemność. Zawsze ujmuje mnie kultura, choć w tym przypadku absorbuje mnie pytanie, czy ta kultura jest tylko cienkim nalotem cywilizacji na powierzchni bezczelności i arogancji, czy też jest odwrotnie… Nie, musi być odwrotnie. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Na pewno nie z powodu jego inteligencji — najczęściej im większy łobuz, tym cechuje go większa inteligencja — ani nie z powodu jego poczucia humoru, ani nawet abstrakcyjności myślenia, ani zaskakujących wolt zachowania. Wiem to chyba po jednym słowie „pomalutku” — i po jego zaskoczeniu, a także naturalnym odruchu podania mi ręki. Gdyby był chamem, nie zrobiłby tego. Gdyby chciał ze mnie zakpić i upokorzyć — też by tego nie zrobił. I wreszcie, gdyby po prostacku poczuł się obrażony i za wszelką cenę chciałby bronić swego autorytetu — także nie. Potwór zachował się normalnie. Więc jeśli ten wywód ma jakąkolwiek logikę — jest to po prostu normalny człowiek.

Wsiadam do samochodu i w tym momencie moje kołowate myśli zgodnie zapierają się zadnimi łapami. Normalny czy nienormalny, może uda mi się uniknąć z nim tego kontaktu. Nie chcę zaciągać żadnych długów wdzięczności. Nie patrząc na niego, mówię:

— Ale to naprawdę będzie dla pana kłopot, ja mieszkam bardzo daleko.

— Więc tym bardziej cię odwiozę — mówi natychmiast Potwór. — Co to znaczy daleko?

Gorączkowo staram się oszacować odległość, jest naprawdę imponująca, może to go zniechęci…

— No, będzie z dwadzieścia pięć kilometrów, jak obszył…

Dźwięk, jaki wydaje z siebie Potwór, przypomina bardzo szybkie wypuszczenie powietrza, dopiero po chwili dociera do mnie, że to wstrzymywane parsknięcie śmiechem.

— Dobrze, ale w którą stronę?

No tak, tego właśnie dotyczyło pytanie: co to znaczy daleko? Liczył, że podam mu po prostu nazwę dzielnicy, żeby wiedział, którędy ma jechać, odległość w kilometrach nie miała w tym przypadku istotnego znaczenia. Zastanawiam się, czy to z nim rozmawia się trudno, czy też ja jestem trudna do rozmowy.

— W stronę Piaseczna — mówię, a potem zdobywam się na precyzję. — Za Pyrami. Prawie pod Lasem Kabackim.

Potwór zapala silnik. Zerkam ukradkiem na jego dłonie na kierownicy. To są bardzo ładne dłonie. Silne i pewne. Nawykłe do samochodu. Ogromnie mnie ciekawi, jak będzie prowadził. Ze sposobu prowadzenia samochodu można się bardzo wiele dowiedzieć… Prawie wiem, że nie będzie jechał jak wariat i istotnie nie jedzie. Jedzie zupełnie spokojnie, nie ma tu nic na pokaz, żadnych popisów, po prostu wie, że jeździ dobrze, i nic nikomu nie udowadnia. Jakie to fajne…

Samochód Potwora jest ciemnowiśniowy, pracuje cichutko, marki samodzielnie nie odgadnę za skarby świata. Na półeczce pod deską rozdzielczą leżą okulary przeciwsłoneczne i nic więcej. Nie ma planu miasta, nie ma papierosów, w ogóle nic, żadnego bałaganu. Nagle zaczynam się czuć niezręcznie, że wywlekam go taki potworny kawał drogi, skończył już lekcje, mógłby sobie po prostu pojechać do domu… Po raz pierwszy dociera do mnie, że to dla niego niewygoda. Cholera, że też muszę mieszkać taki kawał drogi od szkoły…

— Wcale nie tak daleko — mówi nagle Potwór, nie spuszczając wzroku z sytuacji na jezdni.

Boże przenajświętszy i jeszcze do tego wszystkiego ma zdolności telepatyczne?!

— Ja mieszkam na Ursynowie, to ten sam kierunek.

Jedyne, co udaje mi się wydobyć z siebie, to głupkowate „o” z pytajnikiem na końcu:

— O?

Nie, to niemożliwe, żeby wiedział, o czym przed chwilą myślałam. Tacy ludzie nie istnieją. Po prostu nawiązał do poprzedniego fragmentu rozmowy. Ursynów, proszę bardzo, dobrze, że nie mieszka na Żoliborzu lub Bródnie. Całe szczęście, mogę sobie dać spokój z wyrzutami, i tak jechałby w tę stronę.

— Lepiej się czujesz?

Znów w jego głosie jest ta osobliwa nutka zainteresowania, ale nie niezdrowej ciekawości, po prostu zainteresowania — i z pewnością nie jest to zainteresowanie z poczucia obowiązku. Chyba naprawdę go to obchodzi.

— Tak, teraz już nieźle, dziękuję — mówię ciurkiem i nagle orientuję się, że gram nieuczciwie. Nie wiem, dlaczego na jego ciepłe pytanie staram się odpowiedzieć bezosobowym schematem, Potwór wyraźnie stara się nawiązać ze mną ludzki kontakt, czy naprawdę coś we mnie wciąż się go boi?

Dość tego, zachowuję się jak niedowarzona gówniara. Czy ciągle muszę się wahać na samych granicach emocjonalnych skrajności? Jeśli mnie zaprasza, to do niego wyjdę, nie będę rżnęła speszonego matoła, wystawiała się na politowanie i urągowisko. Wchodzę w grę. Odrętwienie po proszkach nie obejmuje myśli, obejmuje emocje, łatwiej mi jest to zrobić. Po pierwszym zdaniu wygłoszonym bez intonacji, podejmuję:

— Pewnie nie powinnam była dziś przychodzić do szkoły, ale jakoś tak przyszłam siłą rozpędu… — Przerywam na moment, tak niezauważalny, że nie można go brać za potknięcie. — W każdym razie przynajmniej widzę jedną korzyść.

— No? Jaką? — pyta Potwór natychmiast, a w jego głosie czuję wyraźne zaciekawienie.

— Przestałam się pana bać — walę bez najmniejszego zawahania.

Gdzieś tam, gdzie kończy się tchawica, pęka mi miękko balonik niefrasobliwego zadowolenia. Chciałeś, to masz.

Potwór być może i ma, ale patrzy mi w oczy z takim namysłem, że przez chwilę boję się, że kompletnie zapomniał o tym, iż właśnie jest w trakcie prowadzenia samochodu przy szybkości 95 kilometrów na godzinę, na wysokości Wydziału Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych przy Wybrzeżu Kościuszkowskim. Jednak o tym pamięta. Pamięta też o tym, żeby nie wplątać się w ślimaki mostu Poniatowskiego i o czerwonym świetle, które zatrzymuje nas na skrzyżowaniu.

Jego spojrzenie było jednak na tyle intensywne, że czuję się w obowiązku prowadzić dalej tę grę na pograniczu ryzyka.

— Być może robię właśnie w tej chwili straszny błąd — ciągnę, wciąż niesiona odrętwieniem — ale jestem już tak przymulona tymi proszkami, że mi właściwie wszystko jedno.

Tym razem Potwór nie reaguje natychmiast. Dopiero gdy ruszamy po zmianie świateł, pyta cicho:

— Naprawdę uważasz, że robisz błąd?

Coś jest w tym głosie i w ruchu dłoni wrzucającej trójkę, potem czwórkę. Przyglądam się dłoni, a potem przyglądam się całemu Potworowi. Cały Potwór jest spokojny i skupiony na jezdni, ale w pytaniu była lekka nutka… bo ja wiem… drażnienia się, lecz w sposób żartobliwy.

— Nie — mówię, bo czuję, że mogę, w tym drażnieniu się nie ma elementu podpuszczania, raczej chęć koleżeńskiej zabawy. — Wiem doskonale, że pan wie, że nie umiem matmy. Gdyby pan o tym nie wiedział, idiotyzmem byłoby uświadamianie pana… — Zanim się orientuję, iż to zdanie może brzmieć właśnie jak podpuszczenie, Potwór daje się podpuścić.

— Istotnie, nie musisz mnie chyba uświadamiać… — W tym momencie zerka na mnie, oboje czujemy, że jest za późno i nie udaje mi się stłumić parsknięcia śmiechu.

— Przepraszam, głupio to sformułowałam — mówię. — Gdyby pan nie wiedział o mojej kompletnej ignorancji, głupotą byłoby przyznawanie się do niej. Ale pan wie, dlaczego się pana boję. — Przyglądam się przez chwilę jego profilowi. — Właściwie bałam.

— A dlaczego przestałaś się bać?

— Bo pan wcale nie jest taki straszny, jak myślałam — mówię odruchowo. — To znaczy, wiem doskonale, że nie będzie mi pan pobłażał, jeśli chodzi o matematykę, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości i to jest w ogóle ponury dramat, ale trudno mieć o to do pana pretensję… Z tym, że ja się też pana bałam jako człowieka, a teraz właśnie przestałam się bać.

Cały mój wywód trafia w absolutną ciszę.

Wielką, pulsującą, zupełnie przerażającą ciszę. Potwór ma twarz z kamienia, patrzy prosto przed siebie przez szybę samochodu. Panika łopocze mi w gardle. Zdaje się, że pięknie przerżnęłam sprawę, za bardzo poszłam na szczerość w sytuacji, gdy szczerość jest zbyt ryzykowna. Właściwie nie do przyjęcia. Boże, uwalę maturę… A co się jeszcze zdarzy wcześniej? Jesteśmy na Puławskiej, właśnie z prawej strony przeleciała restauracja Baszta. Już niedaleko do mnie… Zbieram siły, zaraz będę musiała wyartykułować jakąś wypowiedź.

— Teraz w lewo, proszę — mówię cichutko, zupełnie przygnieciona przez trwającą cały czas ciszę. Cisza waży cztery tony i leży wygodnie ulokowana na moim karku. — Może pan tu zawrócić i potem pierwsza w prawo.

Potwór wrzuca kierunkowskaz. W dalszym ciągu nic nie mówi. Skręcamy w moją ulicę, samochód łagodnie kołysze się na wybojach. Patrzę krytycznie na drogę. Właściwie tak przyzwyczaiłam się do tego widoku, że trudno mi ocenić, czy może się podobać komuś postronnemu. Po bokach rzędy wysokich drzew, zielono-złocistych lip, niżej chaszcze, niska, zapylona trawa, środkiem wądoły i piach, zaschnięte w błocie koleiny, fragmenty gruzu, kępki jasnoniebieskiej cykorii i żółte dziewanny. Wrotycz. Dwa goniące się motylki. Dziura wielka jak nieszczęście, Potwór omija ją bokiem. Co on sobie myśli, na miłość boską? Już widać gałęzie świerków. Pochylona brama z jednym, nadłamanym skrzydłem, przez zieleń i złoto prześwieca szara fasada spłukana deszczami, nadgryziona czasem, własną starością, moją niemocą. Z gałęzi świerka odrywa się obła szyszka, spada głucho w trawę.

— To tu — mówię cicho.

Potwór gasi silnik i patrzy przez długą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Tu mieszkasz? — pyta wreszcie.

Co w tym dziwnego? Być może ten dom nie robi istotnie wstrząsającego wrażenia, a być może przeciwnie — właśnie robi wstrząsające wrażenie, ale do cholery, to mój dom, tu właśnie mieszkam.

— Ten dom kupili moi rodzice na kilka miesięcy przed śmiercią — mówię powoli, tak jakbym chciała przywołać rodziców, schronić się u nich, poprosić o pomoc przed ewentualną kpiną, niezrozumieniem, zgorszeniem. Ten dom wybraliśmy razem, mój jasny dom w jabłkowym sadzie, u wrót lasu… nikt nie ma prawa z niego kpić, czy mu się dziwić. — Tata zdążył go co prawda bardzo starannie zaprojektować, tyle że nie zdążył tego projektu zrealizować.

Przyglądam się od nowa raptownie urwanej fasadzie i stwierdzam, że wygląda to rzeczywiście nieco dziwnie.

— Trochę to idiotycznie wygląda, prawda? — mówię. Mnie wolno. Tylko mnie. — Ale pokażę panu wszystkie rysunki techniczne, cały komplet dokumentacji i przekona się pan, że założenie jest świetne i może kiedyś… może mi się uda… — Po co ja to mówię? Czy ja do reszty oszalałam, z jakiej niby racji tłumaczę się przed nim, czemu mu się zwierzam? Czy aby przerwać tę nieznośną ciszę, zrodzoną z moich samochodowych wygłupów? Czy aby ochronić swoją prywatność, nie dać mu możliwości jakiejkolwiek krytyki, jakiegokolwiek komentarza, który mógłby mnie zaboleć? Znam jego komentarze i chyba się boję na zapas. Co w tym człowieku jest takiego, że nie pozwala zachowywać się naturalnie?

— A czy ty… — zaczyna mówić Potwór i nagle urywa.

Patrzę zaskoczona w jego oczy — przez moment nasze spojrzenia stykają się i zupełnie niespodziewanie dostrzegam, że Potwór ma najpiękniejsze niebieskie oczy, jakie w życiu widziałam. Nie ma w nich w tej chwili chłodu, ani arogancji, ani nieznośnej buty, jest zamyślenie i jakieś uczucie, które się waha. Sympatia? Zrozumienie? Nie, gdzieś obok, nie odgadnę tego uczucia, zresztą chyba nie ma potrzeby. Nieważne jest też zakończenie rozpoczętego przez Potwora zdania, nie, to wszystko bez znaczenia… Ten człowiek nie zrobi mi żadnej krzywdy, nie zada mi żadnego bólu. Być może w klasie tak, być może tam uczyni to bez wahania, ale nie tu, nie teraz, nie w kontakcie pozaszkolnym. Tu nie jest Potworem, jest człowiekiem. Mogę odsunąć obawy — jest twardy, lecz czuje się w nim kulturę i to nie cienki nalocik, który da się zdrapać paznokciem. W nim jest ona na wskroś.

Bez wahania otwieram drzwi, gestem zapraszam go, by wszedł do środka. Potwór kopiuje mój gest, przez chwilę gniemy się w progu w symetrycznych ukłonach, potem wchodzę pierwsza. Jednym rzutem oka ogarniam kuchnię, bo nie przypominam sobie, w jakim zostawiłam ją stanie. Na szczęście bałagan jest względny, to znaczy porządek jest względny, wystarczy kilka ruchów, aby wszystko przywrócić do stanu przyzwoitego. Potwór utknął gdzieś w korytarzu, ale w momencie, gdy zaczynam wywlekać kanister z wodą na herbatę, zjawia się znienacka tuż koło mnie. Wyjmuje mi z rąk baniak.

— Przelać do czegoś czy od razu do czajnika? — pyta.

Jakie to miłe, że zachowuje się zupełnie naturalnie. Jest pomocny, a przy tym swobodny, podsuwam mu duży garnek, Potwór bez wysiłku unosi kanister wyżej i nalewa wodę.

Patrzę na jego ręce… Ma na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, w momencie, gdy unosi kanister, na wierzchu jego przedramienia wyskakują dwa pękate mięśnie. Nie mogę oderwać od nich oczu. Właściwie od całej ręki. Potwór ma dużą, męską, silną dłoń, ale człony palców są szlachetne, takie same szlachetne są wszystkie stawy i wiązania, kształt paznokci jest wręcz idealny. Mocna dłoń przewęża się w nadgarstek, ujęty w ramy kości i błękitno-zielonych żył, a potem łagodna, falista linia pnie się w górę, opływając obłe wzniesienia. Dwa mięśnie — jeden z góry, drugi, dłuższy, biegnący od łokcia prawie przez całe przedramię — oba sprawiają wrażenie, jakby się chciały wyrwać spod skóry. Nie spuszczam z nich wzroku. Potwór przestaje lać wodę, jeden z mięśni miękko przeskakuje w inne miejsce, drugi po prostu łagodnieje. Odstawia kanister. Mięśnie układają się gładko, jak dwa zwierzęta z położoną na grzbiecie sierścią. Koniec spektaklu. Jeszcze przez chwilę stoję nieruchomo, przeżywając niespodziewane piękno, właściwie to taka milcząca owacja na stojąco. Wzdycham leciutko pod nosem i wstawiam wodę na herbatę. Wyjmuję filiżanki i spodeczki, zastanawiam się, czy mam w domu coś, czym dałoby się Potwora uraczyć.

— Nie rób sobie ze mną absolutnie żadnego kłopotu — mówi Potwór, obserwując moje przygotowania. — Chyba najlepiej będzie, jeśli się teraz położysz.

Aha, na pewno. Będę się kładła, nie wiem gdzie, bo do sypialni nie wpuszczę go za skarby świata, łóżko jest rozgrzebane i bałagan akurat wyjątkowy. Chyba że na kanapie w pokoju, nie, co za idiotyzm, nigdzie się nie będę kładła, jak mam go niby przyjmować na leżąco? I tak sama jego obecność tutaj jest niecodzienna i niezręczna, jeszcze mam do tego dołożyć kładzenie się? Nigdy.

— Naprawdę już się nieźle czuję — mówię stanowczo. — Ale dobrze, zaraz sobie posiedzimy w spokoju. Chyba, że pan bardzo się spieszy? — pytam, starając się z wszystkich sił, by w mym głosie nie brzmiał cień bezrozumnej nadziei.

— Nie, nie spieszę się nigdzie — rozwiewa natychmiast moją nadzieję Potwór. — I z przyjemnością wypiję z tobą herbatę. Skąd wozisz tę wodę?

Tłumaczę mu skąd i rozmowa nieuchronnie schodzi na samochód.

— Nie bardzo sobie umiem poradzić z tym gruchotem — przyznaję ponuro.

Potworowi zdaje się podobać fakt, że potrafię prowadzić samochód, ja natomiast w tych sprawach nie czuję się pewnie, na szczęście właśnie gwiżdże woda. Przelewam imbryczek wrzątkiem, zaparzam porządną herbatę, sama mam ochotę się napić, bo prochy wyjałowiły cały mój przewód pokarmowy, czuję, że wszystko mam suche, z trudnością przełykam ślinę. Herbata jest dobra, umiem ją zaparzyć, nie ma się czego wstydzić. Znacznie więcej wątpliwości budzi we mnie placek z jabłkami, którego szczątki ostały się w kredensie, nie jest to wypłód konkursowy, ale ostatecznie decyduję się go podać. Kroję kilka grubych trójkątów, przekładam je na talerzyki i z talerzykami w dłoniach odwracam się w stronę Potwora.

Potwór patrzy na mnie z takim wyrazem niebieskich oczu, że raptem zaczyna mi się chcieć okropnie śmiać. Jest w tych oczach zaskoczenie, fascynacja i ciepła czułość, wszystko to na widok kilku kawałków placka.

— I piec też umiesz? — pyta.

Ulewa światła zza okna, stoimy oboje pośrodku kuchni, placek, naparzona herbata, Potwór w koszulce marengo zapiętej o jeden guzik wyżej przed niedbałym rozchełstaniem, a o jeden niżej przed poprawną przyzwoitością, ja w czarnym swetrze, zapach jabłek, jesteśmy tu razem? Potwór w moim domu, podejmuję Potwora cholernym jabłkowym plackiem, na który nie mogę już patrzeć, aha, Potwór pytał o pieczenie.

— Zmusza mnie do tego konieczność.

— Jaka konieczność?

Podchodzę do okna, do powodzi światła, odsuwam lekko zasłonę.

— Proszę, niech pan spojrzy. Ta tutaj to jabłonka. I ta w prawo, i dalej następna, i jeszcze w drugim rzędzie…

Nie wiem, czy widzi to wszystko, co mu pokazuję, odwracam się. Stoi tuż za mną. W świetle z okna jego oczy wyglądają jak matowe szkło. Cholera, jest przystojny… Co tu dużo gadać. To znaczy, nic mi z tego, ale przyjemnie popatrzeć. Chyba zgubiłam wątek… Aha, jabłonie.

— Ta pani, która tu mieszkała, była chyba trochę pomylona, dziewięć jabłoni w jednym sadzie. Owocują co drugi rok, ale za to wszystkie naraz. W każdym razie dokładnie wiem, co to jest klęska urodzaju. — Przerywam na moment.

Potwór nie patrzy na jabłonie, patrzy na mnie.

— Akurat teraz jest apogeum — podejmuję. Do diabła, Potwór mówi mało co, a mnie się zebrało na gawędy. — Robię z tych cholernych jabłek przeciery, soki, musy, piekę szarlotki, śnią mi się po nocach — Matko Boska, muszę pohamować ten potok wymowy — znajomi wynoszą torbami i w dalszym ciągu nie mogę się opędzić. Panu też dam, dobrze? — Świta mi myśl, że jest samochodem, mógłby zabrać, i to nawet sporo. Te czerwone są naprawdę pyszne, a antonówki świetne na wszelkie przetwory. Już nawet widzę Potwora robiącego przetwory… Może żona, no nie, żony nie ma, pewnie ma jakąś… strona rzeczowników przychodzi mi na myśl, wreszcie decyduję się po prostu na „kobietę”.

— Pewnie — mówi Potwór. — Jeśli mogę cię wybawić z kłopotu…

Robi mi się okropnie głupio. Naprawdę myślałam raczej o tym, że jabłka są fajne i że mogę mu dać, żeby miał z tego jakiś pożytek, to czy się ich pozbędę, czy nie, odgrywa w tej chwili stanowczo drugorzędną rolę. Nawet gdyby miał TIR–a, to i tak sytuacja uległaby tylko minimalnej poprawie… Do licha, jak tu teraz odmotać sytuację z gracją? Na przyszłość muszę uważać, co mówię, Potwór w lot chwyta intencje i przewiduje intencje, ciekawe czemu w sposób tak krytyczny i z góry zapobiegający ciosowi, w tym przypadku wyimaginowanemu… Czyżby się czuł niezbyt pewnie? Bzdura. Boże, tym razem muszę pohamować potok myśli, na myślenie będę miała czas potem… Co on mówił? Aha, że mnie wybawi z kłopotu…

— Ale nie dlatego — mówię, czując, że robi mi się gorąco. — Naprawdę są dobre. Chciałam się panu… jakoś odwdzięczyć… Przykro mi, że tak to ujęłam.

Znów czuję, że powiedziałam coś nie tak. Cholera, to prawda, wcale nie muszę rewanżować się natychmiast i tak oficjalnie… Boże, a to mogłoby być przecież takie miłe popołudnie… złoto-jabłkowe, łagodne, łagodnością ogarniające moje znieczulone wnętrze… Zamiast tego szarpię się pośrodku kuchni w sprężeniach i rozprężeniach kłopotliwych wypowiedzi, lawinowych emocji, w niepokoju.

— Aniu, wszystko jest w porządku — mówi Potwór z błyskiem rozbawienia w oczach. — I naprawdę nie musisz mi się odwdzięczać.

Czuję, jak całe moje ciało gwałtownie odpuszcza. Spanikowane myśli pokonały kolejny wiraż, przede mną następna prosta. Patrzę na Potwora.

— Dobrze, ale jabłka panu dam.

I nagle dociera do mnie, że powiedział „Aniu”. Nigdy dotąd nie wyrwał mnie do odpowiedzi, nasz kontakt był praktycznie zerowy, skąd wobec tego…

— A skąd pan wie, jak mam na imię? — pytam.

W oczach Potwora już wyraźny uśmiech.

— Wiem.

— Wydawało mi się, że mnie pan nigdy nie kojarzy, to znaczy imienia z osobą i nawet byłam z tego dość zadowolona, bo wie pan, lepiej się nie rzucać w oczy w moim przypadku…

— Teraz cię już kojarzę.

— Czy mam się z tego cieszyć, czy nie bardzo? — wyrywa mi się zupełnie bez namysłu.

— A jak wolisz? — pyta Potwór i przez ułamek sekundy w oczach miga mu coś łobuzerskiego.

— Wolę się cieszyć — odpowiadam natychmiast, wpatrzona w te oczy.

I raptem czuję, jak zalewa mnie fala czerwieni. Kilka ostatnich zdań, krótkich jak odbicia piłki, było tak lekkich, pełnych przekomarzania się, że właściwie zahaczało niemal o pogranicze flirtu. Więc Potwór nie jest jednak taki kamienny… Jest wyostrzony i szybki, a poza tym potrafi niezauważalnie przekroczyć granicę sztywnego dystansu, dzielącego zazwyczaj nauczycieli od uczniów. W klasie nigdy tego nie robił, ale tu najwyraźniej chciał…

— Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale jest pan naprawdę strasznie miły — mówię raptem zupełnie odruchowo i w następnej sekundzie o mało nie umieram.

Potwór stoi na środku mojej kuchni z filiżanką i ciastem na talerzyku w dłoniach, przerażający Potwór, którego ośmieliłam się już drugi raz dzisiaj pogłaskać… Na litość boską, skąd mi się wzięła ta determinacja? Czy to sytuacja, czy prochy, czy jeszcze coś innego? Przecież się go bałam… Przecież go nie cierpiałam i nie chciałam mieć z nim nic wspólnego… Nie mogę wytrzymać jego spojrzenia, spuszczam głowę i nagle czuję w sobie nad wyraz niepokojące chlupnięcie. Do łazienki. Natychmiast. Okres miał prawo ruszyć już jakiś czas temu, całe szczęście, że rozpętał się dopiero teraz, w domu. Natychmiast, bo nie jestem właściwie w ogóle zabezpieczona.

— Przepraszam pana na chwilę — mówię, spuszczając oczy, bo boję się, by nie odgadł, skąd ten pośpiech. Drzwi od łazienki stukają za mną w absolutnej ciszy.

Co Potwór właściwie o mnie myśli? Co on sobie może myśleć w ciągu tego pierwszego dnia, kiedy naprawdę się poznajemy, a ja jestem spłoszona, przymulona lekarstwami, a przede wszystkim nie jestem sobą, w tej całej serii brawurowych wypadów w jego stronę. Przecież ja się tak normalnie nie zachowuję… Nie wiem, co mi się dziś stało, to ta smuga bólu, której pamięć wciąż jeszcze jest we mnie, to także nieumiejętność sprostania sytuacji, w której niespodziewanie postawiło mnie życie, to panika, próby tłumaczenia sobie, że wszystko jest w porządku i da się przeżyć i… nie wiem jeszcze co. Czyżby rodząca się nikła sympatia? Sympatia do tego Potwora, który powodował we mnie drgawki ze strachu, do tego bezczelnego aroganta, który na rękach przeniósł mnie do gabinetu lekarskiego, odwiózł do domu, który zachowuje się, jak zwykły, normalny, miły gość? Więc to może tak się właśnie zaczyna? I skoro Potwór zaczął się trochę odsłaniać, więc odruchowo wchodzę na tę samą falę, zdobywam się na pewną szczerość — staram się wejść głębiej w tajemnicę Potwora, bo czuję, że zaczyna mnie ciekawić. Tylko czy… wchodzę na tę falę, bo po prostu oboje na niej nadajemy i dzieje się to odruchowo, czy też Potwór w niezauważalny sposób manipuluje mną, ukazując z siebie skrawek, a biorąc w zamian coś, co można nazwać ekshibicjonizmem i wyznaniem…?

Nie, nie chcę tak myśleć, ale samo mi się myśli. Chyba jestem już nieuleczalnie chora na nieufność wobec ludzi. Być może to mądre i przenikliwe, i do cholery godne podziwu, ale nie chcę tak… Tak bardzo chciałabym go po prostu, zwyczajnie polubić. Przecież JEST miły, bo inaczej nie powiedziałabym mu tego. Lub może BYWA miły.

Wychodzę z łazienki z silnym postanowieniem, że nie będę już więcej grała ani doszukiwała się wad w Potworze, będę zupełnie normalna, tyle że powściągnę rozbuchaną szczerość, bo za wielka szczerość na początku kontaktów nigdy nie jest na miejscu, a poza tym cały czas będę pamiętała, że się go nie boję. Nie boję się. Nie boję. JEST miły. Nie ma powodu się bać.

— Proszę, wypijmy herbatę w tym pokoju — mówię głośno, otwierając drzwi salonu.

Potwór wymanewrował już z kuchni, słyszę go za sobą. Jego widok z herbatą w dłoniach z niewiadomych przyczyn okazuje się czymś absolutnie nie do przyjęcia dla Zadymy, zawieruszonej na fotelu. Przez moment wydaje się, że kolizja musi nastąpić, ale Zadymie udaje się w ostatniej chwili zmienić trajektorię lotu, szczęśliwie ląduje nie między nogami Potwora, a pół metra obok i w charakterze czarnej smugi wnika w otwarte drzwi…

— To moja kotka, Zadyma — mówię, czując się w obowiązku wyjaśnić incydent.

Wyraz twarzy Potwora skłania mnie do rozszerzenia wypowiedzi.

— Niezbyt obyta — dodaję z westchnieniem.

Wyraz na twarzy Potwora jakby się pogłębia.

— Nazywa się Zadyma… — mówi z łagodnym namysłem. — To dosyć oryginalnie.

— Bo i ona jest dosyć oryginalna — podejmuję temat.

Zaczynam opowiadać o Zadymie i łapię się na tym, że cały czas w trakcie opowieści moja myśl biegnie dwutorowo, zaledwie fragment uwagi dotyka opowiadania. Mówiąc, cały czas myślę o Potworze, patrzę na niego i myślę.

Myślę o jego spojrzeniach i o tym, że nie potrafię odczytać intencji tych spojrzeń. O raptownych przejściach, które zamieniają w jego oczach błękitny błysk humoru i zainteresowania w bladobłękitne zmatowienie, wyglądające jak piaskowane szkło. O wykroju tych oczu, leciutko podciągniętych kącikach, wachlarzykach rzęs utrzymywanych nieruchomo i krótkimi ruchami zapadających na oczy, gaszących błękit i ten intensywny, i przydymiony.

Myślę o mądrości oczu tego wysokiego, szczupłego faceta, piekielnej mądrości, którą dziś dopiero zauważyłam, bo wcześniej widziałam w jego oczach tylko arogancję, niecierpliwość, dezaprobatę i… smutek. Tak, w krótkich chwilach, szybkich jak mgnienie, tak szybkich, że prawie nieuchwytnych dla nie dość uważnego obserwatora, pojawiał się smutek. Więc Potwór jest nie tylko obcesowy, popędliwy i nieoględny w słowach, nie tylko impertynencki, burkliwy i sarkastyczny — jest także, lub BYWA, naturalny, opiekuńczy, dowcipny, cholernie inteligentny, nieprzekupny, hardy, mądry i… smutny. Jego mądrość jest cierpka, ale i rozumna, opiekuńczość odruchowa, hardość jest właściwie poczuciem godności osobistej, bardzo wyraźnej, czytelnej w całym zachowaniu, w chłodnej rezerwie, cechującej jego sposób poruszania i wypowiedzi, ale także w naturalnych odruchach, w błyskach koleżeńskości, o ile to słowo w ogóle tu pasuje. Właśnie dlatego może sobie na tę koleżeńskość pozwolić, że nikt nie odważyłby się przekroczyć granicy, za którą jest już nadmierna poufałość. Nie wyobrażam sobie osoby, która byłaby z nim spoufalona, chyba że zaprosiłby ją do tej poufałości w sposób bardzo zdecydowany, niepozostawiający cienia wątpliwości…

To, co się odbywa między nami, nie jest zaproszeniem. Jeszcze nie. W ogóle ten kontakt nie jest równy, rytm przybliżeń jest urywany, każde z nas robi drobne kroki w kierunku drugiego, ale jakby przesunięte w czasie, każde wyjście trafia na moment nieruchomości drugiej osoby, może dlatego trudno nam do siebie trafić. Może zresztą Potwór robi to celowo…

Odpycham obiema rękami natychmiastowo nasuwające się skojarzenie z kotem w zabawie z myszą, nie, przecież sobie przyrzekłam. Robi tak, trudno, niech robi, widocznie taki jest. W gruncie rzeczy ja przecież jestem dokładnie taka sama. Moje kontakty z ludźmi funkcjonowały zawsze na zasadzie wypadów i cofnięć. Nie ukrywam, że jestem osobowością dość neurotyczną… A w Potworze, za barierą rezerwy, może kryć się taki sam neurotyk… Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!

Zdaję sobie nagle sprawę, że wciąż stoimy na środku pokoju z filiżankami w dłoniach, że mój umysł oderwał się zupełnie od tematu konwersacji, nie wiem, jak długo mówiłam to, co mówiłam, a najgorsze, nie mam też pojęcia, co mówiłam i w którym miejscu wątku, o ile był tam jakiś wątek, teraz się znajduję. Nigdy jeszcze nic podobnego mi się nie przydarzyło.

Potwór stoi, leciutko uśmiechnięty, jest tak okropnie wysoki, że muszę nieźle zadzierać głowę, żeby na niego spojrzeć.

— A czy nie wolałabyś raczej psa?

Pytanie przywraca mnie do przytomności, musiałam chyba zakończyć jakąś kwestię, nie zdając sobie z tego sprawy. Nie wiem, czy pytanie jest à propos mojej wypowiedzi, nie wiem nic…

— Pewnie tak — mówię wolno — ale kot jest jednak mniej kłopotliwy. Pies strasznie by się męczył, bo mnie przecież cały dzień nie ma.

Nic nie mówi. Znów nic nie mówi. Po raz kolejny dopada mnie pragnienie przeniknięcia do jego głowy, aby choć przez moment być świadkiem tego wszystkiego, co się w niej rozgrywa. Jest szczelny. Bardziej szczelny niż jakikolwiek mój znajomy. I wiem, że jeśli sam nie zechce się otworzyć, ja sama nie otworzę go nigdy. Pytanie zatem, czy jest sens go otwierać? I co w nim jest takiego, że chcę to zrobić?

To nie jest gra bezpieczna, wszystko we mnie mówi mi o tym, tak, być może niebezpieczna, lecz i szalenie pociągająca. Zaczynam się bać, że w nią wejdę, wbrew rozsądkowi, na przekór przezorności, która każe milczeć i trzymać się z daleka. Przecież znam i zaakceptowałam w życiu słowa Diogenesa — jest tyle rzeczy, których nie muszę mieć. W prosty sposób przekłada się to na zdanie — jest tylu ludzi, których… nie muszę mieć. Nie muszę drążyć ich umysłów, docierać do ich tajemnic, dotykać opuszkami palców ich ideałów, marzeń, dążeń. Nie każdy musi być mój. Nie każdy zgodzi się na to, by być mój. Właśnie Potwór, przede wszystkim Potwór może się na to nie zgodzić. Dlaczego więc z uporem hazardzisty — maniaka ładuję się w coś, co szanse wygrania ma niezmiernie nikłe? To dziwny człowiek. Niepokojący i intrygujący, nieuchwytny — byłoby najlepszym słowem.

Nie-do-dotknięcia.

Człowiek nie-do-dotknięcia patrzy na mnie ze środka mego pokoju, wysoki, szczupły mężczyzna o przystojnej twarzy. Czy będę z nim grała o przegraną?

Podchodzę do adaptera, z półki, na której mam płyty jazzowe, wyłuskuję jednym ruchem Milesa Davisa — muzykę do filmu Windą na szafot, myśląc jednocześnie, że symbolika tylko wtedy jest tania, gdy traktuje się ją melodramatycznie, a bez poczucia humoru. Lubię humor. I lubię bawić się symboliką. I bardzo lubię sprawdzać, czy ludzie tę symbolikę chwytają, to rodzaj zabawy w test, nieszkodliwej, o ile nie wyciąga się pochopnych wniosków.

Gestem zapraszam Potwora na werandę, jest miło, ciepło i złotozielono. Złoto liści przefiltrowane przez niebieskie szkło witraża daje kolor tak głębokiej i wyrafinowanej zieleni, niespotykanej ani w naturze, ani na palecie, że patrzę chwilę w czystym zachwycie. Potem siadam na drewnianej ławce-huśtawce naprzeciw Potwora, który zajmuje miejsce w wiklinowym fotelu. Znowu milczymy. Potwór błądzi wzrokiem po oranżerii, ja mieszam herbatę, dwoje obcych ludzi, przez przypadek uwikłanych w jedną, tę samą chwilę. Davis gra cichutko, z łagodnością nieomal nostalgiczną.

— Ta weranda to projekt twojego taty?— pyta nagle Potwór.

Powstrzymuję nogą leniwy ruch huśtawki. Wzrok mam wbity w płytkę terakoty, tuż przy czubku mego buta. Nie wiem, czy spojrzę na Potwora. Jeszcze nie wiem. Terakota ma maleńką, popękaną żyłkę, skacze po niej świetlny zajączek.

— Tak — mówię, śledząc wzrokiem ślizgający się odblask światła.

Podnoszę jednak oczy. Potwór w fotelu jest nieruchomy jak posąg, nieruchome są też jego oczy. Światło przez szkło witraża pada mu na szyję, znacząc ją niebieską łatką. Teraz, gdy Potwór siedzi, wycięcie jego ciemnoszarej koszulki przesunęło się nieco, odsłaniając łagodny wzgórek obojczyka, z delikatną skórą o migotliwym pobłysku. Tam, gdzie skóra najściślej przylega do kości, leży nieruchomo i leniwie drugi, maleńki zajączek. Patrząc z ciekawością, czy zajączek drgnie, czy zostanie nieruchomy, mówię powoli o moim tacie.

— Zrobił projekt całego tego domu, ale zdążył zrealizować tylko parter. Po przeciwnej stronie sieni jest już wybudowana pracownia, z której na razie korzystam tylko w okresie letnim, bo jest niewykończona i nie ma przeprowadzonych instalacji. Tata projektował nadbudować piętro, w którym pomieściłyby się sypialnie… no cóż, na razie nie ma takiej potrzeby…

Zajączek przeskakuje z obojczyka na sam wierzch ramienia — Potwór musiał się nieznacznie poruszyć. Zastanawiam się, czy też należy do ludzi, którzy nie potrafią rozmawiać z osobami dotkniętymi żałobą. Ludzie najczęściej nie umieją o tym mówić. Mamy ogromne doświadczenie w rozmowach o cierpieniu, ale w tradycji naszej nie ma umiejętności rozmawiania o śmierci. Tak, jakbyśmy wierzyli, że jeśli nigdy nie dotkniemy jej słowami, to się nam nie przydarzy. A to nieprawda, wiem teraz, że śmierć należy w sobie oswajać, nauczyć się o niej myśleć i nauczyć się o niej mówić. I umieć rozmawiać z tymi, którym śmierć zabrała najbliższych, mówić bez lęku, by móc wyjść poza schemat i banał, które mimo najszczerszych intencji mówiącego mogą być i są poczytywane za obojętność i chęć ucieczki… Potwór nie wygląda na takiego, który by przed czymkolwiek uciekał. Błękitny zajączek wrócił już na swoje dawne miejsce, leciutko je tylko zmieniając — leży teraz wygodnie rozciągnięty w dołku nad obojczykiem.

— I tak nie wyobrażam sobie, jak udaje ci się ten dom utrzymać — mówi Potwór i czuję w tym sygnał, że jednak nie jest gotowy do rozmowy, zresztą to chyba naturalne, za wcześnie na nią lub może zawsze będzie za wcześnie. Ja też nie wiem, czy chcę się do niego zbliżać, aż do zaufania i przyjaźni.

— Mam z tym trochę problemów — mówię lekko. Jakkolwiek się potoczy nasza znajomość, nie chcę się użalać ani wzbudzać w nim współczucia. — Ogólnie jakoś sobie radzę. Mam rentę po rodzicach, prócz tego zarabiam… ostatnio już całkiem nieźle.

— Zarabiasz? W jaki sposób?

W pytaniu nie ma nuty obraźliwej, tylko zainteresowanie, mam nadzieję, że nie podejrzewa mnie o wystawanie na rogu.

— Przede wszystkim projektuję witryny sklepowe — wyjaśniam. — Mam już kilka sklepów, którymi się na stałe zajmuję.

Przez chwilę zastanawiam się, czy mówić dalej, ale w oczach Potwora jest coś miłego, więc dodaję:

— Trochę sprzedaję obrazki, piszę wierszyki dla dzieci…

— Piszesz wierszyki? — pyta Potwór i nie mogę poznać, czy w jego głosie słychać tylko zaskoczenie, czy kpinę. Wytrąca mnie to trochę z równowagi, ale jednocześnie postanawiam, że nie pozwolę mu z siebie kpić.

— Tak — mówię, starając się, by to zabrzmiało zupełnie swobodnie, rzeczowo i wyjaśniająco. — Tak właściwie to piszę wiersze, te dla dzieci to produkt, powiedziałabym uboczny, choć ostatnio coraz bardziej mnie ciągnie, żeby opracować własną książeczkę dla dzieci. Najzupełniej autorską — wiersze i ilustracje. W ogóle mam duszę typowo humanistyczną…

Ostatnie zdanie ma mu powiedzieć: jestem inna. Być może nie ma we mnie wybitnych zdolności matematycznych, a nawet absolutnie żadnych zdolności matematycznych, ale mylisz się, myśląc, że w takim razie nic nie ma. Są inne rzeczy. Których być może z kolei ty nie rozumiesz. Nie wiem, czy są lepsze, czy gorsze, czy bardziej godne podziwu, to nie ma znaczenia. Są inne. Po prostu. Mogę ci o nich opowiedzieć, jeśli będziesz ciekaw, ale jeśli nie, to wara od tego, co jest dla mnie ważne. I wybij sobie z głowy myśl, że jestem skończonym matołem. JESTEM inteligentna… inaczej.

Potwór znów nic nie mówi. Boże, co za cholerny człowiek. Chciałabym, żeby mi dał w jakikolwiek sposób znać, co sobie pomyślał, ale znów jest nie-do-dotknięcia. Zresztą prawdopodobnie za dużo spekuluję. Po prostu wysłuchał tego, co powiedziałam, i na tym koniec. Być może nie zna się na tym, co z kolei mnie interesuje, i nie ma ochoty bawić się w szczegółowe roztrząsania. Być może nie wie, jak to skomentować. Być może go to absolutnie nie obchodzi. Wewnętrzne wzburzenie wygładza się we mnie powolutku, na szczęście jestem prawie pewna, że na zewnątrz nic nie było widać… Szkoda, że to dla mnie ważne. Że nie potrafię być po prostu sobą, silna tą siłą, którą daje niezachwiane poczucie własnej wartości. Jeśli mówię coś w określonym celu, jeśli jestem wzburzona i zażenowana, to znaczy, że tego poczucia nie mam. Zastanawiam się, dlaczego niby mam go nie mieć. Robię to, co umiem i co mi jednocześnie sprawia przyjemność, wykorzystuję te umiejętności, które mi dała natura, przy okazji zarabiam, nie ma absolutnie żadnych powodów do tego, bym czuła się zażenowana i bym musiała się w jakikolwiek sposób bronić. Nie. Nie wpędzę sama siebie w tę paranoję. Będę na tyle silna, by czuć do siebie szacunek, a wtedy ten szacunek poczuje do mnie i Potwór. Czy będzie chciał, czy nie.

Dlaczego zależy mi na tym, by czuł do mnie szacunek? Co mnie obchodzi jego opinia? Zatrzymuję się w rozpędzie i wszystko wewnątrz mnie parska śmiechem, jak zawsze, gdy rozbudowanymi spekulacjami zapędzę sama siebie w kozi róg. Moja logika, której podobno nie mam, powiedziała mi właśnie uprzejmie: szach i mat, w związku z czym powinnam sobie raczej odpuścić.

Potwór siedzi wciąż w tym samym bezruchu, a we mnie niespodziewanie w miejsce złości pojawia się coś na kształt współczucia. Nie wiem, czemu jest taki pozamykany, ale wiem z pewnością, że to jego problem, nie mój. Powolutku, w niezauważalny wprost sposób narasta we mnie uczucie przewagi, nie złej przewagi w pojedynku, lecz przewagi wynikającej z uspokojenia wewnętrznego. Na szachownicy rozgrywa się kolejna partia, lecz tym razem już nie dam sobie dać mata. Tym razem, jak w każdej dobrej grze, dochodzę do momentu, gdy grając tylko czarnymi i białymi, osiągam szarość, jej wszystkie gradacje i odcienie. W życiu nie ma czerni i bieli. Są szarości i to nosi nazwę tolerancji. Jesteśmy inni i być może rozejdziemy się natychmiast w różne strony. Jesteśmy inni, ale może spróbujemy w sobie odnaleźć coś wspólnego. Być może kiedyś się zaprzyjaźnimy. Czy stanie się tak, czy tak — to nie ma właściwie znaczenia. Teraz jeszcze nie ma. Gdybyśmy zaczęli się zaprzyjaźniać — znów nabierze znaczeń. Zupełnie innych. Nowych. Może.

Podnoszę głowę i patrzę na niego. Przestałam się go zupełnie bać. Ma nade mną władzę — jako profesor przedmiotu, którego nie umiem. I wiem, że tak naprawdę, to nie jest żadna władza. Nic, co mogłoby mnie zranić, zdeptać, czy podporządkować. A ponieważ nie jestem już naznaczona piętnem strachu, więc możemy tę znajomość rozpocząć… na równych prawach… i jeśli będziemy tego oboje chcieli.

W domu jest tak wielka cisza, że słyszę, jak adapter cofa ramię po ostatnim utworze i w tym samym momencie zegar wybija czwartą. Tak jakby martwe mechanizmy zniecierpliwiły się w końcu, dochodząc do wniosku, że jeśli my milczymy, to one muszą odezwać się za nas. Zapomniany już przeze mnie niebieski zajączek zeskakuje z ramienia Potwora, Potwór niespiesznym ruchem odgina się do tyłu, sięga do marynarki zawieszonej na oparciu fotela i wyjmuje z niej wieczne pióro i malutki bloczek. Nie patrząc na mnie, notuje coś szybko i podaje mi ponad stolikiem wyrwaną kartkę.

— Aniu, mówiłaś, że masz jakieś problemy z samochodem — mówi, patrząc mi wreszcie w oczy. — Gdybym mógł być ci w jakiś sposób pomocny, zresztą niekoniecznie w kwestii samochodu… gdybyś miała jakiś problem, to zawsze możesz do mnie zadzwonić.

Patrzę w osłupieniu na małą kartkę, na której zdecydowanym, lekko pochyłym charakterem pisma zanotowane zostały słowa: Paweł Jeż i siedem cyfr. Potem podnoszę na niego oczy. Znów ten nieprzenikniony wyraz twarzy. Jak mam to rozumieć? Czy to naprawdę szczery gest, czy gest konwencjonalny, podyktowany po prostu potrzebą chwili? Gest na papierku, niepoparty ruchem oczu ani ciała. Chyba pomogę mu wybrnąć…

— Dziękuję — mówię, patrząc uważnie w jego oczy. — Ale wiem, że to będzie dla pana kłopot.

I teraz wreszcie zmuszam go do ruchu. Całe ciało Potwora wykonuje nieznaczny, przeczący gest, brwi na moment umykają ku górze, co z mimowolnym, króciutkim westchnieniem może oznaczać niezadowolenie, ale nie ze mnie, raczej z tego, że się nie porozumieliśmy. Nie patrząc na mnie, znów odchyla się do tyłu, wygrzebuje z kieszeni marynarki paczkę papierosów i zapala. Lekko to lekceważące, ciekawe, czy ma wyrażać dezaprobatę, czy skupienie przed ubraniem w słowa własnych intencji. Patrzę na ten balet niespiesznych, jakby celowo spowolnionych gestów, nic nie mówię, czekam. Potwór wydmuchuje perłowo-niebieską strużkę dymu i z absolutnym spokojem mówi jedno słowo:

— Wykluczone.

Patrzy przez moment na mnie, potem szybkim, jakby odruchowym spojrzeniem muska papieros i ulatujący z niego dym, potem znów patrzy na mnie i mówi poważnie:

— Przepraszam, nie spytałem cię, czy mogę zapalić.

— Naturalnie, proszę bardzo — mówię łagodnie. — Gdzieś tutaj jest popielniczka. — Wydobywam ją zza dużej donicy z pelargoniami, stawiam przed nim i znów wracam do poprzedniej pozycji. Potwór nie strzepuje papierosa, kładzie go na brzegu popielniczki, potem przesuwa się na krawędź fotela, opiera łokcie o kolana i przez blat stolika nachyla się ku mnie. Jego wzrok jest skupiony i diabelnie poważny. Oczy jak błękitne szkło oglądane pod światło, jak zajączek z witraża, jak u modeli Modiglianiego.

— Wykluczone — powtarza niskim, spokojnym głosem. — Aniu, nie sądź, że nie domyślam się, z jakimi trudnościami musiałaś się uporać, aby ten dom był tak piękny, ciepły i pełen życia, jak jest teraz. Wiem dobrze, że nie przyszło to samo. — Urywa na moment i przez tę chwilę patrzymy sobie w oczy z ogromnym naciskiem. Krótka, stężała chwila, zrodzona z jego szczerości i mojego nagłego wzruszenia. Potem Potwór uśmiecha się leciutko i mówi dalej: — Wiem także, że dla dziewczyny może się stać problemem wywiercenie dziury, zmiana opony, zreperowanie zlewu, te wszystkie rzeczy, które mężczyźni wykonują absolutnie bez trudu. Dlatego chciałbym, abyś wiedziała, że w takich sytuacjach zawsze możesz liczyć na moją pomoc. — Znów przerwa, tak króciutka, jak mgnienie. — Proszę, pamiętaj o tym.

Jego papieros samodzielnie dopala się właśnie w popielniczce, rzucam okiem na paczkę leżącą na stoliku, to żółte camele, piramida i brązowy dromader, podnoszę oczy.

— Dziękuję — mówię. — Dziękuję panu za wszystko.

Każdym nerwem czuję, że wydarzyło się między nami coś ważnego. Ten ostatni akt, ujęty w słowa aż przesadnie oszczędne, raptem sfinalizował wszystko, co się z nami dziś działo — gry słowne z samej krawędzi flirtu, próby towarzyskiej rozmowy, podświadome napieranie na siebie i walka wewnętrznych sił, i wzruszenie. Niespodziewane wzruszenie, jak podwójną klamrą spinające ten dzień, od „pomalutku” w gabinecie lekarskim, do „proszę, pamiętaj o tym”. Podoba mi się ta powściągliwość jeszcze nie w zaproszeniu, lecz dopiero we wstępie do zaproszenia do znajomości. Wciąż wszystko może się potoczyć w dwie strony. Nie budzi to we mnie żadnego oporu, znacznie większy sprzeciw wzbudzają u mnie ludzie, bez żadnej zachęty ekspansyjnie przyjacielscy, u których owa serdeczność i przerażająca na tym etapie szczerość toczą się jak kaskada. Wtedy najczęściej jest się zabranym przez ten spieniony nurt i to nierzadko wbrew chęciom, w związku z czym ma się potem kłopot, lub też broniąc swych terytoriów nagłą oschłością, zyskuje się opinię gbura.

Potwór wchodzi w tę znajomość ostrożnie i defensywnie, jak kot, a po mnie błąkają się oderwane słowa: poczekam… popatrzę… nie będę się spieszyć…

— Czy lepiej się teraz czujesz? Mogę cię już zostawić? — pyta Potwór.

— Tak… — mówię, czując z zaskoczeniem, że cały ból we mnie minął bezpowrotnie, przegrał w konkurencji z umysłem, zmuszonym do intensywnego myślenia.

— W takim razie ładujemy bagażnik jabłek i nie będę cię dłużej zadręczał swoją obecnością.

W oczach ma znowu ten swój łobuzerski uśmiech. Peszę się nagle i po pensjonarsku, bo zdaję sobie sprawę, że cała moja skrywana huśtawka uczuć musiała być dla niego doskonale czytelna.

— Ależ pan wcale… — staram się jakoś wybronić — Ależ nie…

— Aha, akurat — kwituje Potwór moje wysiłki. — Widziałem, jaka byłaś przerażona na początku, gdy zaproponowałem, że cię odwiozę.

A, więc to, co zrobił, nazywa się „zaproponowaniem”? Fajnie. Patrzę na jego usta, a potem oczy. Nie, nie ma w nim złośliwości.

— Ale to na początku — mówię, zgadzając się na częściową kapitulację.

— A teraz już nie?

Och, łobuzie, jest w tobie coś fajnego.

— Nie — mówię stanowczo.

— No to całe szczęście. W takim razie mamy zrobiony pierwszy krok.

Milknie i znów patrzymy na siebie. Więc dostałam to zaproszenie. Bez najmniejszych wątpliwości. Czy ja również go zaproszę? Poczekam… popatrzę… nie będę się spieszyć… Oboje uśmiechamy się w tym samym momencie.

Potwór z błękitnym widmem światła na wysokiej szyi, Potwór przystojny, jak wszyscy diabli razem wzięci, Potwór kpiarsko-dżentelmeński… Kto wie?

Podnoszę się, sięgam po wiklinowy koszyk i przesuwam oszklone drzwi, które lecą lekko na rolkach, aż do przeciwnej ściany. Gestem zapraszam Potwora do ogrodu. Jabłek jest zatrzęsienie, ale trzeba je wyszukiwać w wysokiej trawie. Ładujemy kosz, potem drugi, schyleni koło siebie, lecz chyba nic nie mówiąc. Wreszcie Potwór odjeżdża. Gdy stoimy już przy samochodzie, odwraca się do mnie i przez chwilę patrzy mi znów uważnie w oczy.

— Pamiętaj o przyrzeczeniu. Do zobaczenia, Aniu — mówi.

O jakim przyrzeczeniu? — myślę łagodnie, patrząc, jak wykręca samochodem na niewygodnej, wyboistej drodze. Nie przyrzekłam ci nic. Nie, nie dam się wikłać w jakiekolwiek zobowiązania, nie, nie tak. Wyjdę być może ku tobie, ale wtedy, gdy poczuję, że tego chcę.

Potwór podnosi rękę na pożegnanie, chwilę patrzę bez ruchu za nim, potem wracam do domu. Wchodzę do sypialni, spycham z krzesła niezidentyfikowany kłąb rzeczy i starając się omijać wzrokiem bałagan, siadam za biurkiem. Tu mi się najlepiej myśli. Patrzę przez okno na czarnofioletowe cienie pod świerkami, na perspektywę długiej, złotej alei prowadzącej od mojego domu, do umbrowo-błękitnej dali i myślę. Potem wyjmuję kartkę Potwora z kieszeni, gdzie ją odruchowo schowałam, znów rzucam okiem na tych kilka liter i cyfr. Czy naprawdę sądzi, że zadzwonię do niego?

Jest w tym człowieku coś dziwnego. Nie boję się go już, ale cały czas mnie niepokoi. Choć, z drugiej strony, jest też coś, co nie pozwala przechodzić obojętnie. Od dziś nie pozwala. Wcześniej znałam szorstką surowość, nieubłaganą konsekwencję, bezlitosność logiki, niezmąconą żadnym odruchem serca nieustępliwość w wyciąganiu wniosków. Cyniczny humor, celne wypowiedzi, jak krótkie, szybkie piłki. Ironię. Nic, co kwalifikowałoby do jakiejkolwiek bliższej znajomości czy przyjaźni. Chyba że smutek… Tak, on jeden wydawał się ludzki i trochę nie na miejscu w tym idealnie bezbłędnym mechanizmie. Teraz już jest na miejscu. Lub też teraz Potwór stracił cechy mechanizmu. Przestał być Potworem, stał się człowiekiem.

Niepokojącym, intrygującym, pełnym tego głębokiego CZEGOŚ, co nazywa się prawdopodobnie niezwykłą osobowością. Cały jest zbudowany z kontrastów, dobrze, inaczej nie byłby taki ciekawy. Stąd pewnie mój niepokój, uwielbiam kontrasty, ale są one już z definicji skrajnymi przeciwnościami, a skrajności zawsze są niepokojące. Myślę, że Potwór intryguje mnie właśnie dlatego. Jak daleko odchyla się w nim to wahadło? I jak dalece zgodzi mi się to pokazać? Wiem już, że nie przejdę koło tego człowieka gdzieś obok. Patrzę z uporem na kilka cyfr. I nie zadzwonię do niego, to też wiem na pewno. Paweł Jeż… Jeż.

Unoszę wzrok znad kartki, bezmyślnie spoglądam w stronę półki z książkami wiszącej tuż obok na ścianie i w tym momencie w oczy wpada mi jeden grzbiet. Zwierzoczłekoupiór Konwickiego. Niezbyt tę książkę lubię, nie wiem właściwie, dlaczego mój wzrok się na niej zatrzymał.

Ale później, w miarę gdy tak patrzę i gdy przenoszę potem spojrzenie na kartkę Potwora, rodzi się we mnie jedno słowo i to słowo już we mnie zostaje. Przestałam myśleć o tym człowieku, jako o Potworze, era Potwora minęła.

Siedzę przy biurku razem z jednym słowem, którym będę go odtąd nazywać: Jeżozwierz.

Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze

Подняться наверх