Читать книгу Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze - Elżbieta Sidorowicz - Страница 6

2

Оглавление

Znów zupełnie zatrzymał mi się okres. Już raz tak miałam, zaraz po śmierci rodziców, pewnie stres okazał się zbyt duży. Wtedy nie miałam okresu przez parę miesięcy, gdy przerażona poszłam do pani ginekolog, przepisała mi jakieś pigułki, po których strasznie się czułam, więc metodą prób i błędów dopasowywałyśmy je przez parę kolejnych miesięcy. Okres mi się ustatkował, przerwałam branie leków. Teraz znów to samo. To matma powoduje ten potworny stres i nic nie pomaga uspokajanie się na siłę.

Na każdą matematykę idę z żołądkiem zawiązanym w supeł. Nie rozumiem ani słowa. Niech to szlag, dlaczego musiałam trafić na Potwora? Bo Potwór jest naprawdę przykry. Zastanawiam się, jak sklasyfikować jego wypowiedź: „Słuchaj, co za pierdoły mi tu opowiadasz?” do Ewy, która nie potrafiła w ciągu paru chwil policzyć w pamięci delty i pierwiastków. Cholera ciężka, czy on sobie wyobraża, że my mamy w głowie komputery czy jakieś tam inne maszyny cyfrowe? On chyba ma. Przeprowadza wszystkie wywody w tempie błyskawicznym, nie dając sekundy na namysł czy oddech, najczęściej pisząc końcowy wynik skomplikowanych operacji mózgowych, które mnie w najlepszym układzie zajmują cztery minuty i półtorej strony w zeszycie (o ile cokolwiek uprzednio uda mi się zrozumieć), a jemu góra trzy sekundy, i to na luzie. Niemożliwą jest rzeczą, by wszystkiego się wcześniej uczył na pamięć, chyba naprawdę ma mózg z gatunku ponaddźwiękowych pocisków ery nuklearnej. W takim razie co on tutaj robi? Wykłada szybko, właściwie bez żadnej intonacji, gdzieś sobie pod buty, zupełnie go nie interesuje, czy będzie słyszalny i zrozu­miany. W tym może się kryć lekceważenie lub zniecierpliwienie, lub irytacja. Może to być też absolutna pogarda. To przykre, że nie można nawiązać z nim żadnego kontaktu. Boję się go. Myślę, że większość się boi. Może nawet nie tyle pały, bardziej komentarza, który w najłagodniejszym wydaniu brzmi: „Czego nie kojarzysz? Przecież to trywialne. Siadaj”. No cóż, kojarzyć, to sobie kojarzę, choć może niekoniecznie to, co on by chciał. Tak naprawdę to teraz matmę kojarzę sobie ze strachem, bezradnością i absolutną beznadzieją.

Dziś na matematyce miał miejsce następujący dialog pomiędzy Dominiką a Potworem:

Potwór:

— Co ty tam wyprawiasz na tej tablicy?

— Rozwiązuję — odparła zimno Dominika.

— Co to znaczy rozwiązujesz? Źle rozwiązujesz. Ja ci powiem, jak to powinno być rozwiązane — podyktował jej kilka działań.

— Teraz delta. Ile u ciebie wynosi delta?

— Siedemdziesiąt cztery.

— A u mnie osiemdziesiąt jeden.

— Osiemdziesiąt jeden — przyznała Dominika.

— No to teraz napisz tak. — Potwór podyktował jej działanie po znaku równości, zostawiając z przodu puste miejsce.

— Co tam teraz wpiszesz?

Dominika zastanowiła się. Napisała działanie.

— Tak. Ja byłem pewien, że tak napiszesz — zauważył Potwór z pogardliwą satysfakcją. — Źle. Czy ten znak „wartość bezwzględna” w ogóle dla ciebie nie istnieje?

— Istnieje, tylko pan mnie niepotrzebnie denerwuje. Jak się zdenerwuję, to nie potrafię myśleć.

— W takim razie usiądź, jak jesteś taka mimoza — dokończył Potwór.

Dominika odłożyła kredę odrobinę za mocno i usiadła, a Potwór oparł się o parapet, wyjrzał na boisko szkolne, stał tak bardzo długo, a potem powiedział cicho:

— Boże, co ja tu robię?

Nie lubiłam go nigdy, ale w tym momencie zrobiło mi się go nagle żal.

— Niech ci nie będzie żal gada — mówi Michał z nieprzejednaniem. — Bo gad ma to do siebie, że z każdej, najgorszej sytuacji się jakoś wygramoli, a za twoje dobre serce, w podzięce, jedynie ci przypie… no, żeby się rymowało. Masz to jak w banku.

Pewnie ma rację.

Widzę, że pani Barska jest lekko przerażona. Wie doskonale, jak prezentuje się stan mojej matematycznej wiedzy, a tu akurat sytuacja jest nie do negocjacji czy jakiegokolwiek porozumienia. Jest wojna. A na wojnie są ofiary. Dotychczas jeszcze Potwór mnie omija. Nie wiem, jakim sposobem, ale jeszcze nie przeżywałam tej męki upokorzenia pod tablicą.

Rozmawiałam z Agnieszką, która chyba jako jedyna cokolwiek z matmy rozumie, czy by mi nie pomogła, Aga powiedziała, że OK, ale widzę, że jest tak samo przerażona jak reszta klasy. To znaczy oprócz Piotra, który nie musi się niczego obawiać, i oprócz Michała, który obawiać się nie zamierza. Michał jest hardy. Niełatwo go zastraszyć i nie pozwala ludziom na to, by go upokarzali. Zazdroszczę mu tej pewności siebie. Jak się jej nabiera? Może trzeba się takim urodzić?

W takim razie mnie nie wyszło. Boję się Potwora jak cholera. Przecież to nie może tak być, on nie może mnie tak wykańczać. Nic mnie nie cieszy, ani malarstwo, ani długo wyczekiwana wygoda w domu, ani przejażdżki rowerowe, nic. Nawet to, że sprzedałam już dwa obrazy. Pierwsza była ta łąka, sprzedała się jeszcze w lipcu, potem wstawiłam do galerii ostatni już widok z Końca Świata i on poszedł w ciągu kilku dni, a teraz mam w Promocji obraz, który namalowałam już w domu, a właściwie w Powsinie — szerokie pole i kręta, wąska dróżka pod wielkim niebem. Niebo było wtedy zjawiskowe, z ogromnymi, wypiętrzonymi górami obłoków, z rozpalonym, prawie białym błękitem i jakimś ptakiem kołującym wysoko.

Pomyślałam, że to doskonały moment na rozpoczęcie nauki malowania w plenerze, więc następnego dnia wyciągnęłam do Powsina Kubę, żeby zmierzył się z pejzażem, i to było naprawdę niesłychane doświadczenie. Pierwszy raz widziałam wtedy osobę, tak kompletnie nieznającą się na mieszaniu barw. Jedyne ćwiczenie, jakie mu zrobiłam, to uzyskanie maksymalnej liczby odcieni zielonego, bo miał tendencje do używaniu koloru prosto z tubki. Kuba męczył się straszliwie, mam wrażenie, że po prostu bał się eksperymentować. Kazałam mu mieszać każdą farbę z każdą i patrzeć, co z tego wyjdzie. Widok jego twarzy, gdy po zmieszaniu żółtego z czarnym uzyskał zgniłą zieleń, wart był wszystkiego. Teraz Kuba miesza już kolory bez problemu, a nawet widzę, że jest na barwę czuły. To dobrze.

Trzeba próbować, bez końca próbować i trzeba bardzo, bardzo uważnie obserwować. W przyrodzie jest właściwie wszystko. Każdy kolor, każdy odcień, walor, każda możliwa forma. Wystarczy być cierpliwym i malować to, co się naprawdę widzi, a nie to, co się wie. Jak to mówił Renoir? Malarstwo jest jak gówno. To się czuje, nie tłumaczy.

Pola dostała pierwsze zlecenie z wydawnictwa, robi ilustracje do książeczki z wierszykami dla dzieci. Michał też sprzedał ten pierwszy obraz. Jakoś nam wszystkim pomału zaczyna iść, może to się rozkręci?

Nie mam złudzeń, że uda się żyć ze sztuki czystej. To może kilku gościom się udaje i nie wiem, co do tego jest niezbędne. Determinacja? Układy? Sprzedanie duszy? Bo nie talent i nie praca, na pewno. Michał też jest tego świadomy, myśli o grafice, w dodatku komputerowej. Chce w przyszłości projektować okładki płyt i książek, kusi go też komiks i komputerowa animacja filmowa. Ja wciąż myślę o architekturze wnętrz. A Pola? Pola myśli o Janku. Choć tak naprawdę wiem, że marzy o ilustracji, to jej żywioł. Pewnie też pójdzie na grafikę, ale warsztatową, a może na malarstwo? Choć po malarstwie to człowiek zostaje… praktycznie z niczym. Tak, jak to ujęła Aśka: i co będę z tego miała? Gówno po kotku. No, tak. Gówno po kotku jest najbardziej prawdopodobne.

Myślę, że też chciałabym spróbować ilustracji książkowej, Pola obiecała, że jak już będzie po pierwszym zleceniu, to postara się mnie tam wkręcić, bo na razie jej zdanie nie jest jeszcze żadną rekomendacją. Ja nawet mam pomysł na książeczkę, z własnymi wierszykami i ilustracjami, chyba po prostu zacznę ją robić. Będę mogła już coś pokazać, mieć jakąś swoją propozycję. A jak nie wyjdzie, to schowam do szuflady i cześć. Mam dużo szuflad.

Kiedyś to wypali. Kiedyś, nawet gdy przez długi czas będzie się wydawało, że te starania nie przynoszą żadnych efektów, że to strata czasu i energii, że niepotrzebnie się szarpię — kiedyś raptem okaże się, że to była najlepsza inwestycja, najskuteczniejszy pomysł, wykorzystana szansa. Tak będzie. Tak musi być. O ile tylko uda mi się zdać kiedykolwiek maturę.

Czym właściwie kierował się dyrektor, zatrudniając tego faceta? Przecież reprezentuje on poziom akademicki, zupełnie dla nas nieosiągalny i do niczego niepotrzebny. Sam chyba o tym wie, bo kiedyś wyprowadzał jakiś dowód na tablicy, pisał, pisał, w pewnym momencie wypisała mu się kreda, przyjrzał się temu, co napisał, machnął ręką, powiedział „i tak tego nie zrozumiecie”, i wszystko wytarł. To prawda. Nikt z nas nie chce iść na polibudę. Na kokardkę nam to? Na jaką cholerę ten stres? Nie wierzę i nigdy nie wierzyłam, że matematyka jest potrzebna do odpowiedniego ćwiczenia mózgu. Nie. Nie jest potrzebna. Nie uskarżam się na swój mózg, a nigdy nie zauważyłam, żeby jakoś poprawiło jego działanie rozwiązanie iluś tam zadań. Wiem, że nie poprawia. Jedni po prostu mają takie mózgi, a inni inne. To dobrze, że nie wszyscy jesteśmy jednakowi.

*

Chwila przed matmą zawsze jest dość przerażająca, ale dziś jest inaczej. Igor i Patryk mają ubawione miny, stoją tuż koło drzwi pracowni matematycznej, Aśka razem z nimi i jeszcze Majka, i Karolina. Słychać chichoty i stłumione szepty.

— Co jest? — pytam cicho Aśki.

— Patryk zapchał dziurkę od klucza — mówi tak samo cicho, dygoczącym ze śmiechu głosem.

— No, to dość prosty żart — wzdycha Michał. — Rodem z podstawówki.

— Ale on ją zapchał żywicą epoksydową. Nie ma siły, żeby otworzyć drzwi, bo już zdążyła stwardnieć na mur — chichocze Majka.

Michał zerka na mnie z raptem obudzonym humorem. Znam tę iskrę w jego oku. Tę samą łatkę rozbawienia miewa w oczach Bemolka. Żart jest złośliwy, w pełni godny Potwora. Czekamy na niego z prawdziwym zaciekawieniem.

— Zobacz, czy idzie — mówi Igor, nie wiadomo do kogo.

— Idzie. — Słyszymy za plecami.

To Potwór. Podszedł tak cicho, że nikt go nie usłyszał. Za to on usłyszał nas. Cholera, przerąbane.

Niczego nieświadomy Potwór ujmuje klamkę i próbuje wsadzić klucz do zamka. Skutek jest wiadomy. Stoimy wokół, nie odrywając od niego wzroku. Co zrobi? Będzie się szarpał? Wyważał drzwi? Pójdzie po dyrektora? Woźnego? Zwolni nas z lekcji?

Potwór odstępuje od drzwi i przez moment obrzuca nas spojrzeniem. Nawet jeśli miał jakieś wątpliwości, to teraz się ich pozbył. Wiadomo, że to nasza sprawka.

— Przynieś krzesło — mówi spokojnie Potwór do Patryka. — Wszystko jedno skąd, z wolnej pracowni.

Patryk bez słowa znika w pracowni polskiego i za chwilę pojawia się z krzesłem. Potwór patrzy na nas w zamyśleniu.

— Właściwie, to kto powiedział — mówi gdzieś w przestrzeń — że do pracowni trzeba wchodzić drzwiami? Proszę za mną.

Zupełnie oszołomieni ruszamy za nim korytarzem. Potwór prowadzi nas koło sali gimnastycznej, otwiera drzwi na boisko, wychodzi, a my za nim. Podchodzimy do okna zamkniętej z drugiej strony pracowni matematycznej. Z tej strony okno jest otwarte. Spoglądamy po sobie.

— Postaw tu krzesełko — mówi Potwór, z podejrzanie niewinnym wyrazem twarzy.

Patryk posłusznie ustawia krzesło pod otwartym oknem.

— Przecież nie mógłbym hamować waszej potrzeby wiedzy — rzuca beznamiętnie Potwór.

— Dla nas stokroć ważniejsza jest potrzeba piękna, panie profesorze — mówi odważnie Aśka, patrząc mu prosto w oczy.

Zamieram. Co teraz będzie? Potwór pożre ją żywcem?

Potwór patrzy na Aśkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Co prawda to krzesełko to nie Chippendale, ani nawet nie Thonet — mówi bez namysłu — ale może zaspokoi twoją potrzebę piękna. Proszę bardzo. — Wskazuje Aśce krzesło.

— I co? Mam tu usiąść? — pyta Aśka ogłupiała.

— Przeciwnie — mówi Potwór, otwierając szerzej okno.

Raptem wszyscy orientujemy się, o co mu chodzi. No tak, kto powiedział, że do klasy trzeba wchodzić drzwiami? Po krzesełku, należy pokonać parapet, po chwili wszyscy jesteśmy już w środku.

Wbrew naszym strasznym przypuszczeniom, ta godzina przebiega zupełnie normalnie. Potwór nie urządza żadnego pogromu, w ogóle nie pyta, po prostu prowadzi lekcję. Po dzwonku po kolei wychodzimy przez okno, Potwór ostatni. Bez słowa komentarza, bez skrawka gniewu.

— Nie ma co, pokazał klasę — mówi z niechętnym uznaniem Michał.

— I tak go nienawidzę — syczę nieprzejednana, a Michał rzuca mi szybkie, jakby sprawdzające spojrzenie.

*

Pan Wojtek Jasiński pisze ze Stanów:

Aniu, nie masz nawet pojęcia, jaki dumny jestem z Ciebie. Że zaliczyłaś ten trudny rok, dałaś sobie radę, że pracujesz, że sprzedajesz obrazy. Wiem, jak dumny byłby też Twój tata, jaki jest dumny. I mama. Wiem, że kibicują Ci, że Cię wspierają, zawsze będą to robić, zawsze będą przy Tobie.

To, że dostałaś zaproszenie z galerii, utwierdza mnie tylko w przeświadczeniu o Twoim wielkim talencie, o tym, że czeka Cię piękna, artystyczna droga. Mając osiemnaście lat, sprzedajesz obrazy w Promocji? Przecież to wielki sukces, tam bardzo trudno się dostać! Gratuluję. Jeśli masz, to prześlij mi zdjęcia swoich obrazów, chciałbym widzieć, nad czym pracujesz. Może pomyślimy o jakiejś wystawie za Oceanem?

Martwi mnie jedynie to, co piszesz o problemach z matematykiem. Czy to naprawdę tak wymagający, gburowaty człowiek? A nie dałoby się jakoś na niego wpłynąć? Może potrzebne Ci dodatkowe lekcje? Napisz, chętnie je sfinansuję, to naprawdę nie problem, bo wiem, że borykasz się teraz ze spłatą długów. Jeszcze raz ponawiam moją propozycję pożyczki, mimo że pierwszą odrzuciłaś. Aniu, jestem zamożnym człowiekiem, nie mam żony, a dzieci są dorosłe i od dawna samodzielne, na kogo mam wydawać pieniądze, jeśli nie na córkę starego przyjaciela? To samo zrobiłby Twój tata dla moich dzieci, jestem tego pewien. Przemyśl moją propozycję.

Może o tym matematyku porozmawiasz ze swoją wychowawczynią albo z dyrektorem? Tak mi przykro, że z tej odległości nie mogę służyć Ci jakąś realniejszą pomocą.

Pytasz, co u mnie?

New York is cold, but I like where I’m living2…

Ja też lubię Cohena.

*

— Nie wiem, Aniu, co tu można poradzić — mówi pani Barska zmartwiona. — Pani Biegańska ma przecież etat, a to tak trudno znaleźć kogoś na zastępstwo. Wiem, że pan dyrektor podpisał umowę z panem Jeżem tylko na ten rok.

— No tak, kluczowy dla mnie — wzdycham.

Wcale nie przyjechałam się użalać, przyjechałam, żeby przywieźć pani Barskiej jabłka z mojego ogrodu. To się zaczęło jeszcze w lecie — ten wstrząsający wysyp, nie do opanowania. Dziewięć jabłoni równocześnie lub prawie równocześnie. Najpierw dwie papierówki, a potem wszystkie razem — te inne drzewa, co to nawet nie znam ich odmian. Babcia Klementyna mówi, że na pewno tam są antonówki, kosztele i renety, wszystkie stare, już prawie zanikające odmiany. Aha, i malinówki. Nie jestem w stanie tego przerobić. Babcia dała mi przepis na mus jabłkowy, taki do słoika, a potem będzie jak znalazł na szarlotkę, więc robię te musy, ale to dość niewdzięczne zajęcie. Na jeden litrowy słoik musu wchodzi wiadro jabłek. Wszystko trzeba obrać i wydłubać gniazda nasienne. Ręce mam całe w pęcherzach i odciskach, poza tym pokaleczone. Zastanawiam się, ile szarlotek uda mi się zjeść w nadchodzącym roku. Przecież to czyste wariactwo. Wpycham jabłka komu się da. Wszyscy sąsiedzi mają taką samą klęskę urodzaju, więc staram się uszczęśliwiać jabłkami ludzi ze szkoły. Patrzą na mnie dziwnie. No, co ja poradzę, nigdy nie chciałam być rolnikiem. Ani sadownikiem. U dziadków w Kielanach sad dzierżawił Żyd. To były dobre, przedwojenne czasy. Kto ma mi dzierżawić ten sad teraz? Chciałam nastawić wino jabłkowe, ale Kuba nie poleca. Mówi, że trzeba się na tym trochę znać, będzie mi bulgotać po wszystkich pokojach, a potem i tak wyjdzie zajzajer. Szkoda, że nie robi się nalewki na jabłkach. Zaraz, a calvados? Nie, nie. Zapędziłam się. To nie dla mnie. Ja już nie mam co prawda „zero alkoholu”, ale dopuszczalne porcje też są minimalne. No dobra, szarlotek nie zjem, calvadosu nie wypiję, co do cholery mam zrobić z tymi jabłkami?

U pani Barskiej jest Sebastian, więc jemu też daję torbę. Pani Barskiej drugą.

— Ty, bardzo dobre te jabłka — mówi Sebastian, wgryzając się natychmiast w wyjątkowo duży okaz. — Pycha.

Nie wiem, czy pycha. Ja już nie mogę patrzeć. Trzącha mnie na sam widok jabłka.

Pani Barska jest ucieszona, mówi, że sobie zrobi dżemy. Proszę bardzo. Z tej torby wyjdzie jej jeden słoik. Muszę jej przywieźć więcej.

Cieszę się, że spotkałam Sebastiana, nie widziałam go całe wakacje. Jest opalony i strasznie się wyciągnął przez lato, teraz jest tak wysoki jak Janek.

— Janek zwariował — mówi, przewracając oczami. — Ta Pola jest nawet fajna i bardzo ładna, no superlaska… — Odwraca się kontrolnie, patrząc, czy babcia nie słyszy. Pani Barska nie przepada za takimi określeniami. — Starym się podoba — mówi Sebastian. — Babcia też ją lubi.

— Wiem — mówię.

Pola jest dziewczyną na poziomie, a poza tym tak miłą, że trudno jej nie lubić.

— A Janek powiedział, że poczeka, aż Pola skończy szkołę, i zaraz się z nią ożeni.

— Co ty? — pytam zaskoczona. — A oświadczył jej się?

— Jeszcze się nie oświadczył — mówi Sebastian, wzdychając — no bo przecież chyba by mi powiedział, nie?

— A w ogóle mówi ci coś o Poli?

— Tak, mówi. Najczęściej, żebym spadał i nie przeszkadzał… — fuka nosem.

Widzę, że mu trochę przykro. Najpierw Janek z nim nie rozmawiał, bo był nieszczęśliwy z powodu zdrady ojca, a teraz nie rozmawia, bo jest szczęśliwy i zakochany… Trudna rola takiego młodszego brata. Nic, tylko spadać…

— A ten wasz matematyk to naprawdę taki Potwór? — pyta Sebastian. — Słyszałem, jak Pola mówiła Jankowi… i jeszcze mówiła, że w dodatku po zbóju przystojny, to prawda?

— Tak, jeśli lubisz esesmanów — mówię ponuro.

Naprawdę Potwór tak wygląda. Typowy nordyk, wysoki, jasnowłosy, o niebieskich oczach i mocnej szczęce. Tylko mu psa brakuje. Takiego owczarka alzackiego na krótkiej smyczy…

— Ale jaja — chichocze Sebastian.

— No, nie wiem, czy jaja — mówi pani Barska, wchodząc do pokoju z herbatą i ciastem. — Dla Ani nie bardzo.

— Boisz się go? — pyta Sebastian.

Patrzę na niego. Co mam mu powiedzieć? Nie wiem, czy kiedykolwiek przeżywał taki lęk, taką niechęć, taki zdecydowany wewnętrzny sprzeciw w stosunku do drugiego człowieka. Oby nie.

— A ty się czegoś boisz? — pytam.

— Węży.

— No to ja boję się go bardziej niż największego węża świata.

— O rany — stęka Sebastian.

No. O rany.

— Porozmawiam z panem dyrektorem na temat pana Jeża — mówi pani Barska. — Ale oczywiście nie mogę niczego obiecać…

Tak, wiem. Prawdopodobnie nie odniesie to żadnego skutku, przecież dyrektor nie zmieni swojej decyzji… Jesteśmy na Potwora skazani i taka jest smutna prawda.

Tak mi przykro, że pani Barska ciągle ma przeze mnie jakieś kłopoty. Rozmowa z dyrektorem nie może być miłą rzeczą, bo i on… nie jest miły. To apodyktyczny człowiek, może i świetny pedagog, lecz na pewno nie jest serdeczny. Ale widzę, że pani Barska jest zdecydowana wziąć to na klatę… z mojego powodu.

Nie, nie powinnam. Źle robię, że o tym wszystkim opowiadam, niepotrzebnie dodaję jej zmartwień. To moje zmartwienie, nie jej. Postanawiam, że nic jej nie powiem o propozycji pana Wojtka, bo na pewno ją odrzuci, ale zda sobie sprawę z tego, że potrzebne mi korepetycje. A kto ma niby za nie płacić? Ja nie dam już rady. A pani Barska na pewno nie. O, co to, to nie. Sama muszę sobie jakoś poradzić.

*

Wczoraj po raz pierwszy dostrzegłam w Potworze jakieś ludzkie cechy. W czasie lekcji chodził i wykładał, dość smętna sytuacja jak dla mnie, bo wyjąwszy treść przekazu, trudno mi nawet Potwora pojąć pod względem czysto akustycznym — naprawdę mówi cicho i sobie pod nogi — w każdym razie wykładał, ale mało kto go słuchał, a jeśli słuchał, to nie bardzo rozumiał. Raptem Potwór zadał pytanie, właściwie czysto retoryczne, bo nie spodziewał się od nikogo żadnej odpowiedzi. Wtedy Michał, który (jak mi się potem przyznał) wyjątkowo starał się nadążyć za tokiem jego myślenia, odruchowo odpowiedział, i to w dodatku dobrze.

W Potwora jakby piorun strzelił.

Odwrócił się gwałtownie, bo tego to się zupełnie nie spodziewał, i po raz pierwszy w jego twarzy pojawiło się jakieś połączenie zaskoczenia z niedowierzaniem i czymś, co wyglądało na błysk porozumienia.

— Michał Krassowski! No coś podobnego, będziemy to musieli naprawdę uczcić. Co wolisz: teraz szóstkę czy zwolnienie z najbliższego sprawdzianu?

— O, zwolnienie ze sprawdzianu, niewątpliwie.

— OK, masz to załatwione. Proszę, proszę, a już zwątpiłem, że uda mi się dożyć takiej chwili…

Chyba od tego momentu coś się zmieniło w moim stosunku do Potwora. W dalszym ciągu bałam się go śmiertelnie, bo też miałam wszelkie powody, żeby się bać, ale zrozumiałam, że określanie go jedynie mianem esesmana, bufona i gbura jest powierzchowne, że ten facet to nie jakiś tam podrzędny nauczycielek, biedny nieszczęśnik załatwiający swe prywatne kompleksy na naszych głowach, ani też cham próbujący zgnoić wszystkich dla swojego kaprysu.

W tym Potworze ujawniał się ciąg zaskoczeń, a to, co brałam początkowo za nieprzyjemne luzactwo, było chyba umiejętnością odpuszczania pewnych spraw, może trochę nonszalancką, ale niekoniecznie o złych intencjach.

*

— No i co teraz myślisz o naszym słynnym matematyku? — pytam Michała.

Nastąpiło wreszcie owo nieuniknione sam na sam, pierwsze po jego powrocie z Afryki. Stąpamy wokół siebie, jak niedźwiedzie na rozgrzanej blasze — uważnie, sprawdzając każdy krok. Przynajmniej ja tak to odczuwam. Michał jest zamyślony i bez humoru.

— Staram się nic nie myśleć — mówi, rozstawiając grill u mnie w ogrodzie.

To on wpadł na pomysł grilla, chyba wyczuł, że dłużej tej rozmowy nie da się odkładać.

— Dlaczego? — pytam.

— Bo będę musiał uznać, że facet…

— Co, jest w porządku?

— Jest… niestandardowy — mówi wymijająco Michał.

To unik.

Co on tak naprawdę myśli o Potworze?

Doprawiam w kuchni sałatę, zostawiając Michałowi rozpalenie grilla. Mamy kiełbaskę, kaszankę i piersi kurczaka. Nie wiem, czy uda nam się to wszystko zjeść. Stół wyniesiony jest na taras, ciągle jeszcze kwitną hosty i nasturcje. Zadyma chodzi koło Michała, ocierając mu się o nogi. Jak mogłoby być pięknie, gdyby nie ta rozmowa.

— Znów jesteś smutna — mówi Michał, patrząc na mnie uważnie. Intensywnie zielone spojrzenie w tak opalonej, że aż czarnej twarzy.

— Ty też.

Tak, on też. Zbieram się na odwagę.

— Wiesz, chyba musimy porozmawiać…

Michał patrzy na mnie cały czas, a teraz uśmiecha się leciutko.

— Nie. Nie musimy — mówi cicho. — Aniu, przecież ja nie jestem głupi. Ja wiem. Nic nie musisz mówić.

Jakbym nagle przeszła przez falę ognia. Gorąco, lodowato. Podnoszę oczy na Michała. Michał podchodzi, bierze mnie za ręce.

— Nic się nie zmieniło — mówi cicho. — Widzę to. Nic się w tobie nie zmieniło. Ale wiesz… ja muszę próbować.

Patrzę na niego pytająco. Serce strasznie mi się tłucze.

— To do faceta należy pierwszy krok. Więc będę te kroki robił, tak długo… aż mi wreszcie odpowiesz. Muszę… rozumiesz to, prawda? Ale jeśli nie chcesz, nie musisz w żaden sposób reagować. To też wiesz. Więc dlaczego się mnie boisz?

— Michał… nie boję się — mówię przerywanym głosem. — To nie strach. To — żal.

— Nie chcę twojego żalu.

— Żal, że nie potrafię cię kochać.

— A chciałabyś?

— Nie — mówię, po bardzo długiej chwili.

Jakbym go uderzyła prosto w serce. Ostrym narzędziem, na wylot. Michał odwraca się, kładzie na kratce grilla kiełbaskę i kaszankę. Wciąż nie patrzy na mnie.

— Przecież ja wiem, że mnie nie kochasz. Nie czuj się z tym źle. Po prostu będę na ciebie czekał. To mi chyba wolno, jak myślisz?

Nic nie odpowiadam. Co mogę mu odpowiedzieć?

— Wiedz o tym, że zawsze będę cię kochał — mówi Michał, patrząc na mnie jawnie i prosto. — Wbrew wszystkiemu, zawsze będę cię kochał. Będę na ciebie czekał. Będę ci wierny. No i to tyle. Tyle ci chciałem powiedzieć.

Wciąż ta fala ognia w sercu. Wciąż ten palący wstyd. Nie zasługuję na taką miłość.

— Naturalnie będę chodził z różnymi dziewczynami do łóżka, bo bym zwariował — mówi znów Michał, ale już innym, lekko łobuzerskim tonem.

— Vide małorolna wersja romantyczna — dodaję, starając się wyjść z tego stanu pożogi, trawiącego mi klatkę piersiową.

— Jak małorolna….? — pyta zdumiony Michał. — A, ta. Daj spokój, dziewczyna mnie o mało nie wykończyła.

— Dlaczego?

— Ona nie była ze wsi, tylko ze Śląska. Spędzała u kogoś wakacje.

— A co to ma do rzeczy?

— No wiesz, w kluczowym momencie, w samym że tak powiem sercu akcji, wykrzyknęła: „Pierunie, a zważaj se, co byś nie zostoł!”.

— Rany boskie! I co?

— Nie zostołem — kończy Michał z niewzruszoną powagą. — Ale mało brakowało, bo mi puściły wszystkie hamulce ze śmiechu… Więc może nie ten model, ale będę miał panienki, takie ot — na jeden raz. Natomiast od każdej panienki, zawsze, w każdej sytuacji — gdy powiesz do mnie: „Chodź” — pójdę. Zawsze pójdę do ciebie. Nie myśl o tym więcej. Mój żal, mój ból, moja miłość. Nie chciałbym innej.

Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze

Подняться наверх