Читать книгу Ostrze nocy - Eliza Drogosz - Страница 10
Rozdział trzeci SŁUDZY PUSTYNI
ОглавлениеZadarł głowę i wpatrzył się w odległy szczyt odbijającego jaskrawe słońce wieżowca. Nie zdziwiło go ani trochę, że akurat to miejsce Słudzy Pustyni obrali na swoją siedzibę. Nawet on był pod wrażeniem piękna tego miasta, otoczonego przez pustynię i z pustyni wyrosłego. Nowoczesnego, ale równocześnie tradycyjnego. Bogatego. Na swój sposób niebezpiecznego.
Gdyby miał wybrać sobie nową stolicę, Abu Dhabi na pewno byłoby jedną z opcji.
Skupił wzrok na przeszklonym wejściu do budynku. Wieżowiec na pozór wyglądał normalnie, jak wszystkie dookoła. W szklanych murach drzemał jednak duch starożytnej pustyni. Nikt nie wiedział tego lepiej od Seta. Pustynię miał we krwi.
Ignorując samochody, zeskoczył na jezdnię i ruszył do drzwi. Nawet nie drgnął, gdy sportowe auto zahamowało z piskiem opon i skręciło gwałtownie, by go ominąć. Prawie nie słyszał klaksonów. Nawet, co należało uznać za nietypowe, nie ucieszył się z zamieszania, które wywołał. Był zbyt skupiony na swoim celu. Poza tym… Miałby się bać ludzkich wynalazków?
Szklane drzwi rozsunęły się przed nim, wpuszczając go do klimatyzowanego holu. Przekroczył próg, a mrowienie skóry powiedziało mu, że przekroczył również magiczną granicę. Niewiele brakowało, by parsknął z rozbawieniem, rozpoznając czuwające Oko Ra. Ta marna bariera na nic się im nie przyda. Co z tego, że blokowała nawet boską magię? Set i bez niej był co najmniej równie niebezpieczny. Nie potrzebował magii, by osiągnąć to, po co tu przybył.
Pozornie nie zwracając uwagi na śledzących go uważnie ochroniarzy, pewnym siebie krokiem minął recepcję i wcisnął przycisk przywołujący windę. Złote drzwi rozsunęły się bezgłośnie i zaprosiły go do jasno oświetlonego wnętrza.
Winda zatrzymała się mniej więcej w połowie wysokości wieżowca. Briant wyszedł i rozejrzał się czujnie. Zmarszczył brwi. Za wysoko. Odnalazł schody i zbiegł dwa piętra niżej.
Podążał za zapachem eleganckim szarym korytarzem. Gwar rozmów stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie Briant ujrzał podwójne metalowe drzwi. Pchnął oba skrzydła jednocześnie. Gdy wszedł do środka, część siedzących przy niezliczonych stolikach ludzi rzuciła mu przelotne spojrzenia. Błyskawicznie stracili nim zainteresowanie. A nie powinni byli.
Briant dostrzegł go natychmiast.
Jego cel siedział przy przeszklonej ścianie, obok dwóch młodych kapłanów. Set ruszył ku niemu pewnym krokiem królów.
Dopiero Antoine wyczuł, że coś jest nie tak. Ale wtedy było już za późno. Odwrócił się dokładnie w momencie, w którym Władca Piasków znalazł się tuż obok. Ich spojrzenia się spotkały.
– Antoine – rzekł starożytny bóg, uśmiechając się lekko. – Czyżbyś się nie spodziewał?
Chłopak z przerażeniem zerwał się z krzesła. Set uniósł brew.
– Czy siedzisz, czy stoisz, masz równie marne szanse, chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
– Co tu robisz? – Niemal było słychać dudnienie serca młodego kapłana.
Briant przekrzywił głowę tak, jak zawsze robiła to Salaawa, gdy przypatrywała się swojej ofierze. Towarzysze kapłana ostrożnie wstali od stolika.
– Kim jesteś? – zapytał cicho jeden z nich.
– Przyszedłem porozmawiać – oznajmił, zwracając się do Antoine’a. Pozostałych zignorował.
– Porozmawiać?
– Tak. Ogłuchłeś?
– Kim jesteś? – powtórzył pytanie towarzysz Antoine’a.
Władca Piasków zwrócił na niego lodowate spojrzenie.
– Zabawne, że mnie nie poznajesz, kapłanie. Powinieneś paść przede mną na kolana. Kiedyś byś tak zrobił. I dziękowałbyś mi, że nie zabiłem cię za to, że ośmieliłeś się podnieść na mnie wzrok.
Pobledli i gwałtownie odsunęli się od stołu. Potrącone przez jednego z nich krzesło upadło z hukiem. Kapłani siedzący przy sąsiednich stolikach zerknęli w ich stronę. Jakby czuli, że w żyłach Brianta płynęła magia, którą tak uparcie starali się zniszczyć przez ostatnie dwa tysiące lat.
Jedynie Antoine nawet nie drgnął.
– Briant – powiedział cicho. – Co się stało?
Prawie się zaśmiał. Powstrzymał się jednak.
– Zwracaj się do mnie moim prawdziwym imieniem, śmiertelniku.
Rysy kapłana stężały.
– Po co przyszedłeś?
– Chcę rozmawiać. Z tobą. Teraz.
Antoine nadal patrzył na niego nieufnie.
– Och, nie ufasz mi, Antoine? – Coś zmieniło się w rysach jego twarzy, czyniąc ją bardziej drapieżną. – Słusznie. Powinieneś jednakże wiedzieć, że jeśli natychmiast nie pójdziesz ze mną z własnej woli, zmuszę cię do tego, ale wcześniej z prawdziwą przyjemnością zabiję kilku siedzących tu zdrajców.
– Nie możesz – zaprotestował natychmiast Antoine. – Oko Ra więzi twoją magię.
– I co, myślisz, że bez niej jestem słaby? Jeśli tak, z rozkoszą wyprowadzę cię z błędu. Nawet bez magii mogę zabić was wszystkich. Jesteśmy zresztą na pustyni, nieprawdaż? Nie możecie mi nic zrobić. Moja potęga otacza was ze wszystkich stron. Może należało znaleźć sobie miasto w dżungli, a nie tutaj? Tam mógłbym być słabszy… W Abu Dhabi jestem za to jeszcze silniejszy.
Antoine zdrętwiał.
– Mamy przewagę liczebną – zauważył.
– Owszem, macie. Ale ja mam to. – Uniósł dłoń, a tarcza zegarka na skórzanym pasku odbiła promienie słoneczne. Nie był to zegarek, który należał niegdyś do jego ojca, ale bardzo podobny. Tego prawdziwego nie udało mu się znaleźć, gdy dawno temu odwiedził swój poprzedni dom, piękny zamek w odległej Francji. Miał jednak nadzieję, że pewnego dnia go odzyska.
Antoine zmrużył podejrzliwie oczy.
– Zegarek?
Briant zerknął na niego rozbawiony.
– Nie. Bombę.
Jedno słowo sprawiło, że świat wstrzymał oddech.
– Kłamiesz – prychnął w końcu Antoine, ale coś w jego postawie zdradziło, że nie miał pewności.
– Nie – odparł Briant zadowolony. – Sam ją skonstruowałem. Ulepszyłem wasz ludzki wynalazek. Gdy żyje się samotnie na środku Sahary, ma się czas na wiele rzeczy.
– Jeśli wybuchnie, nikt nie będzie już z tobą rozmawiał – przestrzegł Antoine, a otaczający ich ludzie zaczęli się ostrożnie cofać. Czuł ich tłumiony strach, niezrozumienie, narastającą panikę. Poznali go. Wreszcie! – Poza tym mógłbyś zginąć.
– Jestem bogiem – przypomniał. – Nie mógłbym zginąć.
Ktoś zaklął w oddali.
– To co, jak będzie? – zapytał, obrzucając go oceniającym spojrzeniem. Jakby wybierał swoją pierwszą ofiarę. – Pójdziesz czy najpierw ktoś ma zginąć?
– Nie! Przestań! Pójdę.
– Świetnie.
Obrócił się i ruszył do drzwi, nie zaszczycając czujnych ludzi ani jednym spojrzeniem. Słyszał ciche kroki podążającego za nim Antoine’a. Jakże łatwo wszyscy się nabrali! Nie do wiary. Ten zegarek miałby być bombą?
– Tylko nie próbuj mnie oszukać – rzucił Briant, gdy zamknęły się za nimi drzwi windy i ruszyli w dół. – Ani zaatakować. Mam dla was propozycję, której na pewno nie odrzucicie.
Wyprostowany sztywno Antoine spojrzał na niego ponuro, jednak w jego oczach zabłysło zaciekawienie.
– Jaką?
– Dowiesz się, gdy tylko stąd wyjdziemy.
Gdy drzwi rozsunęły się na parterze, ich oczom ukazał się mur ochroniarzy, mierzących do nich z broni palnej. Intuicja podpowiedziała mu, że zamiast zwykłych kul znajdowały się w nich pociski z zatrutym kadzidłem. Kapłani byli zatem sprytniejsi, niż się spodziewał. Odrobinę mu tym zaimponowali. Ale tylko odrobinę.
– Ani drgnij – rozkazał jeden z uzbrojonych mężczyzn.
Set zaśmiał się i bez wahania ruszył przed siebie. Antoine rzucił coś krótko zdławionym głosem. Ochroniarze niepewnie opuścili broń, a bóg pustyni pchnął szklane drzwi. Gdy tylko przekroczył próg budynku, a wraz z nim granicę wyznaczaną przez Oko Ra, ponownie poczuł w sobie krążenie magii, a kontury otaczającego go świata wyostrzyły się na nowo. Ta bardziej ostrożna część jego duszy, odetchnęła z ulgą.
– Dokąd idziemy? – zapytał idący za nim Antoine.
Briant wskazał drugą stronę ulicy.
– Tam.
– Do kawiarni?
– Tak. To złe miejsce na atak, gdyby twoi bracia jednak postanowili zadziałać tak, jak powinni.
– Nikt nie będzie próbował.
Gdy znaleźli się wewnątrz ładnej sieciówki, Briant bez słowa podszedł do stolika znajdującego się dokładnie pośrodku pomieszczenia. Siedziały przy nim dwie plotkujące radośnie przyjaciółki, jednak gdy stanął nad nimi i obrzucił je morderczym wzrokiem, natychmiast umknęły.
– Jesteś niemiły, rzucasz się w oczy – zauważył Antoine, ostrożnie siadając naprzeciw Władcy Piasków na opustoszałym krześle. – Nawet nic nie kupisz?
– Bogowie nie potrzebują ludzkiej strawy.
– Aha. No tak. – Kapłan przypatrywał mu się zdziwiony. – Widzę, że to prawda. Znalazłeś je? Berło? I odzyskałeś pełnię mocy?
– Bystry jesteś, brawo.
Antoine poruszył się niepewnie.
– A co u Soni? Nadal się z nią trzymasz?
Bóg chaosu zdrętwiał, a pustynia wstrzymała oddech. Zwrócił na kapłana wzrok, który wydał się przerażająco pusty. Tęczówki były jakby mniej czerwone. Antoine z trudem wytrzymał to spojrzenie. W oczach Seta było coś przerażającego. Coś bardzo mrocznego. Złego… Zupełnie jakby krył się w nich huragan, który – wyzwolony – zmiótłby cały świat.
– Nie żyje.
Antoine drgnął.
– J… jak to? Nie wiedziałem, przepra…
– Nie masz za co. To ja ją zabiłem.
Źrenice zdumionego kapłana się rozszerzyły. Briant niemal widział obracające się w jego umyśle trybiki.
– Nieprawda.
– Owszem.
– Nie, nie zrobiłbyś tego. Przecież ją lubiłeś. Wtedy, gdy ją porwaliśmy… Nie mogłeś jej zabić. Nie wierzę w to.
Bóg pustyni wzruszył ramionami.
– A jednak. Zresztą nie jestem już tak słaby jak wtedy. Znów jestem sobą.
Kapłan zmrużył oczy, przypatrując się jego twarzy, która nie przypominała już twarzy szesnastolatka. Wydawała się starsza. Wieczna. W głowie miał mętlik. Briant się zmienił, bardzo. Otaczała go aura, która sprawiała, że rozmowy cichły, a w sercach budziło się poczucie zagrożenia. Był w pewien sposób złowrogi. Zwłaszcza te oczy. Zimne i puste, ale czaiła się w nich furia.
Był jak pustynia. Zabójczy i nieprzewidywalny.
– Zabić kogoś jest bardzo łatwo – dodał po chwili milczenia Set, ale jakby bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. – Łatwiej, niż się niektórym wydaje. Wola odebrania życia nie jest niezbędna. Zabiłem ją i mam jej krew na rękach, nie tylko jej. Odebrałem życie wielu osobom i jeszcze wielu odbiorę. – Zwrócił czerwone oczy na kapłana. – Ludzie żyją krótko. Są ulotni. Zanim się obejrzę, ty też umrzesz. Sonia odeszłaby równie szybko. To nieuchronne.
Antoine zamrugał. Nim jednak zdążył się odezwać, Briant znowu spojrzał na niego groźnie, a kapłan poczuł, że mrowi go skóra od napięcia unoszącego się w powietrzu. Jakby zaraz niebo miało wypluć ze swoich czeluści błyskawicę.
– Nie potrzebuję twojej litości, kapłanie – rzekł Briant cicho. – To przegrani jej potrzebują. A ja nie przegrałem. Zniszczę innych bogów i wy mi w tym pomożecie.
– My?
– Wy. Jestem zainteresowany współpracą. Chcę poznać wszystkie informacje, jakie udało wam się zebrać na ich temat. Chcę wiedzieć, gdzie są i co robią. Chcę wiedzieć, gdzie pojawi się Wyklęty. Przekaż moje żądania najwyższym kapłanom. Niech podadzą swoją cenę. Ale od razu uprzedzam: nie oczekujcie za wiele. Sojusz z wami to nie konieczność. Poradzę sobie bez was, po prostu tak będzie wygodniej. Jeśli przesadzą z ceną, zrywam rozmowy. Niech rozważą to dobrze, mają jedną szansę. Zrozumiałeś?
– Tak, ale…
Bóg pustyni powstał z plastikowego krzesła, jego oczy zabłysły demonicznie.
– Świetnie. Macie trzy dni. Jeśli będziecie zainteresowani, trzeciego dnia o północy otwórzcie na oścież drzwi wejściowe. To będzie znak.
Nim Antoine zdążył jakkolwiek zareagować, Briant zniknął, przemieniając się w chmurę piasku. Ktoś krzyknął, dzbanek z herbatą rozprysł się o ziemię. Młody kapłan zerwał się od stolika, tłumiąc przekleństwo.
* * *
– Co tam u Estery? – zapytał John, tasując karty.
Astrid rzuciła mu ponure spojrzenie.
– Zgadnij.
– Czyli bez zmian. – Steve zmarszczył brwi. – Myślicie, że samotność na pewno jej służy? Ja bym ją zaprosił do gry.
– I koniecznie poczęstował kisielem – dodał John. – Nic tak nie poprawia nastroju jak coś niezdrowego.
Astrid zacisnęła zęby, a Anita położyła jej uspokajająco dłoń na ramieniu, jakby chciała powiedzieć: „Nie zwracaj na nich uwagi, przecież wiesz, że są głupi”.
– Tak, świetny pomysł – warknęła Amanda, nerwowo postukując różową szpilką o podłogę. – Bo wasz durny kisiel na pewno nie skojarzy jej się z obozem. Idealny sposób, żeby wpędzić ją w jeszcze głębszą depresję!
– Ojejku – mruknął Steve. – Przecież chcemy dobrze… Szkoda mi jej, nie powinna się tym tak przejmować. Nie jej wina przecież.
– Powiedz to Esterze – westchnęła smutno Bairre.
Zamyślony John wpatrzył się w stolik kawowy, wokół którego się zebrali.
– A co ona tam w ogóle robiła? – odezwał się w końcu, przerywając przygnębiającą ciszę. Gdy poczuł na sobie zdziwione spojrzenia, uniósł głowę.
– Estera? – Amanda skrzywiła się z politowaniem. – Przecież wiesz, że jako Izy…
– Nie! Nie Estera. – John wywrócił oczami. – Skąd wzięła się tam Sonia? Zabraliśmy ją na misję? To by było bez sensu. Set to zrobił? Po co, skoro ją potem zabił?
– On jej nie zabił – powiedziała cicho Astrid. Było w jej głosie coś takiego, że wszyscy znieruchomieli. Bracia zerknęli na nią z wytężoną uwagą. – I w tym cała rzecz. To nie on. To my ją zabiliśmy.
Współlokatorki Neftydy pobladły i spojrzały po sobie. Bracia zmarszczyli brwi w wyrazie, który zdradził, że myślą intensywnie.
– J…jak to? – wydukał w końcu Steve. – Ale…
Oczy Neftydy zapłonęły, gdy uniosła je znad kart.
– Byłam tam. Widziałam to na własne oczy. Ra kłamie. To Wyklęty ją zabił. A Briant… – Jej oczy straciły blask tak nagle, jak go nabrały. – Briant zrobiłby wszystko, żeby go powstrzymać.
– Astrid – powiedziała nerwowo Amanda i wstała z pufy. Z zadziwiającą gracją, z racji tego, że balansowała na kosmicznej wysokości szpilkach, wyminęła braci i sięgnęła ku ramieniu Neftydy. – Koniec gry. Chodźmy do pokoju.
Astrid wzruszyła ramionami i pozwoliła postawić się na nogi. Rin, marszcząc brwi, podążyła za nimi w stronę drzwi.
– No to chyba dokończymy kiedy indziej – westchnęła Bairre i rzuciła braciom przepraszające spojrzenie.
– Do zobaczenia na kolacji – zawtórowała Anita i obie zniknęły.
Gdy zostali już sami, bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– To co, może pójdziemy zrobić sobie kisiel? – zapytał John, leniwie rozglądając się po pomieszczeniu.
Na skórzanych kanapach stojących pod zaśnieżonymi oknami rozmawiali najbliżsi kierownikowi bogowie, sącząc kolorowe drinki z baru naprzeciw drzwi. Od razu odnalazł wzrokiem Anubisa i Ra. Thota nie było, ale o tej porze dnia lubił udawać się na dach, by w samotności myśleć o fizyce.
– Jestem za. – Steve przejął od brata karty i wsunął je do rozpadającego się pudełka. – Został mi jeszcze ostatni, ananasowy.
Niespiesznie wstali i ruszyli. Gdy znaleźli się w swoim pokoju i upewnili się, że Thota naprawdę w nim nie ma, uśmiechnęli się szeroko. John nalał wody do czajnika, a Steve przekręcił zamek w drzwiach i oparł się o nie.
– A więc to prawda – mruknął John, stukając paznokciem w termometr w odpowiednim rytmie.
Steve zmrużył oczy.
– Wiesz co mnie bawi najbardziej?
– Wiem. – John uśmiechnął się szeroko. – Że nawet Thot jest na tyle ślepy, by uważać nas za nierozgarnięte ofermy. A ponoć to najbystrzejszy z bogów.
– Jesteśmy za głupi, żeby zwracał na nas uwagę, nie?
Ze złośliwą satysfakcją zerknęli na łóżko pod oknem, zawalone notatkami z matematyki abstrakcyjnej.
– To dobrze.
Woda zaczęła bulgotać oszałamiająco głośno. Gdy z czajnika dobiegł cichy głos, dla niewprawnego ucha brzmiący jak gotująca się woda, John nachylił się bliżej.
– Łącz mnie z arcykapłanem – wymamrotał. – Mam ważne wieści.
Trzy dni później drzwi siedziby Sług Pustyni były otwarte tak szeroko, jak tylko było to możliwe.