Читать книгу Ostrze nocy - Eliza Drogosz - Страница 7

PROLOG

Оглавление

Domofon zadźwięczał melodyjnie, odrywając ją od lektury.

– Zobaczcie, kto to – poprosił z kuchni tata. Jego głosowi towarzyszył dźwięk łyżki stukającej o brzeg metalowej miski.

Zerknęła na znudzonego brata, który od samego rana wylegiwał się na skórzanej sofie i z coraz większym zniechęceniem przerzucał kanały telewizyjne w poszukiwaniu czegoś nadającego się do oglądania. Brat odwzajemnił jej spojrzenie, a gdy popatrzyła na niego błagalnie, westchnął i niechętnie się podniósł. Zadowolona wróciła do książki.

– O rany, to Briant. – Niechętne mruknięcie z przedpokoju ponownie przerwało jej lekturę. – Przecież ma klucze, po co dzwoni.

Natychmiast zerwała się z parapetu.

– Briant wrócił?

Wpadła do przedpokoju akurat w momencie, gdy Rémi nacisnął czarny guzik i rzucił lodowato do mikrofonu:

– Czego chcesz?

– Zapomniałem kluczy, wpuść mnie.

Głos Brianta był zniekształcony przez wideodomofon, ale i tak sprawił, że na dobre już zapomniała o perypetiach głównej bohaterki i zamiast tego uśmiechnęła się szeroko. Obiecał, że kupi jej największą czekoladę, jaką znajdzie. Za to, że nie naskarżyła rodzicom, że to on zniszczył ogrodową rzeźbę.

Uwielbiała ich wspólne tajemnice.

– Otwórz mu, skoro już tu jesteś – poprosił Rémi i uciekł do salonu.

Czekała w uchylonych drzwiach, aż Briant wdrapie się na samą górę. Posłała mu promienny uśmiech, ale ten, który zajaśniał niepewnie na jego twarzy, nie był tym konspiracyjnym uśmiechem, który znała. Zamiast tego dostrzegła w jego oczach dziwny ognisty błysk. Nigdy wcześniej nie miał takiego wzroku.

Otworzyła szerzej drzwi, żeby go przepuścić.

– Mówiłeś, że wrócisz późnym popołudniem – zauważyła. Nie uszło jej uwadze, że w jego rękach nie było torby z zakupami.

– Zmieniłem plany.

– Ale naprawdę zapomniałeś kluczy czy po prostu liczyłeś, że to Rémi otworzy ci drzwi, i to wytrąci go z równowagi?

Widząc jego wahanie, parsknęła śmiechem. Zdecydowanie nie był dziś w formie, skoro jedynie lekko wzruszył ramionami. Powinien był się uśmiechnąć, tak jak się zawsze uśmiechał. Odrobinę złośliwie, ale i porozumiewawczo. Uwielbiała ten uśmiech.

– Mieliśmy umowę – przypomniała na pozór obojętnie, przekręcając za nim zamek w drzwiach. – Nie myśl, że zapomnę. Nie wybaczę ci, jeśli nie kupisz mi czekolady. I powiem o wszystkim mamie. Słyszysz?

Zmarszczył brwi i podążył za nią do salonu. Przystanął w wejściu, a ona na powrót wskoczyła na zarzucony bladoróżowymi poduszkami parapet. Wzięła do ręki porzuconą wcześniej książkę i schowała się za nią. Nie wróciła jednak do lektury, tylko spojrzała znad jej krawędzi na swojego ulubionego brata. Zgodnie z rytuałem powinien przyjść do niej, gdy gra obrażoną, i obiecać jej jeszcze więcej czekolady. A ona powinna udać, że się waha, by następnie łaskawie się zgodzić.

Tym razem jednak Briant nawet na nią nie zerknął. Przypatrywał się przez moment nachmurzonemu Rémiemu, a potem przeniósł wzrok na siedzącego przy stole Dena. Najstarszy z braci już dawno zrezygnował z pozornego chociażby studiowania książki do biologii i zamiast tego z zaintrygowaniem pochylał się nad ekranem najnowszego tabletu.

Wyczuwając wreszcie jej zainteresowanie, Briant rzucił siostrze niechętne spojrzenie, a potem luźno oparł się o framugę drzwi.

– Możemy porozmawiać? Wszyscy?

Rémi spojrzał na niego, jakby był obłąkany. Den nawet nie zareagował.

– O czym? – zapytała Élodie, zastanawiając się, dlaczego Briant był dzisiaj taki inny. Pełen wahania. Ostrożny?

Może po prostu rozważa, czy jechać na ten międzynarodowy obóz do Egiptu, na który go niedawno zaprosili. Znalazła zaproszenie, gdy wpadła do jego pokoju w ich odległym zamku, w którym spędzali weekend, żeby odzyskać ładowarkę do telefonu. Leżało na podłodze, wśród innych rzeczy, które Briant uznał za nieważne. Na jego miejscu pewnie by pojechała, taki wyjazd gwarantował przygodę. Jej brata wcale nie zaintrygował, przynajmniej wtedy. Może zmienił zdanie albo chociaż zamierza się ich poradzić? Nie przychodziła jej na myśl żadna inna sprawa, o której mógłby chcieć porozmawiać z całą rodziną.

– To ważne. Proszę.

Popatrzyli na niego zdziwieni tą niezwykłą dla niego prośbą. Nawet Den oderwał się od tabletu.

– Ty o coś prosisz? Dobrze się czujesz? – zapytał, wbijając w Brianta zdumione oczy.

Rémi parsknął cicho.

– Przestańcie, jesteście okropni! – zawołała Élodie, zsuwając się z parapetu. – Wyłącz ten telewizor i nie krzyw się tak paskudnie, bo ci zostanie.

Oczekiwała, że Briant chociaż tym razem mrugnie do niej porozumiewawczo, obiecując, że odwdzięczy jej się za to, że ściągnęła wszystkich do salonu, nawet zajętą swoim nowym artykułem mamę. On jednak znowu nawet na nią nie spojrzał. Trochę urażona, usiadła po turecku na wzorzystym perskim dywanie i przejęła miskę z winogronami, którą podał jej Den.

– No to o czym chciałeś porozmawiać? – zapytała mama, poprawiając zsuwające się z nosa okulary. Wciąż miała lekko nieobecny wzrok, jakby nie w pełni wróciła do rzeczywistości ze świata swoich nowych badań.

Briant obrzucił wszystkich niepewnym spojrzeniem. Élodie wydało się ono odrobinę nieszczere, ale tylko przez ułamek sekundy. Szybko też odgoniła podobne myśli. Bo przecież dlaczego miałoby być?

– Bo ja… – Zawahał się. – To zabrzmi dziwnie, ale proszę, nie śmiejcie się i potraktujcie to poważnie. Przysięgam, nie staram się was nabrać.

Wymieniła z Denem zdumione spojrzenia.

– No dobrze. Powiedz, o co chodzi.

Poruszył się niespokojnie.

– Ja… Od pewnego czasu mam wrażenie, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Nie zauważyliście może czegoś, co… sam nie wiem. Proszę, pomyślcie.

– No, ja zauważyłem – prychnął Rémi, nim ktokolwiek zdążył zareagować. – Zrobiłeś się jeszcze bardziej nieznośny niż kiedyś. I złościsz się pięć razy częściej. Wciąż czekam na przeprosiny, baranie.

– Rémi. Uspokój się.

– Tato! Nie wiesz, o co chodzi. Należą mi się.

Briant rzucił Rémiemu nienawistne spojrzenie. Élodie aż wstrzymała oddech, tak przytłaczająco złego było to coś w jego oczach. Gdy jednak mrugnęła, iskra zgasła, jakby nigdy jej nie było. Briant ponownie wyglądał jedynie na zagubionego.

To była przecież tylko głupia kłótnia – pomyślała Élodie. Nic, co mogłoby sprawić, że nienawiść w oczach brata byłaby dla niej zrozumiała. Briant i Rémi kłócili się, od kiedy tylko sięgała pamięcią. Nigdy jednak sprzeczka nie wywołała w żadnym z nich prawdziwej niechęci. Musiało jej się przewidzieć.

– Naprawdę nie zauważyliście nic dziwnego? – drążył dalej Briant. – Musieliście zauważyć…

Rodzice wyglądali na zaniepokojonych.

– A… o co ci na przykład chodzi?

– No… Nie mówiłem ostatnio dziwnych rzeczy albo nie zachowywałem się inaczej? Nie działo się ze mną nic… niewytłumaczalnego?

Élodie przyjrzała się bratu uważniej, czując, jak przyspiesza jej tętno. Prawie umknęło jej uwadze, jak Den uniósł brwi, a Rémi skrzywił się dziwnie. Niewytłumaczalnego? Jak… co na przykład?

– Briant… Co się dzieje? – zmartwiła się mama. – Wszystko dobrze?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia, co się dzieje wokół mnie.

– Dojrzewanie to podobno trudny okres – rzucił Den.

Briant spiorunował go wzrokiem.

– Wniosek jest prosty. On wariuje – podłapał natychmiast Rémi. – Wreszcie sam się do tego przyznał. Od zawsze mówiłem, że coś z nim nie tak. Ale teraz moja kolej. Skoro już jesteśmy wszyscy razem, porozmawiajmy o jachcie. Nadal uważam, że powinniśmy sobie jeden kupić.

Den wywrócił oczami.

– Niby czemu? Nie jest nam potrzebny.

– Jest!

– Nie!

– Czy możemy wrócić do… – wtrącił Briant.

– Nie! Idź do psychiatry, jeśli masz problemy. Kupmy jacht, błagam. Wszyscy liczący się ludzie je mają.

– Kto tak mówi? Twoi znajomi? – zapytał coraz bardziej zniecierpliwiony tata.

– Wracam do siebie – oznajmiła niemal równocześnie mama, wstając z sofy. – Mam już powyżej uszu tego tematu.

– Ale…

– Den ma rację, niepotrzebny nam jacht – wycedziła Élodie, rzucając Rémiemu stalowe spojrzenie. – Masz głupich przyjaciół. Nie chciałabym mieć takich. Są puści i cię nie lubią. Gdybyś czekał na operację, żaden z nich by cię nie odwiedził. Oni nawet nie zauważyliby, że cię nie ma, chyba że brakowałoby im kogoś, kto zapłaci za nich w knajpie.

Rémi zdrętwiał.

– Élodie – szepnął. W jego głosie zabrzmiał strach. – Ja…

Pokręciła głową. Byle o tym nie myśleć… Byle nie widzieć tych obrazów… Nic jednak nie mogła na to poradzić. Oczy zapiekły, a dłonie zadrżały. Okropna pamięć wydobyła z otchłani wspomnień pulchną twarzyczkę przyjaciółki z klasy, która leżała nieprzytomna w jednym z paryskich szpitali, z włosami rozrzuconymi na poduszce i z wyrazem bólu zastygłym w rysach.

– Nie chciałem, ja…

– Wiem. – Zacisnęła dłonie w pięści i zmusiła się do odrzucenia strasznych wizji. – Będzie dobrze. Znaleźli już dawcę. Będzie dobrze. Musi być. Ona nie umrze. – Uniosła na Brianta zrozpaczony wzrok. – Prawda?

Prawie się rozpłakała, gdy zamiast milczącego wsparcia ujrzała w jego oczach coś innego. Dziwnego. Mrocznego.

– Dawcę? – zapytał niemal bezbarwnym głosem.

Tata spojrzał na niego karcąco, a Élodie odwróciła wzrok.

– Anne mówiła, że tak szybko, bo podobno jej rodzice zapłacili – powiedziała cicho. – Inaczej nie miałaby szans.

Niemal fizycznie poczuła na sobie płonące spojrzenie Brianta, ale je zignorowała. Nie rozumiała, co było z nim dziś nie tak. Zachowywał się zupełnie tak, jakby nie pocieszał jej nieprzerwanie przez parę godzin po tym, jak jej przyjaciółka wylądowała w szpitalu ledwie kilka dni wcześniej.

– Zapłacili? – warknął za to, czym jeszcze bardziej ją rozdrażnił.

– Przestań – syknął wściekle Rémi. – A co mieli zrobić? Zresztą ty byłbyś pierwszym, który zrobiłby to samo dla Élodie!

– Nie przejmuj się nimi – szepnął dziewczynie tata. Wyciągnął ku niej dłoń, jak robił to kiedyś, gdy była bardzo mała i gdy biegła do niego w poszukiwaniu ochrony przed burzą, której złowrogie pomruki przenikały ściany ich starego zamczyska.

Jej oczy wezbrały łzami. Sięgnęła po jego silną rękę.

Ale wtedy Briant warknął jakoś dziwnie. Zdążyła tylko trochę obrócić głowę. To jednak wystarczyło, by kątem oka ujrzała błyszczący w jego oczach ogień. By zrozumiała, że coś jest nie tak. W następnej sekundzie, tuż przed tym, gdy miała dosięgnąć ręki taty, wszystko się skończyło.

Świat wypełniły huk i wściekła, niszczycielska czerwień.

Krzyknęła przeraźliwie, gdy wybuch rzucił nią o ścianę. Błyskawica bólu przeszyła jej ramię, kiedy boleśnie obiła się o podłogę. Jej jęk zniknął wśród chaosu pożerającego świat. Uniosła wzrok znad spopielonej podłogi, jednak nie dojrzała już nikogo. Ani taty, ani Dena, ani Rémiego, ani Brianta. Była sama. Płomienie tańczyły wokół niej, wijąc się złowrogo i zagarniając coraz większą przestrzeń. Wypalając coraz większą dziurę w jej sercu.

Z trudem łykając powietrze, wsunęła się pod szafkę. Nie była w stanie zrobić nic innego. Wpatrując się w szalejący ogień i czując znajome mrowienie otulającej ją magii, wciąż tak żałośnie słabej, jakby jej nie było, nie mogła pozbyć się wspomnienia tego, jak oczy jej brata zapłonęły, by zniszczyć świat.

Nie, nie jej brata. Demona… Jak mogła, jak mogła go nie poznać? Ten ogień, ta nienawiść… Była tak ślepa. To nie był Briant. To był demon. Demon… Dlaczego podał się za jej brata? Dlaczego ich zaatakował…?

Skuliła się, rozpaczliwie szepcząc w otaczające ją piekło imiona rodziny. Imiona utracone na zawsze.

Gdy z tłumu przed kamienicą wyłonił się pobladły chłopiec i uniósł przerażone, ogromne oczy ku płomieniom buchającym z okien, Élodie coraz głębiej pogrążała się w martwej rozpaczy, obserwując spopielający meble i złuszczający farbę ze ścian żar. Nie mogła się z tym pogodzić. Nie chciała ponownie czuć bólu tak straszliwego jak ten, który zniszczył ją tysiące lat wcześniej.

Gdy upuszczona przez chłopca czekolada dotknęła chodnika, Élodie nie czuła już spływających jej po policzkach łez.

Gdy chłopiec rzucił się ku wejściu, Élodie zacisnęła powieki, nie wytrzymując naciskającego na nią ze wszystkich stron ciśnienia.

Gdy chłopiec próbował wyszarpać się z uścisku tłumu i rozpaczliwie wykrzykiwał jej imię, Élodie zaczęła się dusić od ciężkiego dymu, przysłaniającego jej świat.

Gdy siłą odciągnęli go od kamienicy, z której unosił się ku niebu czarny słup dymu, umarła w niej niewinna istota ludzka. Mocniej zapłonęło za to serce bogini. Skuliła się, otulona roziskrzonymi skrzydłami, i dopiero wtedy odpłynęła w ciemność czyhającą w jej duszy.

Nie obudziła się nigdy więcej.

A przynajmniej nie jako ta sama dziewczyna.

A prawdziwy Briant de Ramen nigdy nie wybaczył światu tego, co stało się z jego rodziną. Walcząc z przytrzymującym go tłumem, bezsilnie obserwując pożar trawiący jego dom, poprzysiągł, że zrobi wszystko, by ich pomścić.

Ostrze nocy

Подняться наверх