Читать книгу Ostrze nocy - Eliza Drogosz - Страница 8
Rozdział pierwszy PRZEBUDZONY
ОглавлениеNie widzieli go.
Siedzieli na pokrytych pyłem schodach, nachyleni ku sobie. Ich zabarwione niepokojem szepty były tak ciche, że niemal niesłyszalne. Zupełnie jakby wyczuwali w przepełnionym chłodem powietrzu napięcie. Co chwila zerkali na morze piasku, które otaczało ich ze wszystkich stron. Czujne, milczące. Ich broń, jakże śmiesznie bezużyteczna, była oparta o kamienne stopnie.
Byli nikim. Byli śmiertelni.
Gdzieś w górze gwiazdy migotały na mrocznej tafli nieba. Świat zdawał się trwać w bezruchu, wstrzymując oddech.
Wydawało się, jakby zaledwie wczoraj uciekł stąd ranny, przestraszony. Słaby, jak oni teraz. Uciekł z dziewczyną, tym samym wydając na nią wyrok śmierci. Ale to było dawno, bardzo dawno temu. A im dłużej wpatrywał się w zakurzone ciemne okna kompleksu, w którym odbył się kiedyś obóz „Na piaskach egipskiej pustyni”, tym bardziej odległe mu się to zdawało. Jak sen, który rozmazuje się coraz bardziej wraz z upływem kolejnych minut poranka. Tylko jedno uczucie było dziś równie silne jak wówczas. Wściekłość. Straszliwa, bezgraniczna, czająca się gdzieś wśród cieni jego duszy. Wszystko dookoła, każdy krzak i każdy kamień, nawoływało, by zrobił wreszcie to, po co przyszedł. By niszczył. By zabijał.
Jego usta wykrzywiły się w przerażającym uśmiechu. Było mu już wszystko jedno. Jego oczy zalśniły czerwienią, a posłuszna mu pustynia drgnęła. Nieliczne światła zgasły i pogrążyły świat w mroku. Piasek poruszył się, uwalniając czające się w jego odmętach upiory. Ich ślepia zapłonęły na tle znieruchomiałych wydm. Gdy nieśpiesznym krokiem sunęły w stronę próbujących uruchomić latarki strażników, znad pustyni zerwał się zimny wiatr. Gdy pierwszy z ludzi upadł na ziemię pociągnięty przez kościste, a ciężkie od boskiego gniewu powietrze przeciął przedśmiertny krzyk, król pustyni przymknął oczy. Gdy ziemia splamiła się krwią, z namaszczeniem wciągnął w płuca rozchodzący się zapach śmierci. Obserwując pochłaniający budynki i ludzi pożar, zatracał się w otaczającym go zniszczeniu. Na jego ustach błąkał się wciąż ten sam przerażający uśmiech, a oczy wypełniała ciemność. Odurzał się destrukcją.
I tylko jakieś blade wspomnienie jego dawnego ja błagało, żeby tego nie robił. By nie upajał się tym, czego brakowało mu od wieków. Żeby skupił się na czymś innym. Aby był kimś innym – komuś na tym kiedyś bardzo zależało. Ale komu i dlaczego – tego nie mógł już sobie przypomnieć. Zresztą wcale go to nie obchodziło.
Wreszcie czuł się w pełni sobą. Znowu wszystko było tak, jak miało być. W końcu miał się zemścić. Za wszystko. Za Astarte. Za detronizację. Za odrzucenie. Za demonizację. I za pożałowania godne życie jego ludzkiego wcielenia, które coraz bardziej zacierało mu się w pamięci.
Było wreszcie tak, jak miało być.
Nie rozumiał tylko, dlaczego jakiś cichy głos wciąż uparcie powtarzał, że to nie tak miało być. Wiedział jednak, że w końcu i on ucichnie. Z każdą godziną, z każdym dniem stawał się coraz słabszy. Coraz cichszy. Wystarczyło poczekać jeszcze trochę.