Читать книгу Ostrze nocy - Eliza Drogosz - Страница 9
Rozdział drugi CZARNE DNI
ОглавлениеOd razu poczuła, że to znów się działo. Przerażenie wypełniło jej umysł i nic nie było w stanie przegnać obrazów, które osaczyły ją ze wszystkich stron.
Świat wirował jej przed oczami, nie mogła nawet zebrać myśli. A potem nagle wszystko się zatrzymało. Z trudem złapawszy oddech, uniosła głowę. Głucha cisza zdawała się naciskać na nią zewsząd. Gdy wzrok jej się wyostrzył, to, co zobaczyła, sprawiło, że serce w niej zamarło. Chwiejąca się na tle złotych wydm Sonia osunęła się na ziemię, czerwona plama rozkwitła na jej piersi. Estera wydała z siebie rozpaczliwy krzyk i zerwała się z piasku. Ziemia chwiała się jej pod stopami, ale to nie mogło jej powstrzymać. Musiała pomóc Soni…
Ziemia zadrżała, wstrząs zwalił ją z nóg. Ostry podmuch wiatru chlasnął ją po twarzy. Straciła Sonię z oczu.
– Nie! – Zapłakała, próbując podnieść się mimo wyjącego wściekle wiatru.
– Przestań! – krzyczała Astrid, ciągnąc ją w drugą stronę. – Ona nie żyje! Nic nie zrobisz! Musimy iść!
Szarpnięciem wyswobodziła się z uścisku bogini zmarłych. Neftyda przepadła wśród burzy, a Estera pognała przed siebie, w kierunku ledwo widocznego wśród złotych tumanów bladego światła. Burza rozstąpiła się przed nią, ukazując jaskrawoczerwoną plamę krwi rozlaną wokół nieruchomej Soni. Estera upadła na ziemię.
– Nie! – zaszlochała. – Dlaczego?
Nie tylko ona pochylała się w rozpaczy nad ciałem Soni. Naprzeciw siebie Estera zobaczyła przestraszoną twarz młodej dziewczyny. Wiatr targał jej kruczoczarne włosy. Jej oczy jaśniały tak, że odbierało dech. Wpatrywała się prosto w Esterę.
– Estero, wróć! – Z trudem przekrzykiwała burzę, ściskając w palcach dłoń Soni. – Nie zostawiaj jej tutaj. Wróć do niej!
Sen rozbłysł tęczowym blaskiem, a Estera poderwała się na posłaniu. Spazmatycznie łapiąc oddech, wpatrywała się w przestrzeń. Sonia… Wciąż miała przed oczami jej śmierć. Krzyk czarnowłosej dziewczyny nadal odbijał się echem w jej sercu. Poczuła ucisk w gardle. Do oczu napłynęły łzy. Doprawdy, płakała tak dużo, że nie rozumiała, jak to możliwe, że jeszcze nie zabrakło jej łez. Zacisnęła zęby, by powstrzymać płacz. Nie chciała obudzić współlokatorek, nie chciała, by znowu pocieszały ją do rana. Nie chciała ich współczucia. Miała go dość. W gruncie rzeczy pragnęła wciąż na nowo rozpamiętywać to, co się stało. Co mogła zrobić, by temu zapobiec. Czego nie zrobiła.
Obróciła się na bok i skuliła, naciągając kołdrę pod sam nos. Gdzieś zza pleców dobiegał ją równy oddech śpiących dziewcząt. Księżyc niepewnie wyglądał zza chmur i oświetlał jej twarz. Zadrżała, gdy niechciane wspomnienia przywołały obraz księżyca w Egipcie, który podziwiały wieczorami z Sonią. Wtuliła twarz w poduszkę i wybuchła płaczem.
Zanim Sonia zginęła dokładnie trzy dni wcześniej, nie widziały się przez długie miesiące. Łącząca je wakacyjna przyjaźń osłabła, ale Estera nigdy nie przestała myśleć o krakowiance jako o przyjaciółce. Nawet mimo że nie rozumiała, dlaczego Izyda wybrała Sonię, zamiast zwrócić się do Estery. Teraz to nie było już ważne.
Jakaś część jej zdruzgotanego serca miała nadzieję, że Sonia również miło ją wspominała. To by jednak znaczyło, że tym bardziej liczyła na jej pomoc… Tam, na pustyni, gdy demon rzucił nią o piasek. Widok nadziei w przerażonych zielonych oczach prześladował Esterę nieustannie.
Zawiodła. Nie uchroniła Soni przed śmiercią… I choć nie śmiała już nazywać się jej przyjaciółką, czuła się tak, jakby straciła jedną z najbliższych sobie osób. Gdyby tylko zrobiła cokolwiek… Mogła ją uprzedzić, ochronić… Ale nic nie zrobiła. Przez miesiące nie zainteresowała się, co u niej, nie dowiedziała się, w czyje sidła wpadła. No i teraz Sonia nie żyła. To była jej wina.
I choć Astrid całymi godzinami powtarzała jej spokojnym głosem, że nie powinna się obwiniać, Estera wiedziała, że nie przestanie. Mogła uratować Sonię. Ale tego nie zrobiła.
* * *
Nie powinien był tu przychodzić.
Promienie wschodzącego słońca zabłysły u podstawy szklanej piramidy. Już po chwili światło odbijało się od niej, zalewając okoliczne wydmy migotliwymi refleksami. Sahara strzygła uszami, wsłuchując się w szepty pustyni. Briant nieruchomo wpatrywał się w przestrzeń.
Skoro chciał zniszczyć wszystko, co łączyło go z przeszłością, powinien przestać przychodzić tu codziennie. Spojrzał na piramidę. Iskrzyła się niczym wielki diament i bez wątpienia była najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widziała pustynia.
Nawet z daleka wydawało mu się, że dostrzega zarys ustawionego w centrum piramidy sarkofagu. Sarkofagu Soni, przypomniał sobie. Dlaczego więc coraz częściej łapał się na myśli, że… Astarte?
Pokręcił głową. Chyba naprawdę zaczynał zapominać. Odpychał od siebie echa śmiertelnego życia tak uporczywie, że rzeczywiście przestało ono dla niego cokolwiek znaczyć. I choć wspomnienie jej twarzy oraz głosu wciąż było tak żywe, jakby rozstali się zaledwie chwilę wcześniej, pewnego dnia ono również straci ostrość, a potem zniknie. Złoto włosów i zieleń oczu powoli, uparcie zmieszają się z ciemnością spowijającą tysiąclecia. Chociaż nawet gdy już zapomni o tym, co działo się przez ostatnie szesnaście lat, wspomnienie o niej nigdy nie zblednie całkowicie. Pozostanie miłym echem przeszłości. Tak samo jak pamięć o Astarte.
Zmarszczył brwi. Żadna z nich nie byłaby zachwycona tym, co zrobił tej nocy. I poprzedniej. Ani tym, co jeszcze miał zamiar zrobić. Sonia była zbyt dobra, by to pochwalić. Astarte za bardzo kochała ludzi, żeby to zaakceptować. Była wojowniczką, ale walczyła tylko przeciwko bogom. Obie były zbyt łagodne – i zbyt słabe – aby mogły go zrozumieć.
Cóż. Obie nie żyły. Czyż nie był to najlepszy dowód na to, że przetrwają tylko silni? Tylko bezduszni? Że w kontakcie z odrodzoną magią starożytności tylko tacy jak on mają szansę przeżyć?
„A co potem? – szeptał uparcie wiatr. – Co będzie potem? Czym będziesz karmić pustkę swojej duszy, gdy wreszcie dokonasz zemsty?”.
Zignorował go.
Odwrócił wzrok od grobowca i spojrzał na porzucony na piasku papirus. Rozwinął go i ponownie przyjrzał się schematom i drobnym uwagom, które naniósł na każdy wolny skrawek planów. Zmarszczył brwi, w wyobraźni ożywiając broń i sprawdzając wszystkie jej elementy. Sięgnął po pędzelek, zanurzył go w tuszu i naniósł na rysunek ostatni szczegół. Błyskawicznie dokonał w głowie nowych obliczeń. A potem uśmiechnął się z ponurą satysfakcją.
* * *
Sahara bezszelestnie stąpała u jego boku, gdy cicho jak cień przemierzał tętniące życiem ulice metropolii. Nawet nie znał jej nazwy. To demony, a nie położenie geograficzne, sprawiły, że go do siebie przyciągnęła. Nazwa nie była zresztą ważna. Nazwy były ulotne. Za sto lat być może nikt nie będzie znał tej obecnej. A czym było sto lat w perspektywie wieczności, która na niego czekała?
W nocnych ciemnościach był niewidoczny, gdy bacznie przyglądał się brudowi i moralnej zgniliźnie, które przenikały każdy centymetr budowli i ulic. Mijał skulonych w zaułkach żebraków, cuchnących pijaków, jaskrawo ubrane grupki imprezowiczów wybuchające rechotem, który ledwo można było nazwać ludzkim. Najgorsi byli jednak ci podpici, z ustami pełnymi frazesów o miłości i wierze, choć ich serca wypełniały nienawiść i agresja. Był zniesmaczony ich zakłamaniem. Tym, jak łatwo przychodziło im krzyczeć o ideałach, którym sprzeniewierzali się każdym swoim oddechem.
Gdy tak szedł, mijając kolejne domy i podążając ku źródłu przenikającej powietrze woni demonów, porównywał te obrazy do wszystkiego, co widział w swoim nieśmiertelnym życiu. I coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że choć ten świat był pełen cudów technologii, choć zdawał się nad wyraz rozwinięty i piękny, był równie zepsuty jak wszystkie poprzednie. A może nawet bardziej.
– Współcześni ludzie z radością uznaliby boga chaosu i zniszczenia za swojego króla – mruknął do Salaawy, gdy mijali kolejną obskurną pijalnię. – Ale wątpię, żebym kiedyś upadł tak nisko, by chcieć ich uwielbienia.
Czuł na ramieniu ciężar nowej broni. Była perfekcyjna. Wypróbował ją podczas niszczenia kolejnej bazy fałszywego Ra, a konkretnie niewielkiego magazynu. Miał zaatakować to miejsce kiedy indziej, ale gdy zorientował się, że pilnował go samotny demon, natychmiast zmienił plany. To była doskonała okazja do przetestowania nowego wynalazku. Współczesna technologia dawała zadziwiające możliwości.
Broń sprawdziła się perfekcyjnie. Trafiony pociskiem demon skulił się na piasku, a jego skowyt był kwintesencją cierpienia. Gdy Briant przeszywał jego serce ostrzem Berła Zniszczenia, czuł satysfakcję, której nie doświadczył od bardzo dawna. Z równie wielką przyjemnością rzucił Saharze to, co zostało z jego dawnego sługi. Tę małą złotą grudkę – serce, które już zaczęło kiełkować. W momencie, w którym Sahara kłapnęła zębami i unicestwiła je na zawsze, demon umarł na dobre. Powrócił do Prachaosu, z którego powstało wszystko. Nie odrodzi się nigdy więcej.
Wyklętego czekał podobny los. Podobny, lecz dużo gorszy. Zginie w męczarniach, przy których ból demona wyda się pieszczotą. Tylko na taką śmierć zasłużył.
Briant przystanął w cieniu na wpół zrujnowanego budynku, w którego bramie przycupnęli bezdomni. Zwrócił wzrok ku olśniewającej, niedostępnej rezydencji naprzeciwko. Przyjrzał się ochronie i wślizgującym się do środka gościom, wyczuwając w powietrzu zapachy książąt demonów. Zacisnął pięści.
Wystarczyło mocne pchnięcie, by zawiasy pękły i drzwi runęły, ukazując zaniedbany hol. Bezdomni zaszemrali radośnie i wlali się za nim do środka niczym wyzwolone morze. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, Władca Piasków znalazł schody i wbiegł na siódme piętro, z Saharą u boku. Zirytowało go trochę, że musiał iść jak jakiś śmiertelnik, ale demony były czujne. Jego aura sama w sobie była wystarczająco silna, by wzbudzić ich niepokój. Miał jednak nadzieję, że przypiszą to skupieniu w jednym budynku tylu mrocznych sił. Gdyby użył magii, choćby w najbardziej niewinnej postaci, natychmiast by go rozpoznali. A tego sobie nie życzył. Jeszcze nie.
Podszedł do wybitego okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Tak jak się spodziewał, miał stąd świetny widok na ogromną salę bankietową. Przez jej wysokie okna mógł obserwować zgromadzonych wewnątrz gości. Odbezpieczył broń i zamarł w oczekiwaniu. Poczuł na sobie pełen nadziei wzrok przyczajonej w ciemności, głodnej Salaawy. Jednak choć czekał długo, przypatrując się przemawiającym po kolei demonom oraz krwawej uczcie, która potem nastąpiła, wśród obecnych nie dostrzegł tego, dla którego tu przybył. Nowy król demonów nie pojawił się na przyjęciu, które ponoć odbywało się na jego cześć.
Gdy niebo zaczęło blednąć, a pijackie okrzyki z okolicznych ulic cichnąć, bóg pustyni zacisnął zęby i zabezpieczył broń. Zarzucił ją na plecy i po raz ostatni spojrzał na rezydencję.
– I tak cię dopadnę – obiecał cicho. – Nie uciekniesz przede mną.
Położył dłoń na grzbiecie Sahary i razem rozpłynęli się w mroku. Nie dbał już o to, czy jego obecność zostanie zauważona. A może wręcz chciał, by demony wiedziały, że rozpoczął polowanie. Na mordercę. Największego wroga. I jak się okazało, również uzurpatora.
To Set był władcą demonów. Nie Wyklęty.
* * *
Odkąd wycięto piękne stare drzewa, które odgradzały rzędy grobów od zewnętrznego świata, dając mu cień latem, a ochronę zimą, cmentarz stał się bardzo smutnym miejscem. Zimnym pustkowiem, opuszczonym nawet przez naturę.
Białe kwiaty na grobie wciąż wyglądały na świeże, nawet przyprószone śniegiem i zamarznięte. Od wczoraj wypaliła się kolejna część zniczy, ale uzupełniła wkłady i na nowo rozkwitły w nich blade płomyki. Mroźny wiatr kłuł ją w twarz, a wciśnięte w kieszenie kurtki dłonie drżały, ale prawie tego nie zauważała.
Dziś po raz pierwszy, odkąd to się stało, poszła do szkoły. Nie mogła się jednak skupić na lekcjach i tylko wyczekiwała chwili, gdy będzie mogła się wymknąć. Denerwowało ją to, że szkoła się nie zmieniła. Że wszyscy byli radośni, tak niedorzecznie żywi. Że nauczycielki uśmiechały się promiennie jak zwykle, a jedynie od czasu do czasu zerkając na nią ze smutkiem. Po trzech lekcjach uciekła. Nie mogła tego wytrzymać. W autobusie napisała wiadomość do mamy, żeby się nie martwiła, i jak codziennie pojechała odwiedzić siostrę.
Patrzenie na jej grób bolało, zupełnie jakby ktoś znowu wyrywał Lilii serce, jakby ponownie przeżywała wstrząsającą wiadomość. Ale mimo to nie chciała być nigdzie indziej. Nie chciała jej zostawiać, zapomnieć o niej. Dom dziadków był teraz tak upiornie pustym miejscem. W powietrzu unosiła się pełna zgryzoty cisza, z kątów wyzierał smutek. Zamknięte drzwi pokoju Soni zdawały się krzyczeć. Wewnątrz wszystko pozostało nietknięte. Kopnięte pod łóżko nowe buty, których nie zdążyła włożyć, przewieszony przez krzesło sweter, rozrzucone na biurku książki. Poduszka nadal nią pachniała, jej kosmetyki wciąż stały w łazience. Nikt nie potrafił ich wyrzucić. Pozbycie się ich potwierdziłoby, że Sonia odeszła na zawsze. Oznaczałoby, że się z tym pogodzili. A na to nie byli jeszcze gotowi. Ani rodzice o poszarzałych, ściągniętych żałobą twarzach, ani bladzi dziadkowie, ani sama Lilia.
Dziewczynka skuliła się w sobie jeszcze bardziej. Nie chciała wracać do domu. Wolała być tutaj. Blisko Soni.
– Tęsknię za tobą – wyszeptała ściśniętym głosem, a wiatr porwał jej słowa i uniósł je w zimne niebo.
Napis na świeżym nagrobku stracił ostrość, zatarty przez wzbierające do oczu łzy, więc zamrugała. Prawie nie zauważyła, jak spłynęły jej po twarzy.
– Gdybyś tu była, może mogłabyś mi pomóc – powiedziała cicho, wpatrując się żałośnie w białe kwiaty. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Bałam się ci powiedzieć, gdy jeszcze… Gdy jeszcze ze mną byłaś. Ale powinnam była, od razu gdy tylko go zobaczyłam. Wiedziałam, kim jest Briant. Od zawsze. Tyle że… Pamiętasz, jak uratował mnie z pożaru? Nie tylko wyleczył moje rany. Zrobił ze mną coś więcej. I teraz… Widzę czasem dziwne rzeczy, wiesz? Słyszę głos jakiejś kobiety. A odkąd… Odkąd odeszłaś, ten głos stał się silniejszy. Odzywa się coraz częściej. Nie chcę robić tego, co mi każe. Nie chcę, by mnie zmieniała. Chciałabym, żebyś mogła mi pomóc… A on… Set nie chce mi pomóc. Nie słyszy moich próśb. Jestem sama. Czułaś się tak kiedyś, Soniu…?
Siedziała skulona na drewnianej ławeczce, prawie nie czując zimna. Z letargu wybudziło ją dopiero dziwne wrażenie, że jest obserwowana. Otarła łzy i obejrzała się przez ramię. W oddali, wśród rzędów krzyży, dostrzegła samotną postać. Jej ciężki, czarny płaszcz prawie się nie poruszał na wietrze, przez co wyglądała jak posąg. Lilia podniosła się z ławki, a widoczne nawet z daleka, jarzące się czerwienią oczy nieznajomego zabłysły jaśniej. Wydawało się, jakby płonęły.
Głos w głowie Lilii szeptał coś natarczywie, ale nie chciała go słuchać. Patrzyła na przybysza, a przybysz na nią. Widywała ich często. Przed śmiercią Soni tylko czasami, odkąd umarła – niemal ciągle. Obserwowali nie tylko ją, lecz także dom i rodziców. Chcieli się zbliżyć, i to nie raz. Dawniej, przed śmiercią jej siostry, chroniła ich magia boga pustyni, który teraz już o nich nie dbał. Jednak głos w duszy Lilii mówił jej dokładnie, co ma robić, by utrzymać ochronny czar. Bała się, co mogliby im zrobić, gdyby nie potrafiła ochronić swoich bliskich. Ogień w oczach przybyszy był przerażający.
Dziś Lilia też słyszała ten kobiecy głos. Z każdym dniem stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej natarczywy. Stała nieruchomo wśród zimy, próbując mu nie ulec. Kiedy jednak postać w płaszczu postąpiła ostrożnie w jej stronę, Lilia nie mogła już powstrzymać właścicielki głosu, która przejęła kontrolę nad jej ciałem. Lilia drgnęła i mrugnęła, a gdyby ktoś jej się przyjrzał, dostrzegłby, że jej szare zazwyczaj oczy teraz wydawały się czarne. Ściągnięte smutkiem rysy młodziutkiej twarzy wyostrzyły się gwałtownie. Gdy Lilia wysyczała w stronę przybysza słowa w języku dawno wymarłych ludzi, demon nie miał wyboru. Przemienił się w kruka i odleciał spłoszony. Zniknął, jak zwykle. Magia, która krążyła w jej żyłach, była starsza i straszniejsza nawet od bogów. Wszyscy się jej bali.
I słusznie.
Lecz to nie demony ani wypełniająca ją potęga zajmowały myśli istoty, która zamieszkiwała w głębi serca Lilii. Istota ta nie zstąpiła na ziemię bez przyczyny. Musiała go odnaleźć. Musiała mu powiedzieć… Zanim będzie za późno.
Tylko gdzie on był? Dlaczego tak daleko od niej…?
* * *
Astrid narzuciła kaptur na kruczoczarne włosy i zamknęła za sobą drzwi. Świat wirował jej przed oczami, a w ciemności, której nie rozpraszały rozświetlone okna hotelu nad jeziorem Bajkał, wszystko zlewało się w jedno. Pogrążone w letargu drzewa zdawały się przebudzać, gdy przechodziła obok nich, i sięgać w jej stronę pozbawionymi liśćmi gałęziami, niczym palcami bez skóry. Wydychane przez nią obłoczki pary umykały w rozkołysany granat nieba. Grube, ciężkie płatki przysypywały pozostawione przez nią ślady.
Świat drżał w rytm jej oddechu. Słyszała niezliczone obce szepty, których nie była w stanie zrozumieć. Być może wołano jej imię. Być może wołano kogoś innego.
Zatoczyła się i nie mogąc dłużej ustać na nogach, upadła na zimną, pokrytą śniegiem ławkę obok nieczynnej fontanny. Uniosła głowę ku niebu, a w zimnej zieleni jej oczu pojawił się ciemniejący lód. Widmowe palce szarpnęły za jej serce. Drgnęła.
I wtedy je ujrzała. Obrazy z przeszłości.
Szła bezszelestnie wśród migotliwych cieni. Jej ciemne szaty stapiały się w jedność z mrokiem Krainy Umarłych. Słyszała zduszone, gniewne szepty pełne niezrozumienia. Wysunęła się z niezliczonej rzeszy bogów akurat w momencie, gdy serce Astarte przeważyło pióro prawdy i waga opadła, niemal wybijając dziurę w lśniącej posadzce z kamienia o barwie najczarniejszej nocy. Nawet z dala Neftyda widziała strach w pięknych oczach księżniczki śmiertelników. Gdy jednak władca pustyni powiedział coś cicho, Astarte spojrzała mu w oczy i zdołała się uśmiechnąć. Bogini zmarłych patrzyła nieruchomo, jak księżniczka szepcze coś gorączkowo, jak trzepocze się w niej dumne życie. Nie trwało to długo. Gdy Ammit pożarła serce zdrajczyni, Astarte zachwiała się i pobladła gwałtownie. Set objął ją ramieniem i wraz z nią osunął się na ziemię. Śmiertelniczka drżała, a jej skóra marszczyła się i przemieniała w popiół. Szeroko otwarte czarne oczy nie widziały już nic, szare usta na próżno próbowały złapać powietrze. Ignorując ostre spojrzenie stojącej obok Izydy, Neftyda ostrożnie ruszyła przed siebie. Bóg, którego kochała, ściskał szarą dłoń zdrajczyni i szeptał jej imię, jakby było największym skarbem na świecie.
Astarte wygięła się spazmatycznie po raz ostatni. Czerwone oczy jej męża zabłysły bólem tak strasznym, że światy wstrzymały oddech. Znieruchomiałe ciało księżniczki rozsypało się w proch.
Wreszcie Neftyda odważyła się podejść zupełnie blisko. Ukucnęła obok boga nocy, który wciąż wpatrywał się w miejsce, w którym zginęła Astarte. Tym razem na zawsze. Nie było drugiej Krainy Umarłych, do której mógłby po nią zstąpić. Nigdy więcej już jej nawet nie zobaczy.
– Bracie – szepnęła Neftyda zdławionym głosem.
Podniósł na nią wzrok. Jego oczy zdawały się być martwe. Przeraziły ją. Jednak gdzieś na dnie jego pogrążonej w mroku duszy tlił się ogień. Dostrzegała jego stłumiony blask i drżała na samą myśl o tym, co się stanie, gdy Set otrząśnie się z żałoby i zatraci się w nim bez końca. Bała się jego zemsty. Bała się o Ozyrysa. Set nigdy mu tego nie daruje.
– Chodźmy stąd – poprosiła, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Znowu patrzył w pustą już posadzkę, zupełnie jakby jej nie zauważył. Wszyscy bogowie już dawno odeszli z sali sądu. Jedynie Ra czekał na nich w oddali. Bogini wyczuwała jego współczucie.
– Chodźmy już. Pomogę ci – szepnęła łagodnie Neftyda.
Gdy na nią spojrzał, w jego oczach nie było już martwej pustki.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. – Jego głos był szorstki, straszny. – Gdzie byłaś, gdy potrzebowała jej moja żona?
Zdrętwiała. Set wstał i odszedł, wyniosły i gniewny. Jego kroki niosły się złowrogim echem, jak zapowiedź nadchodzącej burzy. Patrzyła za nim z rozpaczą, a drobiny popiołu wirowały wokół niej. Gdy posłyszała wśród nich szept, znieruchomiała. A potem zerwała się z posadzki i czym prędzej odeszła.
Tylko raz obejrzała się za siebie. Wydało jej się wówczas, że wśród znajomych cieni Krainy Umarłych przez mgnienie oka dostrzegła także coś innego. Mrok z najgłębszej czeluści Oceanu Prachaosu, podobny do cienia kobiety. Zdawał się obiecywać powrót.
Nie była pewna, czy wyszeptało to wspomnienie Astarte, czy może przemówił do niej sam Chaos, zwiastując prawdę, którą wszyscy znali.
Śnieg nadal padał. Astrid zmarszczyła brwi i wpatrzyła się w nocny ogród. Ciemność już po nią nie sięgała. Kontury świata znalazły się na swoim miejscu. Szepty umarłych ucichły.
Kolejna wizja. Kolejne wspomnienia.
Oparła się o lodowaty kamień fontanny, nie czując chłodu. Było jej wszystko jedno.
Astarte… Nigdy nie rozumiała, co miała w sobie ta czarnooka piękność z zamierzchłych czasów, czego nie miała ona. Neftyda była piękna i potężna. Bardzo przypominała Seta. Dlaczego więc nie mógł pokochać jej tak jak jakiejś śmiertelnej królowej?
Pokręciła głową, by wyrzucić rozżaloną dawną siebie z myśli. Przeszłość i teraźniejszość coraz bardziej mieszały jej się w głowie.
Starożytne wspomnienie nie potrafiło jednak odejść w niepamięć. Ból, mrok i gniew w zabarwionych czerwienią oczach… Takie same, jakie dostrzegła w spojrzeniu Brianta, gdy zginęła Sonia.
I choć przypuszczała, że odrodzony bóg chaosu znał Sonię zbyt krótko, by mogła stać się dla niego nową Astarte, być może wspomnienie dawnej królowej i jej jakże podobnego losu na nowo rozbudziło w nim pragnienie destrukcji. Zemsty. Najbardziej bała się jednak, że Set zniszczy nie tylko siebie samego, lecz także wszystko wokół. Gdyby nie ona i Ra, w tych zamierzchłych czasach… Może wszystko potoczyłoby się jeszcze gorzej. A teraz… Teraz młody bóg był sam.
Najgorsze było jednak to, że nie bardzo wiedziała, jak mu pomóc. Nie zaufałby żadnemu z odrodzonych, jej również. Nie chciał mieć już do czynienia ani z rodziną, ani ze swoim życiem jako człowiek.
Obejrzała się w stronę ciemnej bryły „Oka Syberii” i jasnych prostokątów okien. Gdyby tylko wiedziała, co planuje Ra… Ra, który za każdym razem, gdy go widziała, wydawał jej się coraz dziwniejszy. Coraz mniej pasujący do wspomnień z przeszłości.
Nie rozumiała na przykład, dlaczego uznał Władcę Piasków za swojego największego wroga. Przecież powinien pamiętać, czym to wszystko grozi…