Читать книгу Żony i córki - Elizabeth Cleghorn Gaskell - Страница 5

I
Świąteczny poranek

Оглавление

Korowód dzieciństwa każdego z nas zaczyna się od tej samej wyliczanki: w pewnym kraju było hrabstwo, w tym hrabstwie było miasto, w tym mieście był dom, w tym domu był pokój, w tym pokoju było łóżko. A w tym łóżku leżała sobie mała dziewczynka; przebudzona i rześka marzyła o tym, by już wstać. Nie pozwalała jej na to pewna niewidzialna siła znajdująca się w sąsiednim pokoju – niejaka Betty, której sprawiedliwego snu pod żadnym pozorem nie wolno było zakłócać aż do godziny szóstej. O tej właśnie porze owa siła budziła się sama „z akuratnością zegara” (jak twierdziła) i wszelki spokój opuszczał całe gospodarstwo domowe na resztę dnia. Był czerwiec i dlatego, mimo wczesnego poranka, pokój przepełniało słoneczne ciepło i światło.

Mała Molly Gibson leżała w łóżeczku osłoniętym lekkimi kotarami z białej dymki1, a po przeciwnej stronie jej sypialenki stała komoda, na której blacie znajdowało się coś, co od biedy można by nazwać stojakiem na kapelusze. Zwisał z niego czepek, z obawy przed jakimś zabłąkanym pyłkiem kurzu starannie okryty wielką bawełnianą chustą z tak grubej i ciężkiej tkaniny, że gdyby to, co jest pod spodem, stworzono z delikatnego tiulu, koronki i kwiatów, zostałoby dosłownie „zmiazgowane” (ponownie przywołując określenie Betty). Na szczęście czepek wykonany był z porządnej słomki i jedyną jego ozdobę stanowiła zwykła biała wstążka okalająca główkę i służąca jako wiązanie. Wspomnieć też należy o dekoracji z papierowego filigranu, której każde marszczenie Molly znała na pamięć, bo czyż nie wykonała jej osobiście poprzedniego wieczoru, wkładając w to wiele wysiłku? Ileż starań poświęciła tej błękitnej kokardce – pierwszej tak wspaniałej ozdobie swego nakrycia głowy!

Nareszcie szósta! Z werwą oznajmił to uroczy dźwięk kościelnych dzwonów, wzywając mieszkańców do podjęcia codziennych zajęć, tak jak działo się to od wieków. Molly wyskoczyła z łóżka i bosymi stópkami podbiegła do komody. Uniosła chustkę i zapatrzyła się w czepek – zapowiedź rozkoszy nadchodzącego dnia. Zaraz potem ruszyła w stronę okna i po kilku szarpnięciach udało jej się otworzyć skrzydło, aby wpuścić do środka słodkie poranne powietrze. Rosa zniknęła już z kwiatów w ogrodzie, ale nadal perliła się w wysokiej trawie pobliskiej łąki. Z drugiej strony rozciągało się niewielkie miasteczko Hollingford, na którego ulicę otwierały się frontowe drzwi domu pana Gibsona. Na niebie zaczęły się pojawiać delikatne smugi i małe obłoczki dymu, wydobywające się z kominów tych domostw, gdzie kobiety już wstały i przygotowywały śniadania dla żywicieli rodziny.

Molly Gibson myślała tylko o jednym: „Och, więc to będzie śliczny dzień! Tak się bałam, że nigdy, nigdy nie nadejdzie! A jeśli nawet, to będzie wtedy padał deszcz!”.

Czterdzieści pięć lat temu2 przyjemności dziecka w prowincjonalnym mieście były bardzo proste, a Molly musiała przeżyć dwanaście lat, zanim na jej horyzoncie pojawiło się takie wydarzenie, jakie właśnie się zbliżało. Biedna mała! To prawda, że straciła matkę, co wstrząsnęło jej światem i odmieniło bieg życia, ale nie jest to zdarzenie, do którego chciałoby się wracać, a poza tym była wtedy zbyt maleńka, by świadomie przyjąć tę stratę. Natomiast przyjemność, której spodziewała się dzisiaj, miała być jej udziałem – po raz pierwszy będzie uczestniczyć w dorocznych uroczystościach w Hollingfordzie.

Niewielka, rozproszona mieścina z jednej strony stopniowo przechodziła w tereny wiejskie, a z drugiej graniczyła ze stróżówką wielkiego parku. Tam, w pałacu, mieszkali lord i lady Cumnor – hrabia i hrabina, jak nazywali ich okoliczni mieszkańcy; w miasteczku bowiem nadal żywe były tradycje feudalne, kultywowane na wiele różnych sposobów, na co dziś patrzymy z rozbawieniem, ale wtedy było to sprawą pierwszej wagi. Działo się to przed przyjęciem Reform Bill3 – ustawy zmieniającej ordynację wyborczą – chociaż toczyło się już sporo liberalnych dyskusji pomiędzy kilkoma bardziej oświeconymi posesjonatami z Hollingfordu. Była też jednak pewna znacząca rodzina torysów, która od czasu do czasu kwestionowała ważność wyboru ich rywala, przedstawiciela rodu Cumnorów, tylko dlatego, że ten ostatni zaliczał się do grona zwolenników wigów. Można by pomyśleć, że wypowiadanie przez owych postępowych obywateli swych opinii będzie równoznaczne z głosowaniem na Hely-Harrisona, podzielającego ich poglądy. Ale nic z tego! Hrabia był panem we dworze i właścicielem większości terenu, na którym zbudowano miasteczko, a on i jego domownicy byli żywieni, leczeni i, w pewnym stopniu, ubierani przez mieszkańców Hollingfordu. Już dziadkowie ich ojców głosowali na najstarszego syna z Cumnor Towers, toteż oni, podobnie jak przodkowie, również oddawali swój głos na lokalnego pana na włościach, nie zwracając najmniejszej uwagi na coś tak chimerycznego jak sympatie polityczne.

W czasach przed nastaniem kolei nie był to bynajmniej odosobniony przykład wpływu wielkich posiadaczy ziemskich na ich skromniejszych sąsiadów, a w okolicy, gdzie prym wiodła tak silna rodzina jak Cumnorowie, było to ze wszech miar korzystne. Hrabiostwo oczekiwali posłuszeństwa i podporządkowania się ich decyzjom, a otaczanie ich kultem przez mieszkańców miasteczka traktowali jako oczywistość i jedną z przysługujących im prerogatyw. Prawdopodobnie ich skrajne zdumienie wywołałaby sytuacja – zwłaszcza że nadal mieli w pamięci zbrodnie francuskich sankiulotów, które naznaczyły grozą ich dzieciństwo – gdyby którykolwiek z mieszkańców Hollingfordu ośmielił się wyrazić opinię przeciwną do zdania hrabiego. Pewni tego posłuchu czynili jednak wiele dobrego dla miasta, byli łaskawi, a swym wasalom okazywali zazwyczaj troskliwość i życzliwość. Lord Cumnor był wyrozumiałym właścicielem ziemskim. Zdarzało mu się czasami odsuwać lekko swego zarządcę i brać ster rządów we własne ręce, ku irytacji administratora, który, należy dodać, był dostatecznie zamożny i niezależny, by nie starać się za wszelką cenę pozostać na posadzie, gdzie jego decyzje mogły być każdego dnia wywrócone do góry nogami przez fanaberie szlachetnego milorda, znajdującego upodobanie w „szwendaniu się”, jak zarządca z lekceważeniem mawiał pośród bezpiecznych ścian własnego domu. To szwendanie odnosiło się do zwyczaju milorda zadawania pytań swoim dzierżawcom i używania własnych oczu i uszu do oceny sytuacji i podejmowania decyzji na terenie swoich posiadłości. Sami farmerzy jeszcze bardziej lubili za to milorda, który spędzany w majątku czas poświęcał w równym stopniu plotkowaniu, co nieudanym interwencjom w spory pomiędzy starym zarządcą a dzierżawcami.

Lady Cumnor swą zdystansowaną godnością rekompensowała ową mężowską słabostkę i tylko raz do roku okazywała łaskawość. Ona i jej córki założyły szkołę, ale nie według dzisiejszych pojęć, czyli jako miejsce, gdzie dzieci rolników i robotników zdobywają lepszą wiedzę niż potomkowie wyżej urodzonych i uposażonych. Tamta była szkołą zawodową, w której dziewczęta przygotowywano do profesji szwaczek, służących lub całkiem niezłych kucharek, a przede wszystkim uczono je wdzięcznego noszenia uniformu, wymyślonego przez dobroczynne panie z Cumnor Towers: białych czepków, białych narzutek, fartuszków w kratkę, niebieskich sukienek, dygnięć i przytaknięć „tak, proszę pani”, w pełni zgodnych z wymogami etykiety.

Po kilku latach hrabina, która większość czasu spędzała poza Towers, zwróciła się do pań w Hollingfordzie z apelem o współpracę i udział w wizytowaniu szkoły w trakcie długich miesięcy nieobecności jej i córek. Wiele pań dysponujących czasem odpowiedziało na wezwanie dziedziczki i oddało się do jej dyspozycji, czemu towarzyszyły wypowiadane szeptem, entuzjastyczne słowa podziwu: „Jak to wspaniałomyślnie ze strony hrabiny! Cała ona – zawsze myśli tylko o innych!”. Było zrozumiałe, że żaden obcy przybysz nie może opuścić Hollingfordu, nie zwiedziwszy przedtem szkoły założonej przez hrabinę, gdzie na kolana rzucał go widok ślicznych małych uczennic i ich jeszcze śliczniejszych robótek, które mu prezentowano. W ramach rewanżu ze strony fundatorki każdego lata odbywał się uroczysty festyn, podczas którego lady Cumnor i jej córki z wyniosłą gościnnością przyjmowały wizytatorki szkoły. Święto to odbywało się w Towers, rodzinnej rezydencji, stojącej w iście arystokratycznym odosobnieniu w wielkim parku, którego stróżówka przylegała do miasteczka.

Doroczna gala odbywała się według niezmiennego porządku. Około dziesiątej rano jeden z dworskich powozów mijał budynek bramny i jechał do domów tych pań, które zostały uhonorowane zaproszeniem. Zabierał po jednej lub dwie, aż się zapełnił, a wtedy zawracał, ponownie mijał otwartą bramę, toczył się gładką, ocienioną drzewami drogą i u stóp wielkich schodów, wiodących do niezbyt zgrabnych drzwi Cumnor Towers, wysypywała się z niego gromadka eleganckich pań. Potem powóz wracał do miasta, zabierał kolejną partię dam ubranych w najlepsze stroje i dostarczał je do dworu. I tak w kółko, aż całe zaproszone towarzystwo zebrało się w okazałym budynku albo w przepięknych ogrodach. Wtedy następowała ceremonia wymiany uprzejmości, polegająca z jednej strony na oprowadzaniu po włościach, a z drugiej na okazywaniu podziwu. Kolejnym punktem programu był poczęstunek dla gości, a zaraz po nim następna porcja prezentacji i admiracji skarbów zgromadzonych we wnętrzach. Około czwartej roznoszono kawę, co sygnalizowało zbliżanie się godziny, kiedy nadjedzie powóz, by odwieźć gości do domów, dokąd panie wracały z miłą świadomością przyjemnie spędzonego dnia, ale także z pewnym znużeniem spowodowanym wielogodzinnym wysiłkiem zachowywania się według najwyższych standardów i prowadzenia wyrafinowanych rozmów. Lady Cumnor i jej córki odczuwały podobne samozadowolenie, nie były również wolne od tego zmęczenia, które zwykle towarzyszy świadomym próbom dostosowania swego zachowania do towarzystwa, w jakim się znajdujemy.

Molly Gibson po raz pierwszy w życiu miała zostać włączona do grona pań zaproszonych do Towers. Była oczywiście zbyt młoda na szkolną wizytatorkę, a zatem to nie z tego względu udawała się na przyjęcie. Zdarzyło się pewnego dnia, że w trakcie swego „napadu szwendania” lord Cumnor spotkał pana Gibsona, lekarza praktykującego w okolicy. Doktor akurat opuszczał dom, do którego wchodził milord, i ten ostatni zwrócił się z jakimś drobnym pytaniem do medyka; hrabia w ogóle rzadko mijał kogokolwiek bez zadania mu jakiegoś pytania, przy czym niekoniecznie czekał, aż zagadnięty udzieli odpowiedzi – taki miał po prostu sposób prowadzenia konwersacji. Lord Cumnor odprowadził pana Gibsona do budynku gospodarczego, przy którym lekarz pozostawił konia, uwiązanego do pierścienia zamontowanego w ścianie. Tam właśnie, wyprostowana i cicha, siedziała na kucyku Molly, czekając na ojca. Jej poważne oczy aż się rozszerzyły na widok zbliżającego się dostojnego hrabiego; w jej dziecięcym przekonaniu ten siwowłosy, rumiany i cokolwiek niezdarny mężczyzna w sfatygowanym ubraniu był skrzyżowaniem archanioła z królem.

– Twoja córka, co, Gibson? Miła dziewuszka. Ile ma lat? Kucyk wymaga szczotkowania – mówiąc to, klepał zwierzę. – Jak masz na imię, kruszyno? Tak jak mówiłem, zalega z dzierżawą, ale jeśli jest faktycznie poważnie chory, będę zmuszony powściągnąć Sheepshanksa, bo on jest raczej ostry w interesach. Na co się skarży? Przyjdź we czwartek na to zamieszanie... znaczy na tę szkolną zabawę, panienko. Jak masz na imię? Pamiętaj, Gibson, aby ją do nas przysłać lub przywieźć. I porozmawiaj z chłopakiem od koni, bo jestem pewien, że ten kuc nie był przypalany w zeszłym roku, prawda? Nie zapomnij o czwartku, mała. Jak masz na imię? Obiecałaś, prawda? – Nagle przerwał i potruchtał na drugą stronę dziedzińca, gdzie pojawił się najstarszy syn farmera.

Pan Gibson wsiadł na konia i oboje z Molly odjechali. Przez jakiś czas trwali w milczeniu, w końcu dziewczynka spytała tonem, w którym pobrzmiewał niepokój:

– Mogę pójść, tatusiu?

– Dokąd, kochanie? – spytał, odrywając się nagle od myśli związanych z jego profesją.

– Do Towers. W czwartek. Ten dżentelmen – nabożna cześć nie pozwoliła jej użyć tytułu – mnie zaprosił.

– Chciałabyś tam pójść, córeczko? Zawsze uważałem tę imprezę za raczej nieznośną. Taki męczący dzień. Chodzi mi o to, że zaczyna się tak wcześnie rano, i o tę gorączkę, harmider, i wszystko.

– Och, tato! – odpowiedziała z wyrzutem.

– Rozumiem zatem, że chciałabyś tam pójść, co?

– Tak, jeśli mogłabym. On mnie zaprosił, przecież wiesz. Myślisz, że mogłabym? Dwa razy mnie zaprosił.

– Cóż! W takim razie zobaczymy. Tak, myślę, że to się da załatwić, jeśli tak bardzo tego pragniesz, Molly.

Nastała cisza, przerwana w końcu przez dziewczynkę:

– Proszę, tato, chciałabym tam pójść... ale nie dbam o to.

– To dość zaskakujące stwierdzenie. Prawdopodobnie chodzi ci o to, że jesteś gotowa zrezygnować z tego planu, jeśli miałoby to sprawić kłopot. Zapewniam cię, że to się da łatwo zorganizować, możesz więc uznać sprawę za załatwioną. Będziesz potrzebowała białej sukienki, pamiętaj. I lepiej uprzedź Betty, że tam idziesz. Już ona dopilnuje, żebyś się schludnie prezentowała.

Pozostały dwie lub trzy sprawy, o które musiał się zatroszczyć pan Gibson, zanim mógł ze spokojnym sercem wysłać córeczkę do Towers. Każda z nich wymagała trochę zachodu, ale szczęście małej warte było starań. Następnego dnia pojechał do Towers pod pozorem odwiedzin u chorej służącej, choć w rzeczywistości chodziło mu o to, by „przypadkiem” wpaść na jej lordowską mość i uzyskać od niej ratyfikację zaproszenia dla Molly. Dokładnie wybrał czas swojej wizyty – od lat ćwiczył naturalną dyplomację, warunek niezbędny w przestawaniu z utytułowaną rodziną. Na dziedziniec przy stajniach wjechał około południa, tuż przed godziną lunchu, ale już po ekscytacji towarzyszącej otwieraniu worka z pocztą i czytaniu listów. Przywiązał konia i tylnym wejściem wszedł do domu – od tej strony był to bowiem dom, natomiast od frontu dwór Towers. Odwiedził pacjentkę, wydał w jej sprawie dyspozycje gospodyni i wyszedł na zewnątrz, trzymając w dłoni pewien rzadki dziki kwiat. Ruszył do ogrodu w poszukiwaniu jednej z pań Tranmere, a tam, zgodnie ze swymi nadziejami i kalkulacjami, natknął się na lady Cumnor. Jej lordowska mość rozmawiała z córką o zawartości trzymanego w ręce listu, a kolejne zdania tej rozmowy przeplatała dyspozycjami dla ogrodnika dotyczącymi roślin jednorocznych. Doktor się przywitał i powiedział:

– Odwiedziłem nianię i przy okazji przyniosłem lady Agnes roślinę, o której opowiadałem. Tę rosnącą na Cumnor Moss.

– Bardzo panu dziękuję, panie Gibson. Spójrz, mamo! To drosera rotundifolia, o której tak marzyłam.

– Ach, tak! Urocza, doprawdy, tylko że ja nie jestem botanikiem. Niania czuje się lepiej, mam nadzieję? Nie możemy sobie pozwolić na braki personelu w przyszłym tygodniu, bo dom będzie pełen gości. A do tego jeszcze cała rodzina Danbych chce się tu wprosić. Człowiek przyjeżdża na dwa tygodnie z nadzieją na odrobinę ciszy w czasie Zielonych Świątek, zostawia połowę służby w mieście, ale jak tylko przekroczy próg własnego domu, znajomi natychmiast się o tym dowiadują i przysyłają te niekończące się listy o tęsknocie za wiejskim powietrzem i widokiem uroczego Cumnor Towers wiosną. Oczywiście mnóstwo w tym winy lorda Cumnora, bo od razu po przyjeździe wsiada na konia, objeżdża sąsiadów i wszystkich sprasza.

– Wrócimy do miasta w piątek, osiemnastego – pocieszyła matkę lady Agnes.

– Tak, jak tylko przebrniemy przez ten galimatias ze szkolnymi wizytatorkami. Ale pozostaje jeszcze tydzień do tego szczęśliwego dnia!

– Przy okazji – wtrącił pan Gibson, wykorzystując to fortunne przywołanie tematu – spotkałem wczoraj jego lordowską mość na farmie Cross-Trees i był uprzejmy zaprosić na owo czwartkowe przyjęcie moją małą córeczkę, która akurat była tam ze mną. Sądzę, że udział w nim sprawiłby mojej dziewuszce mnóstwo radości – dodał i czekał na reakcję lady Cumnor.

– Cóż! Jeśli lord ją zaprosił, to przypuszczam, że musimy ją tu przyjąć, choć wolałabym, aby nie był tak przesadnie gościnny. Nie chodzi o to, że mała dziewczynka nie będzie tu mile widziana! Tylko, widzi pan, kilka dni temu spotkał młodszą pannę Browning, o której istnieniu ja nawet nie słyszałam.

– Ona również wizytuje szkołę, mamo – wyjaśniła lady Agnes.

– To możliwe. Nie mówiłam, że tak nie jest. Wiedziałam, że wśród wizytatorek jest ktoś o nazwisku Browning, ale nie przypuszczałam, że to aż dwie osoby. Oczywiście, gdy tylko lord Cumnor usłyszał o tej drugiej, po prostu nie umiał jej nie zaprosić. W ten sposób powóz będzie musiał wykonać cztery rundy, żeby je tu wszystkie przywieźć. Ale dzięki temu pana córka będzie mogła bez kłopotu przyjechać, panie Gibson, i będę jej rada ze względu na pana. Przypuszczam, że uda się ją wcisnąć między te dwie panny Browning. Proszę to z nimi ustalić. I proszę postawić na nogi nianię, bo będzie mi w przyszłym tygodniu potrzebna.

W chwili gdy pan Gibson odchodził, lady Cumnor zawołała za nim:

– Och! Zapomniałam panu powiedzieć, że Clare jest tutaj. Pamięta pan Clare, prawda? Kiedyś tam była pańską pacjentką.

– Clare? – powtórzył zdumionym tonem.

– Nie przypomina pan sobie panny Clare? Naszej starej guwernantki? – spytała lady Agnes. – Była z nami jakieś dwanaście czy czternaście lat temu. Jeszcze przed ślubem lady Cuxhaven.

– Ach, tak! – potwierdził. – Panna Clare. Miała szkarlatynę. Bardzo ładna filigranowa dziewczyna. Wydawało mi się, że wyszła za mąż.

– Tak – przytaknęła lady Cumnor. – Głupiutkie z niej było stworzenie i zupełnie nie umiała się w życiu ustawić. Przepadaliśmy za nią. Wpadła na pomysł, by wyjść za ubogiego wikariusza i zostać jakąś tam panią Kirkpatrick. Ale my nazywamy ją zawsze po prostu Clare. A teraz on umarł i pozostawił ją wdową. Zatrzymała się u nas, a my łamiemy sobie głowę, co by tu zrobić, aby mogła zapewnić sobie środki do życia bez konieczności rozstawania się z dzieckiem. Wydaje mi się, że jest tu gdzieś w okolicy, jeśli chciałby pan odnowić z nią znajomość.

– Dziękuję, milady, obawiam się jednak, że dzisiaj nie mogę już zostać. Przede mną długi obchód, a i tak już spędziłem tu zbyt wiele czasu.

Pomimo wyczerpującej rundy wizyt u pacjentów doktor znalazł jednakże siły, by wieczorem odwiedzić panny Browning i ustalić z nimi szczegóły wspólnej z Molly jazdy do Towers. Były to wysokie, przystojne kobiety, nie pierwszej młodości, a ich zachowanie w stosunku do owdowiałego lekarza było uprzedzająco grzeczne.

– Ależ, panie Gibson, będziemy zachwycone jej towarzystwem. Co też panu przyszło do głowy, by nas o to pytać! – wykrzyknęła starsza panna Browning.

– Na samą myśl o tym festynie z trudem udaje mi się spać w nocy – zwierzyła się młodsza, panna Phoebe. – Wie pan, że nigdy dotąd tam nie byłam? Siostra brała udział w tej uroczystości wiele razy, ale z nieznanych przyczyn hrabina nigdy nie uwzględniała w zaproszeniu mnie, choć moje nazwisko już od trzech lat figuruje na liście wizytatorek szkoły. Ale wiadomo wszystkim, że jestem ostatnia, która by się ubiegała o uwagę i narzucała komukolwiek bez zaproszenia. Jak mogłabym?

– W zeszłym roku powiedziałam Phoebe – uzupełniła jej siostra – że to z pewnością było ze strony hrabiny zwykłe przeoczenie, jeśli można to tak nazwać, i że jej lordowska mość będzie dotknięta, nie widząc jej na swoim przyjęciu. Moją siostrę cechuje jednak wyjątkowa subtelność i cokolwiek bym wtedy powiedziała, nie zgodziłaby się pójść. Została w domu, a cała moja radość z tego dnia została zatruta, zapewniam pana, doktorze, bo ciągle pamiętałam twarz Phoebe, gdy ja odjeżdżałam, a ona spoglądała na mnie zza żaluzji. Nie wiem, czy pan uwierzy, ale miała oczy pełne łez.

– Bardzo płakałam po twoim odjeździe, Sally – potwierdziła panna Phoebe – ale nadal uważam, że postąpiłam słusznie, nie wciskając się tam, gdzie mnie nie zaproszono. Czy nie mam racji, panie Gibson?

– Z pewnością. I proszę, w tym roku otrzymała pani zaproszenie. A poza tym w ubiegłym roku padało.

– Tak, pamiętam. Zabrałam się do porządkowania komody, żeby się uspokoić. I tak mnie to pochłonęło, że byłam kompletnie zaskoczona dźwiękiem kropli deszczu uderzających o szyby. A niech mnie – pomyślałam – co się stanie z tymi białymi atłasowymi pantofelkami mojej siostry, jeśli po takiej ulewie przespaceruje się po nasiąkniętej wodą trawie? Bo, widzi pan, bardzo mi zależało, aby miała takie śliczne obuwie. A w tym roku, proszę sobie wyobrazić, siostra zrobiła mi niespodziankę, bo poszła i kupiła mi takie same butki, z białego atłasu.

– Molly z pewnością wie, że musi założyć swoje najlepsze ubranie – powiedziała starsza panna Browning. – Mogłybyśmy jej pożyczyć paciorki lub sztuczne kwiatki, gdyby chciała.

– Wystarczy, aby Molly miała na sobie czystą białą sukienkę – oznajmił doktor trochę zbyt pospiesznie. Nie był wielbicielem stylu ubierania panien Browning i nie chciał, aby jego dziecko było wystrojone zgodnie z ich upodobaniem. Uważał gust swojej starej służącej Betty za zdecydowanie lepszy, bo prostszy. W tonie głosu panny Sally usłyszał lekką irytację, gdy prostując się, powiedziała:

– Doskonale. To z pewnością wystarczy. A panna Phoebe dodała:

– Molly będzie ślicznie wyglądać niezależnie od tego, co na siebie założy. Jestem o tym przekonana.

1 Lekka bawełniana tkanina o atłasowym splocie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Powieść powstała w latach 1864–1866, a jej akcja rozpoczyna się w 1822 roku, kiedy Molly ma 12 lat – urodziła się w tym samym roku co autorka, 1810.

3 Ustawa o reformie wyborczej z 1832 r. zapewniająca odpowiednią reprezentację w Izbie Gmin ośrodkom przemysłowym na północy kraju i przyznająca prawa wyborcze klasie posiadaczy w miastach; do tej pory władza związana była z posiadaniem ziemi.

Żony i córki

Подняться наверх