Читать книгу Żony i córki - Elizabeth Cleghorn Gaskell - Страница 7
III
Dzieciństwo Molly Gibson
ОглавлениеSzesnaście lat wcześniej miasteczkiem Hollingford wstrząsnęła wiadomość, że pan Hall, zdolny i kompetentny lekarz, który zajmował się mieszkańcami przez całe ich życie, zamierza przyjąć wspólnika. Przekonywanie pacjentów doktora nie miało najmniejszego sensu, więc pan Browning, proboszcz, pan Sheepshanks, zarządca Cumnor Towers, i sam pan Hall – święta trójca rozsądnych lokalnej społeczności – porzucili próby uzasadniania tego zamysłu, czując, że metoda: Che sarà, sarà5 zadziała skuteczniej niż jakiekolwiek argumenty. Pan Hall tłumaczył swym wiernym podopiecznym, że nawet w najsilniejszych okularach jego wzrok nie jest niezawodny, że sami mogli się po wielokroć przekonać o jego problemach ze słuchem (choć, jeśli jesteśmy przy tym temacie, otoczenie doktora wielokrotnie słyszało, jak wyrażał pogląd o rozprzestrzeniającej się niedbałości w komunikacji międzyludzkiej, czego przykładem jest „to pisanie na bibule, gdzie wszystkie słowa włażą na siebie” – tak właśnie twierdził). Poza tym kilka razy doktorowi przydarzyły się ataki podejrzanej natury, które on sam nazywał reumatyzmem, aczkolwiek zapisał sobie lekarstwo na podagrę, a dolegliwości te uniemożliwiały mu natychmiastowe reagowanie na pilne wezwania. Ale nieważne – ślepy, głuchy i niedołężny – był ich lekarzem zdolnym wyleczyć wszystkie niedomagania, chyba że tymczasem któryś z pacjentów by zmarł, i absolutnie niedopuszczalne było, aby mówił o swojej starości, emeryturze czy przyjęciu partnera.
On zaś systematycznie działał dalej: dawał ogłoszenia w prasie medycznej, czytał referencje, weryfikował charaktery i kwalifikacje. I w chwili, gdy stare panny w Hollingfordzie uznały, iż zdołały przekonać swego rówieśnika, że jest dokładnie tak samo młody jak dotychczas, zaskoczył je, sprowadzając wspólnika, pana Gibsona. Przedstawił go i od razu zaczął – przebiegle, jak to określiły damy – wprowadzać w arkana swojej praktyki. „A kimże jest ten pan Gibson?” – pytały, lecz odpowiedzieć mogłoby im tylko echo, o ile by zechciało, bo nikt inny tego nie zrobił. Nikt nigdy nie dowiedział się więcej o jego przodkach niż mieszkańcy Hollingfordu mogli ustalić tego pierwszego dnia, gdy go zobaczyli. Był wysoki, poważny, bardziej przystojny niż brzydki; na tyle szczupły, by można o nim powiedzieć, że ma zgrabną figurę, bo działo się to w czasach, zanim „krzepkie chrześcijaństwo” weszło w modę. Mówił z lekkim szkockim akcentem i, jak zauważyła pewna zacna dama, wypowiadał się w sposób banalny, przez które to określenie rozumiała: sarkastyczny. Jeśli natomiast chodzi o jego pochodzenie i wykształcenie, ulubioną wersją społeczności Hollingfordu była ta, że doktor Gibson jest synem szkockiego księcia i Francuzki. Znaleziono wiele przesłanek przemawiających za tą koncepcją. Mówił ze szkockim akcentem, a zatem był Szkotem. Wyglądał wykwintnie, miał elegancką figurę i skłonność – tak przynajmniej twierdzili ludzie mu nieprzychylni – do zadzierania nosa, a to oznaczało, że jego ojciec musiał być osobą na poziomie; nic nie było prostsze niż podążanie za tym podejrzeniem przez wszystkie stopnie parostwa – od baroneta, przez barona, wicehrabiego, hrabiego, markiza, aż do księcia. Wyżej nawet mieszkańcy Hollingfordu nie odważyli się wspinać, choć pewna dama obeznana z historią Anglii zaryzykowała twierdzenie, że „według jej wiedzy jeden lub dwóch Stuartów... hm... nie zawsze... prowadziło się... hm... poprawnie... i wydaje jej się... cóż, istnieje coś takiego jak syn z poślizgu”. W każdym razie w powszechnym mniemaniu ojciec pana Gibsona był księciem. Nikim więcej.
Jego matka natomiast musiała być Francuzką. Przemawiały za tym trzy racje: miał ciemne włosy, ziemistą cerę, a poza tym był w Paryżu. To mogła być albo prawda, albo fałsz. Nikt z nich nigdy nie dowiedział się o nim niczego pewnego ponad to, co powiedział doktor Hall, a mianowicie: że kwalifikacje zawodowe pana Gibsona są równie wysokie jak jego morale, a obie te cechy zdecydowanie wznoszą się ponad poziom przeciętny, co stary lekarz osobiście sprawdził, jeszcze zanim przedstawił swego następcę w miasteczku. Popularność na tym świecie jest tak przemijająca jak chwała, a stary doktor przekonał się o tym, nim upłynął rok trwania jego spółki. Miał teraz mnóstwo wolnego czasu, by leczyć swą podagrę i pielęgnować wzrok, bo młody lekarz odniósł zwycięstwo. Prawie wszyscy posyłali teraz po doktora Gibsona, nawet ci z dworów, nawet z Towers, największego z wielkich domów, w którym pan Hall przedstawił wspólnika z drżeniem serca, obawiając się tego, czy młody człowiek odpowiednio się zachowa i jakie wrażenie wywrze na ich lordowskich mościach. Po upływie dwunastu miesięcy w okolicznych rezydencjach przyjmowano pana Gibsona z takim samym szacunkiem dla jego wiedzy medycznej jak przedtem pana Halla. Co więcej – a to już było doprawdy zbyt wiele, nawet dla kogoś o tak łagodnym charakterze jak stary poczciwy doktor – pan Gibson został zaproszony na kolację do Towers, gdy gościł tam sam wielki sir Astley, dowodzący całym światem medycznym. Oczywiście doktor Hall również otrzymał zaproszenie, ale właśnie w tym czasie leżał powalony atakiem podagry – odkąd miał wspólnika, jego choroba samowolnie się rozwinęła – i nie był w stanie wziąć udziału w tym spotkaniu. Biedny, nigdy nie doszedł do siebie po tym zawstydzającym incydencie. Od tej pory pozwolił sobie na słaby wzrok, przytępiony słuch i starał się nie oddalać od domu w trakcie dwóch kolejnych zim, jakie mu jeszcze pozostały. Sprowadził samotną córkę swej siostrzenicy, by mu na starość dotrzymywała towarzystwa, i on, pogardzający kobietami stary kawaler, czuł teraz wdzięczność za pogodną obecność ładnej i powabnej Mary Preston, która była dobra i czuła, lecz, niestety, nic poza tym. Szybko nawiązała zażyłe kontakty z córkami proboszcza, pannami Browning, a doktor Gibson znalazł czas, by zaprzyjaźnić się z tym tercetem. Całe Hollingford spekulowało, która z młodych dam zostanie panią Gibson, i z zawodem przyjęto wiadomość, która przecinała rozmowy o możliwościach i plotki o prawdopodobieństwach wyboru młodego przystojnego medyka. Sprawa skończyła się w sposób najbardziej naturalny małżeństwem pana Gibsona z krewną jego poprzednika. Dwie panny Browning nie zdecydowały się po tym rozczarowaniu zapaść na galopujące suchoty, choć ich wygląd i zachowanie poddano bacznej obserwacji. Wprost przeciwnie – podczas ślubu zachowywały się hałaśliwie i wesoło, a jeśli chodzi o gruźlicę, to zmarła na nią młoda pani Gibson, cztery lub pięć lat po ślubie, trzy lata po śmierci swego wujecznego dziadka, kiedy jej jedyne dziecko, Molly, miało zaledwie trzy lata.
Pan Gibson nigdy nie mówił o swej rozpaczy po śmierci młodej żony, a z pewnością ten smutek odczuwał, choć za wszelką cenę uciekał przed wszelkimi okazywanymi mu dowodami współczucia: pospiesznie wstał i opuścił pokój, gdy panna Phoebe Browning, zobaczywszy go po raz pierwszy po śmierci jego żony, wybuchnęła niekontrolowanym płaczem, wyraźnie graniczącym z atakiem histerii. Panna Sally Browning oświadczyła później, że nigdy nie wybaczy mu oschłości serca, jaką wtedy okazał, ale już po dwóch tygodniach doszło do ostrej wymiany zdań między nią a starą panią Goodenough, która uważała, że doktor Gibson nie jest człowiekiem o głębokich uczuciach, o czym świadczyła jej zdaniem zbyt wąską krepowa wstążka na jego kapeluszu. Ta żałobna opaska winna bowiem pokrywać cały kapelusz, a u doktora co najmniej siedem lub nawet osiem centymetrów pozostawało bez krepy. Mimo tych wszystkich opisanych wydarzeń panny Browning uważały się za najbardziej zaprzyjaźnione z panem Gibsonem, przede wszystkim ze względu na zażyłość z jego zmarłą żoną, i chętnie okazałyby bardziej macierzyńskie uczucia małej Molly, gdyby nie znajdowała się pod opieką smoka-strażnika w osobie Betty. Była ona szczególnie zazdrosna o każdą osobę stającą między nią a jej podopieczną, a już z zasady tępiła wszelkie istoty swojej płci, które z racji wieku, pozycji społecznej lub bliskości mogły chcieć „robić słodkie oczy do jej pana”, by posłużyć się określeniem samej Betty.
Kilka lat przed wydarzeniami otwierającymi tę opowieść pozycja pana Gibsona, tak osobista, jak i zawodowa, wydawała się na zawsze ustalona. Był wdowcem i wyglądało na to, że nim pozostanie. Jego afekty koncentrowały się na małej Molly, ale nawet wobec niej, nawet w chwilach największej bliskości, nigdy nie pozwalał sobie na zbyt silne okazywanie uczuć. Najczulszym określeniem, jakim się do niej zwracał było „gąska”, a poza tym znajdował szczególną przyjemność w zadziwianiu jej dziecięcego umysłu przekomarzaniem się. Żywił lekką pogardę dla osób nadmiernie okazujących uczucia, co częściowo brało się z zawodowego przekonania o negatywnym wpływie niekontrolowanych i wybujałych emocji na zdrowie. Udało mu się wmówić w siebie, że jego umysł panuje nad wszystkim, ponieważ nigdy nie nabrał zwyczaju wyrażania się na inne tematy niż czysto intelektualne. Molly jednakże miała intuicję, która jej podpowiadała, jaka jest prawda. Chociaż tatuś śmiał się z niej, żartował i wprawiał w konfuzję, a to wszystko w sposób, który panny Browning określały między sobą jako „naprawdę okrutny”, dziewczynka dzieliła się swymi drobnymi troskami i radościami raczej z ojcem niż z Betty, ową sekutnicą o gołębim sercu. Dziecko rosło i z każdym rokiem rozumiało swego ojca lepiej. Ich relacje były wspaniałe: na pół żartobliwe, na pół poważne, a przyjaźń, która ich łączyła, była prawdziwie głęboka.
Pan Gibson zatrudniał trzy służące: Betty, kucharkę i dziewczynę, która miała być pokojówką, ale podlegała jednocześnie obu starszym służącym i w konsekwencji, z braku jednej zwierzchniczki, wiodła lekkie życie. Aż trzy służące nie byłyby potrzebne, gdyby pan Gibson nie miał zwyczaju, podobnie jak przedtem pan Hall, przyjmować dwóch uczniów – jak swym wykwintnym językiem nazywali ich mieszkańcy Hollingfordu, a dla których bardziej właściwym określeniem byłoby: terminatorzy. Związani byli z doktorem rodzajem umowy i płacili mu całkiem niezłe kwoty za naukę zawodu. Mieszkali w domu swego mistrza i zajmowali nieprzyjemną, bo niejednoznaczną pozycję. Posiłki spożywali razem z doktorem i Molly, a w ich obecności atmosfera stawała się ciężka, pan Gibson bowiem nie był człowiekiem rozmownym, a dodatkowo nienawidził konwersować pod przymusem. A jednak krzywił się, jakby miał poczucie, że nie spełniał należycie swych obowiązków, gdy po sprzątnięciu ze stołu ci dwaj dziwaczni młodzieńcy podnosili się ze skwapliwą radością, wykonywali w stronę doktora kiwnięcie, które należało chyba interpretować jako ukłon, i chcąc jak najszybciej opuścić jadalnię, nieodmiennie wpadali na siebie. Potem słychać było, jak mknęli korytarzem w stronę gabinetu, krztusząc się od powstrzymywanego śmiechu. A irytacja, jaką pan Gibson odczuwał na myśl o tym, że nie sprawdził się jako gospodarz i pan domu, czyniła jego sarkazm na widok nieudolności, głupoty czy złych manier swych uczniów jeszcze ostrzejszym niż poprzednio.
Poza przekazywaniem medycznej wiedzy zupełnie nie wiedział, co zrobić z tym fantem w postaci dwóch niezgrabiaszy, którzy wypełniali podwójną misję: stanowili przedmiot świadomych drwin mistrza i sami nieświadome go dręczyli. Raz czy dwa doktor Gibson spróbował odmówić przyjęcia nowego praktykanta, licząc na to, że uwolni się od tego koszmaru. Niestety, jego reputacja wybitnego medyka zataczała tak szerokie kręgi, że wyznaczona przez niego nieprzyzwoicie wysoka opłata, która miała odstraszyć kandydatów, wnoszona była bez protestów. Czy istniało bowiem coś, co mogło bardziej ułatwić młodemu człowiekowi start w dziedzinie medycyny niż prestiż praktykowania u Gibsona w Hollingfordzie? Ale gdy Molly miała osiem lat i z dziecka przekształciła się w dziewczynkę, ojciec dostrzegł niestosowność tego, że wobec jego przedłużających się absencji córka większość posiłków spożywała w towarzystwie dwóch młodzieńców. Aby zapobiec takim sytuacjom, a przy okazji aby zapewnić dziecku trochę nauki, zatrudnił poważaną kobietę, córkę sklepikarza z miasteczka, który pozostawił rodzinę bez środków do życia. Opiekunka miała przychodzić każdego ranka jeszcze przed śniadaniem i pozostawać z Molly aż do powrotu ojca wieczorem, a gdyby coś go zatrzymało dłużej poza domem, panna Eyre czekałaby, aż jej podopieczna położy się spać.
– A zatem, panno Eyre – powiedział, podsumowując swe zalecenia dzień przedtem, nim miała objąć swą posadę – proszę pamiętać: powinna pani przygotowywać dla tych młodzieńców dobrą herbatę i dopilnować, aby spożyli przyjemny posiłek. I jeszcze jedno: mówiła pani, że ile ma lat? Trzydzieści pięć? Proszę spróbować skłonić ich do mówienia. Najchętniej rozsądnego. Obawiam się, co prawda, że nie leży to ani w mocy pani, ani kogokolwiek innego, ale może uda się pani sprawić, że zdołają powiedzieć cokolwiek bez chichotów i jąkania. Proszę nie uczyć Molly zbyt wiele. Powinna umieć szyć, czytać i pisać. I znać rachunki. Ale na razie chcę, by miała prawdziwe dzieciństwo. A jeśli uznam, że potrzebuje jeszcze jakiejś nauki, sam będę jej udzielał lekcji. Tak naprawdę to nie wiem, czy nawet czytanie i pisanie są niezbędne. Wiele porządnych kobiet wychodzi za mąż, a zamiast podpisu stawiają krzyżyk. A uczenie to, moim zdaniem, tylko osłabianie zdrowego rozsądku. Ale trudno, musimy się poddać przesądom społecznym, panno Eyre, i dlatego wolno pani nauczyć moją córkę czytać.
Panna Eyre słuchała w milczeniu, zdumiona, lecz zdecydowana posłusznie przestrzegać zaleceń doktora, którego wspaniałomyślności ona i jej bliscy mieli okazję doświadczyć. Od tej pory przygotowywała naprawdę esencjonalną herbatę i hojną ręką częstowała nią młodych ludzi niezależnie od tego, czy doktor był obecny, czy też nie. Udało jej się, niestety tylko podczas nieobecności pana domu, rozwiązać języki praktykantom, bo rozmawiała z nimi o codziennych sprawach na swój miły, familiarny sposób. Nauczyła Molly czytać i pisać, i ze wszystkich sił starała się zniechęcić dziecko do innych gałęzi wiedzy. Po stoczeniu ciężkich walk i wielu podstępach dziewczynka przekonała wreszcie ojca, by pozwolił jej na lekcje francuskiego i rysunku. Bardzo się obawiał, że stanie się zbyt wykształcona; jego niepokój był jednak nieuzasadniony, gdyż czterdzieści lat temu w takich mieścinach jak Hollingford rzadko się pojawiali wybitni nauczyciele. Raz w tygodniu brała też udział w lekcji tańca, odbywającej się w sali asamblowej głównej gospody miasteczka noszącej nazwę Pod Herbem Cumnorów. Zniechęcana przez ojca do wysiłku intelektualnego, pochłaniała każdą książkę, która wpadła jej w ręce, z takim zachwytem, jakby to była lektura zakazana. Jak na swoją pozycję pan Gibson miał zaskakująco dobrze zaopatrzoną bibliotekę. Literatura medyczna była niedostępna dla Molly, ponieważ książki fachowe znajdowały się w gabinecie, natomiast wszystkie pozostałe albo przeczytała, albo chociaż próbowała przeczytać. Jej letnią czytelnię stanowiła owa stara wiśnia, która znaczyła dziewczęce sukienki zielonymi plamami, wspomnianymi już jako te, które szargają nerwy Betty. Pomimo tego „toczącego ją robaka” wygląd gospodyni wskazywał na to, że jest silna i bystra, wręcz kwitnąca. Stanowiła jedyną ciemną chmurę na szafirze nieba życia panny Eyre, która poza tym była bardzo szczęśliwa, że znalazła odpowiednią i dobrze płatną posadę w chwili, gdy jej najbardziej potrzebowała. Ale Betty, choć oficjalnie przyznała panu Gibsonowi rację, że jego mała córeczka potrzebuje guwernantki, gwałtownie opierała się dzieleniu z kimkolwiek władzy i wpływu na dziecko, które było jej obowiązkiem, jej plagą i jej rozkoszą od dnia śmierci pani Gibson. Od samego początku zajęła stanowisko cenzora wszystkich słów i czynów panny Eyre i ani przez chwilę nie raczyła ukrywać swej dezaprobaty. W głębi serca nie umiała nie podziwiać cierpliwości i skrupulatności tej dobrej damy; bo panna Eyre była damą w pełnym i najlepszym sensie tego słowa, choć w oczach mieszkańców Hollingfordu pozostawała tylko córką sklepikarza. Betty ciągle brzęczała wokół guwernantki z dręczącą nieustępliwością komara, zawsze gotowa jeśli nie ukąsić, to chociaż znaleźć czuły punkt. Jedyna obrona panny Eyre nadchodziła ze strony pozornie najmniej oczekiwanej – od jej uczennicy, w której imieniu, jako uciśnionej, bezbronnej istotki, występowała rzekomo Betty i o której dobro tak gorąco walczyła. Molly jednak bardzo szybko dostrzegła niesprawiedliwość ataków swej starej opiekunki i zaczęła szanować pannę Eyre za jej cichą cierpliwość i wytrzymałość w znoszeniu tego, co sprawiało jej znacznie więcej bólu, niż prześladowczyni mogła sobie wyobrazić. Pan Gibson okazał zacnej damie i jej rodzinie przyjaźń w potrzebie, więc ona wolała zatrzymać swe skargi dla siebie niż sprawić mu jakikolwiek kłopot. I została nagrodzona. Betty po wielokroć i na różne sposoby próbowała nakłonić Molly do ignorowania życzeń panny Eyre, ale dziewczynka niezmiennie opierała się wszelkim pokusom i dalej ślęczała nad zadanym jej szyciem czy skomplikowanymi rachunkami. Wobec tego niepowodzenia Betty zaczęła stroić sobie z guwernantki niewybredne żarty, a wtedy Molly patrzyła na nią z powagą, jakby prosiła o wyjaśnienie niezrozumiałej wypowiedzi. A nic nie zgasi skuteczniej wesołka jak prośba o przetłumaczenie jego dowcipu na zwykły, codzienny język i wskazanie puenty. Czasami złośnica całkowicie traciła panowanie nad sobą i odzywała się do panny Eyre impertynencko, jednak gdy zdarzyło się to w obecności Molly, ta odpowiadała atakiem dzikiej pasji w obronie swej cichej, drżącej guwernantki i sama Betty się zniechęciła, choć udawała, że bierze gniew dziewczynki za świetny dowcip. Próbowała nawet namówić pannę Eyre do wzięcia udziału w tej zabawie.
– Słodka mała! Można by pomyśleć, że ze mnie głodne kocisko, a ona to mała wróblica, z tymi trzepoczącymi skrzydłami, małymi oczyskami całymi w ogniu i dzióbkiem gotowym mnie dziobnąć tylko dlatego, że popatrzyłam na jej gniazdko. No, dzieciaku! Jeśli chce ci się dusić w tym paskudnym zamknięciu i uczyć tych głupot, co to nikomu nie są potrzebne, zamiast jeździć sobie wózkiem Joba Donkina, to jest twój problem, nie mój. Ale z niej mała lisica, co nie? – Z uśmieszkiem kończyła przemowę, spoglądając na pannę Eyre.
Biedna guwernantka nie widziała jednak w tej całej historii nic śmiesznego; porównanie Molly do mamy wróbli zupełnie do niej nie dotarło, gdyż zmartwiło ją coś innego. Była osobą wrażliwą i sumienną, a przy tym z doświadczenia wyniesionego z domu wiedziała, do czego może doprowadzić nieokiełznany temperament. Dlatego zaczęła upominać podopieczną, że pozwoliła emocjom zapanować nad sobą, a dziewczynka doszła do wniosku, że ciężko jest być obwinianym za coś, co w jej oczach było tylko usprawiedliwionym gniewem na Betty. Ale to były chyba jedyne troski jej bardzo szczęśliwego dzieciństwa.
5 Che sarà, sarà – Co będzie, to będzie (wł.).