Читать книгу Żony i córki - Elizabeth Cleghorn Gaskell - Страница 8
IV
Sąsiedzi pana Gibsona
ОглавлениеMolly dorastała pomiędzy tymi cichymi ludźmi w spokojnej monotonii życia przez prawie siedemnaście lat, a jedynym poważniejszym wydarzeniem był ów koszmarny dzień w Towers. Z czasem dołączyła do grona szkolnych wizytatorek, ale nigdy więcej nie wzięła udziału w dorocznym spotkaniu w wielkim domu. Zawsze potrafiła znaleźć jakąś wymówkę tłumaczącą jej nieobecność, bo wspomnienie tamtego dnia nie należało do przyjemnych, choć często dochodziła do wniosku, że chętnie zwiedziłaby ponownie ogrody.
Lady Agnes wyszła za mąż i w Towers pozostała tylko lady Harriet. Lord Hollingford, pierworodny syn hrabiego, stracił żonę i spędzał obecnie w domu rodziców znacznie więcej czasu. Był wysoki, niezgrabny i powszechnie uważano go za tak dumnego jak jego matka, lady Cumnor. W rzeczywistości jednak był po prostu nieśmiały i niechętny do zabierania publicznie głosu. Zupełnie nie wiedział, co mógłby powiedzieć ludziom, których codzienne zatrudnienia i zainteresowania były odmienne od jego; z radością przyjąłby prezent w postaci poradnika prowadzenia lekkiej konwersacji i rozczytywałby się w nim ze starannością, ale prawdopodobnie także z rozbawieniem. Zazdrościł płynnej gadatliwości swemu ojcu, który uwielbiał paplać do każdego, cudownie nieświadomy chaotyczności swych przemów. Lord Hollingford z powodu wrodzonej rezerwy i powściągliwości nie cieszył się popularnością mimo wielkiej dobroci serca, prostoty charakteru i naukowych osiągnięć tak imponujących, że zdobył uznanie także na kontynencie. Pod tym względem mieszkańcy miasteczka byli z niego dumni, wiedzieli bowiem, że postawny, niezdarny i wiecznie poważny dziedzic włości cieszy się w świecie wielką estymą za swą mądrość. Doszło też do nich, że dokonał kilku odkryć naukowych, choć nikt nie był do końca pewien, na jakim polu. Mieszkańcy z wielką satysfakcją wskazywali obcym przybyszom młodego lorda z komentarzem: „To lord Hollingford. Ten sławny lord Hollingford. Musiał pan o nim słyszeć, to znany naukowiec”. Jeśli gość słyszał o nim, znał też powody jego sławy. A jeśli nie słyszał, i tak się do tego nie przyznawał, bo udowodniłby nie tylko swoją ignorancję, ale też niewiedzę swych rozmówców co do osiągnięć przedmiotu ich dumy.
Lord był wdowcem z dwójką czy trójką synów – niestety, chłopcy przebywali w szkołach z internatem, toteż dom, w którym mieszkał w czasie swego małżeństwa, pozbawiony kobiety i dzieci, nie tchnął rodzinną atmosferą. Młody lord spędzał zatem sporo czasu w Towers, gdzie matka była z niego dumna, a ojciec za nim przepadał, lecz także trochę się go obawiał. Przyjaciele syna byli mile widziani przez hrabiego i hrabinę Cumnorów; ten pierwszy z zasady chętnie zapraszał każdego, wszędzie i zawsze, natomiast dla lady Cumnor to, że pozwalała zapraszać do swego domu „tych dziwnych ludzi”, było prawdziwym dowodem jej afektu dla wybitnego syna. „Ci dziwni ludzie” byli znakomitymi przedstawicielami nauki, a lord Hollingford, zapraszając ich, nie kierował się ani ich pochodzeniem społecznym, ani znajomością światowych manier.
Pan Hall, poprzednik pana Gibsona, był rodzinnym lekarzem w Towers, jeszcze zanim lord Cumnor się ożenił, i lady Cumnor po swoim ślubie przyjmowała doktora z przyjazną protekcjonalnością. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by próbować go odzwyczaić od spożywania posiłku – o ile go potrzebował – w pokoju gospodyni; rzecz jasna, nie w towarzystwie gospodyni. Niekonfliktowy, bystry, tęgawy i rumiany doktor Hall zdecydowanie wolał wstąpić właśnie tam – gdyby oczywiście dano mu prawo wyboru, ale do tego nigdy nie doszło – by „przekąsić co nieco”, niż gdyby musiał spożywać posiłek w wielkiej jadalni z ich lordowskimi mościami. Gdy z Londynu przyjeżdżał na konsultacje jakiś wielki tuz medycznego świata, taki jak na przykład sir Astley, było obowiązkiem gospodarzy zaprosić także miejscowego medyka. Wtedy pan Hall brał udział w formalnej i bardzo oficjalnej kolacji. Na tę okazję spowijał swe podbródki w sute fałdy białego muślinu, zakładał czarne spodnie do kolan, przyozdobione po bokach pękami wstążek, do tego czarne jedwabne pończochy i buty ze sprzączkami; jednym słowem robił wszystko, by czuć się jak najbardziej niewygodnie, i wyruszał z wielką pompą w dyliżansie spod gospody Pod Herbem Cumnorów. W najtajniejszym zakamarku serca pocieszał się, że ponosi tę ofiarę, by móc następnego dnia przez przypadek wspomnieć ziemianom, którymi się opiekował: „Wczoraj przy kolacji hrabia powiedział...” lub „Hrabina wspomniała”, czy też „Zdumiałem się, gdy wczoraj na kolacji w Towers...”. W niezrozumiały sposób coś się jednak zmieniło, odkąd pan Gibson de facto przejął praktykę w Hollingfordzie. Panny Browning uważały, że przyczyną były jego elegancka figura i dystyngowane maniery, natomiast pani Goodenough przekonywała, że „to przez to jego arystokratyczne pochodzenie; syn szkockiego księcia, moja droga, nieważne czy z papierami, czy bez”. Jedno było pewne: choćby pan Gibson nie wiadomo jak często prosił gospodynię o coś do przegryzienia w jej pokoju – zwykle nie miał wystarczająco dużo czasu na te ceremonie towarzyszące lunchowi milady – zawsze był z radością witany przy stole w jadalni, nawet gdy przyjmowano najbardziej utytułowanych gości. Mógłby obiadować z księciem dowolnego dnia, o ile oczywiście książę akurat przebywałby w Towers. Jego akcent był szkocki, lecz nie prowincjonalny. Nie miał ani uncji zbędnego ciała, a smukłość, jak wiadomo, jest warunkiem niezbędnym wykwintności. Miał smagłą cerę i czarne włosy, a w tamtych czasach, dziesięć lat po zakończeniu wielkiej wojny na kontynencie, oliwkowa cera sama w sobie była oznaką dystynkcji. Nie był jowialny – o czym z westchnieniem zawodu wspominał milord, ale to milady przydzielała zaproszenia – był za to oszczędny w słowach, inteligentny i nieco sarkastyczny. I idealnie się nadawał do prezentowania go gościom w Towers. Jego szkocka krew – bo nie było cienia wątpliwości co do jego szkockiego pochodzenia – zapewniła mu doskonale wymierzoną dozę lekko kolczastej godności, która sprawiała, że wszyscy czuli się zmuszeni traktować go z respektem; pod tym względem mógł być całkowicie spokojny.
Przez całe lata zaszczyt otrzymywania zaproszenia na wielkie kolacje w Towers znaczył dla niego niewiele, uznawał to po prostu za towarzyską cenę uprawianej przez siebie profesji i nie czerpał z tych spotkań żadnej przyjemności. Sytuacja uległa jednak zmianie, gdy lord Hollingford wrócił na stałe do Towers. Teraz podczas przyjęć pan Gibson słyszał o sprawach, które go naprawdę interesowały, a które miały wielki wpływ na dobór jego lektur i praktykę. Od czasu do czasu spotykał tam wybitne osobistości świata nauki: dziwacznie wyglądających, prostodusznych mężczyzn, poważnych, zagłębionych w swojej specjalności i mających bardzo niewiele do powiedzenia na jakikolwiek inny temat. Pan Gibson szczerze doceniał wiedzę tych naukowców i widział, że zależało im na jego szacunku, bo wyrażał go uczciwie i rzeczowo. Z czasem zaczął wysyłać własne artykuły do bardziej ambitnych periodyków medycznych i ta wymiana informacji, myśli oraz doświadczeń wyraźnie wzbogaciła jego życie, przydała mu nowego wymiaru. Nieczęsto dochodziło do spotkań między lordem Hollingfordem a doktorem Gibsonem; pierwszy był na to zbyt skromny i nieśmiały, drugi zbyt zajęty, a obu brakowało wytrwałości i determinacji, by szukać swego towarzystwa mimo dzielącej ich różnicy społecznej, z powodu której rzadko się stykali. Ale każdy z nich czerpał głęboką satysfakcję z tych kontaktów. Polegali na wzajemnym poważaniu i sympatii, z pewnością nieznanym wielu ludziom nazywającym siebie przyjaciółmi, a ta pewność była źródłem zadowolenia dla obu, choć bardziej dla pana Gibsona, co oczywiste, gdyż krąg jego inteligentnych znajomych był zdecydowanie węższy niż lorda Hollingforda. Jeśli chodzi o doktora, wyrastał ponad wszystkich ludzi, z którymi miał na co dzień do czynienia, i fakt ten działał na niego przygnębiająco, choć nigdy sobie nie uświadamiał źródła tej depresji. W miasteczku mieszkał pan Ashton, proboszcz, który nastał po panu Browningu, na wskroś dobry i życzliwy człowiek, ale pozbawiony choćby najdrobniejszej własnej myśli. Wygłaszał komunały w najbardziej kurtuazyjny sposób, a jego zwyczajowa uprzejmość i niemrawy umysł kazały mu zgadzać się z każdą przedstawioną mu opinią, byle tylko nie była ona ewidentnym bluźnierstwem. Pan Gibson raz czy dwa zapewnił sobie rozrywkę, zwodząc proboszcza, który uroczo przytakiwał argumentom „jako całkowicie przekonującym” i opiniom „jako ciekawym, lecz niewątpliwym”, aż wepchnął biednego duchownego w bagno heretyckiej konsternacji. Ale wkrótce potem ból i zmieszanie pana Ashtona, który odkrył, w jak kłopotliwej teologicznie sytuacji się znalazł, a ponadto jego szczere samooskarżenia o uprzednie potakiwania sprawiły, że rozradowanie pana Gibsona całkowicie się rozwiało i pospiesznie wrócił do tematu Trzydziestu Dziewięciu Artykułów6, jako jedynego zdolnego ukoić sumienie proboszcza.
Pomijając doktrynę Kościoła, w innych kwestiach pan Gibson przewyższał pana Ashtona, którego ignorancja połączona z mdłą i bezbarwną uległością chroniła przed popadnięciem w zdumienie. Duchowny ten miał niewielki majątek; nigdy się nie ożenił, wiodąc życie gnuśnego i wytwornego kawalera, i choć raczej niechętnie odwiedzał swych ubogich parafian, zawsze był gotów zaspokoić ich potrzeby w jak najbardziej hojny, a czasem nawet – biorąc pod uwagę jego tryb życia – także ofiarny sposób, o ile oczywiście pan Gibson lub ktoś inny dokładnie wskazał mu potrzebujących.
– Sięgaj pan do mojej sakiewki jak do swej własnej, Gibson – miał w zwyczaju powtarzać. – Nie jestem najlepszy w rozmawianiu z biednymi. Przypuszczam, że nie poświęcam im tyle czasu, ile powinienem. Ale zawsze chętnie dam wszystko, cokolwiek pan uzna za potrzebne.
– Dziękuję. Chętnie korzystam z tego pozwolenia i wydaje mi się, że nie mam w tej kwestii nadmiernych skrupułów. A jeśli mógłbym coś doradzić w sprawie kontaktów z ludźmi, to idąc do ich domów, proszę raczej nie wygłaszać mów, a po prostu mówić.
– Zupełnie nie widzę różnicy – wyznał płaczliwym głosem proboszcz – choć przypuszczam, że jakaś różnica istnieje, i z pewnością to, co pan mówi, jest prawdą. Nie powinienem wygłaszać mów, tylko mówić. A jako że obie te czynności są dla mnie tak samo trudne, chciałbym kupić przywilej milczenia tym oto dziesięciofuntowym banknotem.
– Dziękuję. Nie jest to satysfakcjonujące rozwiązanie ani dla mnie, ani dla pana, aczkolwiek przypuszczam, że w pełni zadowoli państwa Jones i Greens.
Po takich stwierdzeniach pan Ashton wpatrywał się w twarz doktora Gibsona z błagalnym pytaniem, czy brzmiący w nich sarkazm był zamierzony i skierowany przeciw niemu. Ogólnie rzecz biorąc, relacje między nimi były jak najbardziej serdeczne, tylko że, pomijając zaspokojenie naturalnych wszystkim ludziom instynktów towarzyskich, wzajemne kontakty nie dawały im przyjemności. Prawdopodobnie człowiekiem, z którym doktora Gibsona łączyła największa – przynajmniej do czasu pojawienia się lorda Hollingforda – zażyłość, był niejaki dziedzic Hamley. On i jego przodkowie nazywani byli przez okolicznych mieszkańców dziedzicami od tak dawna, jak tylko sięga ludzka pamięć. Dookoła mieszkało wielu zamożniejszych posiadaczy ziemskich, a tereny będące własnością dziedzica Hamleya ograniczały się do ośmiuset akrów, ale grunty te należały do jego rodziny na długo przedtem, zanim ktokolwiek usłyszał o lordzie Cumnorze i zanim ród Hely-Harrisons wszedł w posiadanie Coldstone Park. W Hollingfordzie nikt nigdy nie słyszał o czasach, gdy Hamleyowie nie mieszkali w Hamley.
– Byli tu już za czasów Heptarchii7 – oznajmił proboszcz.
– Nie – panna Browning miała inne zdanie – słyszałam, że Hamleyowie mieszkali tu jeszcze przed Rzymianami.
Proboszcz przymierzał się do wygłoszenia jakiegoś uprzejmego przytaknięcia, gdy włączyła się pani Goodenough z jeszcze bardziej sensacyjnym stwierdzeniem:
– Zawsze słyszałam – mówiła wolno, bo stał za nią autorytet najstarszej mieszkanki – że Hamleyowie z Hamley byli znani jeszcze przed czasami pogan.
Pan Ashton mógł tylko skinąć głową i przytaknąć.
– Możliwe, bardzo możliwe, madame – powiedział z takim przekonaniem, że w pełni usatysfakcjonowana pani Goodenough rozejrzała się z triumfem dookoła, jakby chciała powiedzieć: „Zobaczcie, Kościół potwierdził prawdziwość moich słów. Kto się ośmieli im zaprzeczyć?”.
W każdym razie Hamleyowie byli bardzo starą rodziną, o ile nie rdzennymi mieszkańcami. Od stuleci nie powiększyli swojej własności; utrzymywali stan posiadania i choć przychodziło im to z pewnym wysiłkiem, od ponad stu lat nie sprzedali ani piędzi ziemi. Nie należeli do hazardzistów – nie angażowali się w handel, nie spekulowali, nie wdrażali żadnych unowocześnień w gospodarstwie. Nie posiadali też kapitału w banku ani, co w ich wypadku byłoby może prawdopodobniejsze, sztab złota w piwnicy. Prowadzili prosty tryb życia, raczej jak zwykli rolnicy, a nie ziemianie. Rzeczywiście dziedzic Hamley, kultywując niewyszukane obyczaje swych przodków z XVIII wieku, żył bardziej jak farmer – gdy klasa ta jeszcze istniała – niż jak dziedzic z ówczesnych generacji. W tym cichym konserwatyzmie była godność, która przysporzyła mu ogromny szacunek wszystkich grup społecznych – zarówno tych stojących wyżej niego, jak i tych znajdujących się niżej. Mógłby z łatwością odwiedzać każdy dom w okolicy, gdyby tylko miał na to ochotę; pozostawał jednak obojętny na uroki życia towarzyskiego. Prawdopodobnie przyczyną takiego stanu rzeczy było to, że Roger Hamley, który obecnie mieszkał i władał w Hamley, nie otrzymał takiego wykształcenia, jakie winno było stać się jego udziałem. Jego ojciec, dziedzic Stephen, nie zdał pomyślnie egzaminów w Oksfordzie i z zawziętą dumą odmówił kontynuowania nauki. Co więcej, złożył solenną obietnicę – prawdziwą wielką przysięgę, a w owych czasach była to sprawa niebagatelna – że żadne z jego dzieci nigdy nie przestąpi progu uniwersytetu. Miał tylko jednego syna, obecnego dziedzica, i wychował go zgodnie ze swym postanowieniem: posłał chłopca do marnej wiejskiej szkółki, która skutecznie zniechęciła go do nauki. Uwolnił się więc od niej i wrócił do Hamley jako spadkobierca posiadłości. Ta metoda wychowawcza wyrządziła mu mniej szkody, niż można się było spodziewać. Był z pewnością niedouczony i w wielu kwestiach wykazywał karygodną ignorancję, ale jednocześnie miał świadomość własnych braków i żałował ich, przynajmniej teoretycznie. W towarzystwie czuł skrępowanie i zachowywał się niezdarnie, więc starał się unikać wszelkich zgromadzeń, o ile tylko było to możliwe. Był też zapalczywy, gwałtowny i despotyczny wobec swoich bliskich i pracowników, ale przede wszystkich był hojny, wspaniałomyślny i prawy. Wcielenie honoru i szlachetności. Miał tyle naturalnej przenikliwości, że jego wypowiedzi były zawsze warte wysłuchania, choć cechowała go skłonność do przyjmowania całkowicie błędnych założeń, które uważał za tak niepodważalne, jakby dowiedziono ich matematycznie. Ale gdy podsunięto mu prawidłowe przesłanki, nikt nie zdołałby wykazać więcej zdrowego rozsądku, by je rozwinąć i na mocnym fundamencie zbudować solidny gmach zdrowych przekonań. Poślubił delikatną damę z Londynu. Było to jedno z tych zaskakujących małżeństw, których otoczenie nie jest zdolne zrozumieć. A jednak byli szczęśliwi, choć prawdopodobnie pani Hamley nie zapadłaby w stan chronicznego niedomagania, gdyby mąż choć trochę dbał o jej wykwintne zainteresowania i inklinacje lub umożliwił utrzymywanie kontaktów z podobnymi jej osobami. Po ślubie miał w zwyczaju powtarzać, że z tego zbiorowiska budynków zwanego Londynem zabrał wszystko, co jest warte posiadania. Był to komplement pod adresem żony, powtarzany aż do chwili jej śmierci; na początku ją to czarowało, a przyjemność sprawiało do samego końca, ale mimo wszystko czasami życzyła sobie, aby dotarło do męża to, że w owym wielkim mieście nadal pozostały zjawiska warte zobaczenia czy poznania. On jednak nigdy więcej tam nie pojechał i choć nie zabraniał jej tych wypraw, to okazywał tak mało zainteresowania opowieściami o tym, co robiła w Londynie, że damie w końcu przestało na tych wycieczkach zależeć, chociaż wspaniałomyślnie zachęcał ją do wyjazdów i hojnie wyposażał w pieniądze:
– Proszę, moja kobietko, weź to! Przystrój się jeszcze piękniej niż one tam wszystkie i kup sobie, na co tylko będziesz miała ochotę. Bierz na kredyt Hamleyów z Hamley. Idź do parku i na jakąś sztukę i pokaż się z tymi najlepszymi. A ja cię z radością powitam po powrocie. Ale zaszalej tam. – A kiedy wracała, słyszała: – Doskonale, to ci sprawiło przyjemność, jak przypuszczam, i tak miało być. Twoje opowieści mnie jednak męczą i zupełnie mi się nie mieści w głowie, jak ci się udało to wszystko znieść. Chodź lepiej na zewnątrz i zobacz, jak ślicznie kwitną kwiaty w południowym ogrodzie. Zasialiśmy wszystkie twoje ulubione rośliny. A wczoraj sam pojechałem do szkółki w Hollingfordzie po odnóżki tej byliny, którą podziwiłaś w zeszłym roku. Podmuch świeżego powietrza oczyści mój umysł po wysłuchaniu twoich historii o tym londyńskim zamęcie, które mnie przyprawiają o zawroty głowy.
Pani Hamley była zapaloną czytelniczką i odznaczała się wykwintnym smakiem w dziedzinie literatury. Była łagodna i sentymentalna, czuła i dobra. Zarzuciła swe londyńskie podróże, zarzuciła towarzyskie kontakty z ludźmi o zbliżonych do swojej pozycji i wykształceniu. Jej mąż, na skutek zaniedbań w najwcześniejszej młodości, nie lubił przestawać z tymi, wobec których powinien być równy, a z drugiej strony był zbyt dumny, by przyjaźnić się z tymi, którzy zajmowali niższą niż on pozycję. Kochał gorąco żonę za to, że tak wiele dla niego poświęciła, a ona, niestety, odcięta od wszystkich swoich zainteresowań, zaczęła popadać w chorobę; nie było to nic konkretnego, ot, zwykłe niedomagania. Możliwe, że gdyby miała córkę, wszystko potoczyłoby się lepiej, ale los obdarzył ją dwoma synami, a ich ojciec, chcąc zapewnić im to, czego sam był pozbawiony i przez co cierpiał, wysłał chłopców bardzo wcześnie do szkoły przygotowawczej. Potem mieli iść do szkoły w Rugby i na uniwersytet w Cambridge, bo pomysł studiowania w Oksfordzie napawał członków rodu Hamley dziedzicznym wstrętem. Starszy syn, Osborne, który otrzymał panieńskie nazwisko swej matki jako imię, miał doskonały gust i sporo uzdolnień. Odziedziczył wdzięczny wygląd i wyrafinowanie matki. Był łagodny, czuły i prawie tak wylewny jak dziewczynka, w szkole radził sobie nieźle i otrzymywał wiele nagród. Jednym słowem był dumą i radością zarówno ojca, jak i matki, a dla tej ostatniej był także zaufanym przyjacielem. Roger, dwa lata młodszy od Osborne’a, był niezgrabny i mocno zbudowany, w czym bardzo przypominał ojca. Miał kanciastą twarz, poważną i mało ruchliwą. W szkole uważano go za dobrego, lecz niezbyt bystrego chłopca, dlatego nie przywoził do domu odznaczeń, a tylko pochwały za wzorowe zachowanie. Gdy był dzieckiem, zdarzało mu się przytulać do matki, ale ona ze śmiechem wspominała bajkę o psie salonowym i ośle8, i w końcu Roger przestał okazywać uczucia. Pojawiła się wątpliwość, czy po ukończeniu Rugby powinien iść w ślady brata i wstąpić do college’u. Pani Hamley uważała, że byłoby to wyrzucanie pieniędzy w błoto, ponieważ chłopiec nie nadawał się raczej do wysiłku intelektualnego; coś bardziej praktycznego, bardziej przyziemnego, może związanego z budownictwem, byłoby z pewnością dla niego odpowiedniejsze. Twierdziła, że czułby się upokorzony, gdyby studiował na tym samym uniwersytecie co brat, który bez wątpienia wyróżni się spośród innych studentów; Roger na pewno źle by znosił oblewanie egzaminów i status najsłabszego studenta. Ojciec jednak uparcie obstawał przy swym postanowieniu, że obaj jego synowie otrzymają takie samo wykształcenie; bardzo mu zależało, by weszli w życie z atutami, których brak u siebie aż nadto boleśnie odczuwał. Jeśli Roger nie da sobie rady w Cambridge, będzie to tylko jego wina, ale jeśli on, dziedzic, nie pośle swego syna na uniwersytet, pewnego dnia chłopak może tego żałować, tak samo jak pan Hamley nie mógł przeboleć własnych niedostatków. Roger podążył zatem za bratem do Trinity, a pani Hamley znowu została sama – poprzedni bowiem rok, strawiony na rozważaniu o przyszłości Rogera, chłopak spędził wskutek nacisków matki w domu.
Pani Hamley od wielu już lat nie czuła się na siłach, by wyjść poza teren ogrodu; większą część życia spędzała na sofie, którą latem przysuwano do otwartego okna, a zimą do palącego się ognia na kominku. Pokój, który zajmowała, był przestronny i bardzo przyjemny. Cztery wysokie okna wychodziły na trawnik upstrzony klombami, który stopniowo przechodził w niewielki zagajnik z centralnie położonym małym stawem, porośniętym liliami wodnymi. O tym niewidocznym, pogrążonym w cieniu stawie pani Hamley napisała wiele słodkich czterowierszy, odkąd, przykuta do sofy, dzieliła swój czas między czytanie a układanie poezji. Obok niej stał niewielki stolik, na którym leżały nowości z dziedziny poezji i prozy, ołówek i podkładka z czystymi kartkami papieru, a także wazon z kwiatami, zawsze zrywanymi dla niej przez męża – przez okrągły rok każdego dnia otrzymywała bukiet pachnących kwiatów. Dokładnie co trzy godziny pokojówka przynosiła jej porcję lekarstwa razem ze szklanką czystej wody i herbatnikiem, a dziedzic odwiedzał żonę, kiedy tylko pozwoliły mu na to zajęcia gospodarskie i gdy zdołał przemóc niechęć do zamkniętych pomieszczeń. Wydarzeniem wyczekiwanym przez cały dzień była jednak bez wątpienia wizyta pana Gibsona.
Doktor wiedział, że krzywdę i niesprawiedliwość wyrządzają pani Hamley ci, którzy nazywają ją chorą z urojenia. Kilka osób oskarżało go wprost, że dogadza jej fanaberiom, ale on tylko się uśmiechał, słysząc te zarzuty. Zdawał sobie sprawę, że jego odwiedziny są dla niej radością, jedynym jasnym punktem w nieskończonej szarości monotonnie spędzanych dni, czynnikiem powstrzymującym nasilanie się niesprecyzowanych dolegliwości. Wiedział, że dziedzic Hamley chciałby, aby doktor odwiedzał ich choćby codziennie, a jako lekarz miał świadomość, że uważnie obserwując panią Hamley, będzie mógł zastosować środki łagodzące jej cierpienie. Poza tym pan Gibson czerpał wielką przyjemność z towarzystwa dziedzica Hamleya. Bawiła go niedorzeczność i oryginalność jego poglądów i zachowań, także zatwardziały konserwatyzm przekonań na wszystkich polach: religijnym, politycznym i moralnym. Pani Hamley próbowała czasami łagodzić opinie męża lub przepraszać za te, które uważała za obrażające doktora, tłumaczyła też zbyt ostre sprzeciwy pana Hamleya. On zaś kładł przyjacielsko swą wielką dłoń na ramieniu pana Gibsona i koił niepokój żony, mówiąc:
– Daj spokój, kobietko, my się świetnie rozumiemy, prawda, doktorze? A poza tym on mi dokłada nawet lepiej niż ja jemu, tylko że to po wierzchu lukruje: mówi mi ostre słowa i udaje, że to sama grzeczność i pokora. Ale ja i tak zawsze czuję gorycz tej pigułki. Mimo tego lukru.
Pani Hamley bardzo często wyrażała życzenie, by Molly ją odwiedziła, lecz doktor Gibson zawsze odmawiał, mimo że z trudem umiał uzasadnić swe stanowisko. Nie chciał stracić towarzystwa córki, choć samemu sobie podawał mnóstwo innych powodów. Uważał, że nie należy przerywać lekcji ani zakłócać regularnego trybu życia dziewczyny; że przebywanie w dusznym i przegrzanym pokoju pani Hamley byłoby niekorzystne; że nie życzy sobie, aby Molly została skazana na wyłączne towarzystwo Rogera i Osborne’a, o ile jej wizyta miałaby miejsce podczas ich pobytu w domu, a gdyby nie było ich w domu, to nie chciał narażać córki na nudne i przygnębiające całodzienne przebywanie ze znerwicowaną chorą.
W końcu jednak nadszedł dzień, gdy pan Gibson przyjechał i zaproponował wizytę córki w czasie bliżej nieustalonym, którą to ofertę pani Hamley przyjęła „z szeroko otwartymi ramionami serca” – jak sama to określiła.
6 Trzydzieści Dziewięć Artykułów Wiary – podstawa wyznania anglikańskiego.
7 Luźny związek siedmiu germańskich państw istniejący w Brytanii we wczesnym średniowieczu.
8 Bajka Ezopa o ośle, który zazdrościł losu małemu pokojowemu pieskowi. Urządził popis sztuczek, naśladując pieska, ale zrobił przy tym wiele szkód i poniósł karę.