Читать книгу Żony i córki - Elizabeth Cleghorn Gaskell - Страница 9

V
Cielęca miłość

Оглавление

Nagła zmiana poglądów lekarza nie wzięła się znikąd. Jak wspomniano, doktor Gibson miał uczniów, i to raczej wbrew własnym inklinacjom. Byli to panowie Wynne i Coxe, młodzi dżentelmeni, jak o nich mówiono w domu, lub młodzi dżentelmeni doktora, jak ich nazywali mieszkańcy miasteczka. Pan Wynne był starszy i bardziej wykwalifikowany, od czasu do czasu przejmował już obowiązki swego mistrza i zdobywał doświadczenie, odwiedzając ubogich i przewlekle chorych. Pan Gibson zwykł był omawiać z nim pewne przypadki i próbował sondować jego opinie w próżnej nadziei, że być może uda mu się pewnego dnia skłonić swego ucznia do choćby jednej samodzielnej myśli. Młody człowiek był ostrożny i powolny; nigdy nikomu nie wyrządziłby krzywdy pośpiechem, lecz zawsze pozostawał jeden krok za wydarzeniami. Mimo to doktor Gibson pamiętał, że miał już do czynienia z gorszymi egzemplarzami „młodych dżentelmenów”, i był zadowolony, jeśli nie wdzięczny, za takiego poważnego ucznia jak pan Wynne. Pan Coxe miał około dziewiętnastu lat, jaskrawoczerwone włosy i umiarkowanie czerwoną twarz, których to dwóch cech był doskonale świadomy i jeszcze doskonalej z ich powodu zawstydzony. Był synem oficera, starego znajomego doktora Gibsona. Major Coxe stacjonował obecnie w Pendżabie, w pewnej miejscowości o niewymawialnej nazwie, ale rok wcześniej zawitał do Anglii i wielokrotnie wyrażał wielkie ukontentowanie faktem, że udało mu się umieścić swego jedynaka na praktyce u starego przyjaciela; właściwie można by powiedzieć, że zrzucił na doktora ciężar pełnej odpowiedzialności za swego syna, co dodatkowo wzmocnił, udzielając mu wielu napomnień dotyczących opieki nad chłopakiem. Pan Gibson wysłuchał tego z pewną irytacją i zapewnił majora, że wszystkie żądane przez niego względy okazywane są z zasady każdemu uczniowi. A wtedy nieznający umiaru major ośmielił się prosić, by jego syn traktowany był jak członek rodziny i, co za tym idzie, by mógł spędzać wieczory w bawialni, a nie w gabinecie medycznym. Pan Gibson odmówił wprost:

– Musi prowadzić taki sam tryb życia jak inni. Nie mogę dopuścić do tego, by tłuczek i moździerz wnoszono do bawialni, ani by pokój woniał aloesem.

– Czy to znaczy, że mój chłopiec ma sporządzać pigułki? – upewniał się major z żalem w głosie.

– Oczywiście. To obowiązek najmłodszego ucznia. To nie jest ciężka praca. Niech pocieszy go to, że nie on będzie musiał je łykać. Może to traktować jako porcję lukrecji i cukrowanej róży, a w niedzielę dodamy mu trochę tamaryndowca, aby go nagrodzić za całotygodniową pracę przy przygotowywaniu tabletek.

Major Coxe nie był pewien, czy doktor nie śmieje się z niego w kułak, jednakże sprawa praktyki była już tak zaawansowana, a korzyści dla jego syna tak bezsporne, że nie tylko postanowił nie czuć się urażony, ale wręcz nakazał synowi pokorne wykonywanie niegodnej czynności sporządzania leków. Ukojenie wobec tych wątpliwości przyniosło majorowi zachowanie pana Gibsona, gdy nadeszła wiekopomna chwila rozstania. Doktor nie mówił wiele, ale to, co powiedział, świadczyło o jego zrozumieniu i współczuciu, które trafiły wprost do ojcowskiego serca. Każde z tych ostatnich słów zdawało się znaczyć: „Powierzyłeś mi swego chłopca, a ja jestem godzien tego zaufania”.

Pan Gibson zbyt dobrze znał swą profesję i naturę ludzką, aby wyróżniać i faworyzować młodego Coxe’a, nawet on jednak nie potrafił się powstrzymać przed okazywaniem czasami chłopakowi, że uważa go za syna swego przyjaciela. Poza tym było coś w tym młodzieńcu, co się doktorowi podobało. Coxe był lekkomyślny, impulsywny i gadatliwy, czasami trafiał w samo sedno sprawy z instynktowną, nieświadomą przenikliwością, ale czasami oszałamiał doktora swymi rażącymi omyłkami. Pan Gibson powtarzał mu swą dewizę „zabijaj lub lecz”, a pewnego razu uczeń stwierdził w odpowiedzi, że jego zdaniem to najlepsze motto, jakie lekarz mógłby przyjąć: o ile nie może przywrócić pacjentowi zdrowia, to najlepiej wyzwolić go od cierpienia cicho i jak najszybciej. Słysząc to, zdumiony pan Wynne zauważył, że takie uwalnianie chorego od cierpienia mogłoby zostać przez niektórych ludzi uznane za zabójstwo, na co doktor stwierdził suchym tonem, że jeśli chodzi o niego, to nie obawiałby się zarzutu zabójstwa, lecz jego zdaniem nierozważne byłoby zbyt szybkie wysyłanie na tamten świat wypłacalnych pacjentów. Dodał, że tak długo, jak są skłonni i zdolni płacić należną mu stawkę (dwa szylingi sześć pensów) za konsultację, uważa za swój obowiązek utrzymywanie ich przy życiu. Oczywiście, zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa w wypadku ubogich. Pan Wynne deliberował nad tą przemową, a pan Coxe tylko się śmiał. W końcu starszy z praktykantów oznajmił:

– Przecież każdego ranka przed śniadaniem, sir, odwiedza pan tę starą Nancy Grant i zamówił pan dla niej specjalny medykament, a to najdroższa pozycja na rachunku od Corbyna.

– Czy przez te wszystkie lata nie dowiedział się pan jeszcze, że najtrudniej żyć człowiekowi według jego własnych zasad? Musi się pan jeszcze wiele nauczyć, panie Wynne! – oświadczył pan Gibson, wychodząc z gabinetu.

– Zupełnie nie mogę rozgryźć naszego starego – poskarżył się chłopak z desperacją. – Z czego tak rechoczesz, Coxey?

– Myślę sobie tylko, jaki z ciebie szczęściarz, że masz rodziców, którzy wtłoczyli moralne zasady w twój młodzieńczy czerep. Gdyby ci matka nie powiedziała, że morderstwo jest przestępstwem, wytrułbyś wszystkich biednych. Uważałbyś, że wypełniasz swą misję, a w czasie procesu zacytowałbyś słowa starego Gibsona: „Ależ, Wysoki Sądzie, oni nie mogli płacić za moje wizyty, więc zgodnie z pryncypiami mojej profesji, które wpoił mi doktor Gibson, wielki medyk z Hollingfordu, sumiennie otrułem wszystkich ubogich”.

– Nie mogę znieść tych jego szyderstw.

– A ja to lubię. I gdyby nie żarty starego, gdyby nie tamaryndowiec i coś jeszcze, o czym wiem, już dawno zwiałbym do Indii. Po prostu nie znoszę dusznych pokoi, chorych ludzi, leków i smrodu pigułek na dłoniach. Fuj!

Pewnego dnia z nieznanych przyczyn pan Gibson wrócił nieoczekiwanie do domu. Wszedł przez boczne drzwi ogrodowe – a ogród stykał się z podwórzem stajennym, gdzie doktor zostawił konia – i właśnie przechodził przez hol, gdy drzwi do kuchni się otworzyły i wyszła z nich służąca, zajmująca najniższą pozycję w domowej hierarchii. Trzymała w dłoni jakąś kartkę i wyglądało na to, że zamierza pójść na piętro, ale na widok pana domu najpierw zamarła, a potem zawróciła, jakby chciała ukryć się w kuchni. Gdyby nie ten manewr świadczący o nieczystym sumieniu, pan Gibson, o którym można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był podejrzliwy, nie zwróciłby na nią uwagi. Ale skoro zauważył jej dziwne zachowanie, szybko podszedł, otworzył drzwi do kuchni i wywołał ją: „Bethia!” tak ostro, że nie ośmieliła się zwlekać.

– Daj mi tę kartkę – polecił. Zawahała się.

– To dla panienki Molly – wyjąkała.

– Daj mi to! – powtórzył ostrzej.

Wyglądała, jakby miała się rozpłakać, ale nadal trzymała kartkę w dłoni schowanej za plecami.

– On powiedział, że mam to oddać panience do rąk własnych. I ja przyrzekłam. Na wszystko.

Doktor zwrócił się do kucharki:

– Proszę iść i znaleźć panienkę Molly. Proszę jej powiedzieć, aby natychmiast tu przyszła.

Mierzył Bethię oczami. Nie było sensu próbować ucieczki, co najwyżej mogła wrzucić kartkę do ognia, ale na taki manewr zabrakło jej przytomności umysłu. Stała bez ruchu i tylko uciekała wzrokiem, patrząc wszędzie, byle uniknąć ostrego, bacznego spojrzenia doktora.

– Molly, kochanie!

– Tatusiu! Nie wiedziałam, że jesteś w domu – odpowiedziała zaskoczona i niewinna dziewczyna.

– Bethio, możesz dotrzymać złożonej obietnicy. Oto panienka Molly. Daj jej kartkę.

– To prawda, panienko. Nic nie mogłam na to poradzić. Panna Gibson wzięła list, lecz zanim zdążyła go otworzyć, ojciec powiedział do niej:

– To wszystko, moja droga. Nie musisz tego czytać. Daj mi to. A ty, Bethio, powiedz tym, którzy cię przysłali, że wszystkie listy dla panienki muszą przechodzić przez moje ręce. A teraz zmykaj, gąsko, i wracaj tam, skąd przybiegłaś – zwrócił się ponownie do córki.

– Tatusiu, chciałabym, byś mi powiedział, kim jest mój korespondent.

– Zajmiemy się tym. Po kolei.

Nie zgodził się zaspokoić jej ciekawości, więc z ociąganiem poszła na górę do panny Eyre, która nadal pełniła funkcję jej towarzyszki, jeśli już nie guwernantki. Doktor wszedł do pustej jadalni, zamknął za sobą drzwi, złamał lak na liście i zaczął czytać. Był to namiętny list miłosny od pana Coxe’a. Oświadczał w nim, że jest niezdolny do przebywania z nią dzień za dniem, nie wyznawszy jej uczuć, które w nim wzbudziła, a które nazywał „wieczystą i bezgraniczną pasją”. Na to określenie pan Gibson cicho zachichotał. „Czy nie znalazłabyś dla mnie choć jednego przychylnego spojrzenia? Czy nie poświęciłabyś choć jednej myśli temu, którego każda myśl obraca się wokół Ciebie?”. Cała epistoła była w podobnym duchu, a zawierała też nader szczodrą domieszkę gwałtownych zachwytów nad urodą wybranki. Była jasna, a nie blada, oczy miała jak gwiazdy polarne, a dołeczki w jej policzkach są dziełem paluszków Kupidyna. I tak dalej, i tak dalej.

Pan Gibson skończył czytać list i rozmyślał nad nim. „Kto by się spodziewał, że z chłopaka taki poeta? W gabinecie jest, co prawda, Shakespeare. Muszę go stamtąd zabrać i w to miejsce wstawić Słownik Johnsona. Jedynym pocieszeniem jest pewność, że ona jest niewinna. A raczej powinienem powiedzieć: nieświadoma, bo z tekstu wynika, że to pierwsze wyznanie miłości, jak autor sam stwierdza. Co za zmartwienie! Tak wcześnie zaczynać z miłością. Przecież ona ma dopiero siedemnaście lat! A właściwie nie siedemnaście. Aż do lipca – jeszcze przez sześć tygodni – ma szesnaście lat i trzy czwarte. Toż to prawie dziecko! Chociaż biedna Jeanie nie miała nawet tyle, a jakże ją kochałem! (Pani Gibson miała na imię Mary, więc najwyraźniej wspominał kogoś innego)”. W tym momencie jego myśli uleciały w przeszłość, choć nadal trzymał otwarty list w dłoni. W końcu ponownie spojrzał na kartkę, a umysł nakierował się na czas obecny. „Nie będę dla niego zbytnio surowy. Dam mu małą podpowiedź. Jest wystarczająco bystry, by ją zrozumieć. Biedny chłopak. Gdybym go odprawił, co z pewnością byłoby najrozsądniejszym krokiem, nie miałby dokąd pójść”.

Po chwili dalszych rozważań pan Gibson usiadł przy biurku i wypisał następującą formułę:

Pan Coxe (Słowo „pan” dotknie go do żywego – stwierdził doktor, pisząc te słowa).

RxVerecundiae (Skromność) 1 uncja

Fidelitatis Domesticae (Lojalność) 1 uncja

Reticentiae (Powściągliwość) gran 3

M Capiat hanc dosim ter die in aqua pura. (Wymieszać. Przyjmować trzy razy dziennie z wodą).

R Gibson Ch

Doktor uśmiechnął się smutno, gdy ponownie odczytywał swe słowa.

– Biedna Jeanie – powtórzył na głos.

Wybrał kopertę, wsunął do środka ów żarliwy list miłosny oraz wypisaną przez siebie receptę. Zamknął list, przykładając własny pierścień do lakowania – ostro wycięte znaki R.G., wypisane staroangielskimi literami – i zastanowił się nad odpowiednim adresem. Nie spodoba mu się „Pan Coxe”, widoczne dla wszystkich. Nie ma potrzeby wystawiać go na dodatkowy wstyd. Na kopercie jako adresata wpisał: Edward Coxe, Esq.

Potem pan Gibson zajął się sprawami zawodowymi, które tyle niespodziewanie, co fortunnie, przywiodły go do domu. Następnie przeszedł przez ogród do stajni, a gdy wsiadał na konia, odezwał się do stajennego:

– Byłbym zapomniał, oto list dla pana Coxe’a. Nie przekazuj go przez kobiety, tylko sam zanieś do gabinetu medycznego. Najlepiej od razu.

Lekki uśmiech osiadł na jego twarzy, kiedy przejeżdżał przez bramę, ale ów wyraz rozbawienia zniknął, gdy tylko doktor znalazł się samotnie na bocznych dróżkach. Zwolnił bieg konia i rozważał: jakie to było niezręczne, że pozbawiona matki dziewczyna zmieniała się w kobietę, mieszkając pod jednym dachem z dwójką młodych mężczyzn. Co prawda stykali się ze sobą tylko podczas posiłków, a cała rozmowa sprowadzała się do wymiany takich zdań, jak: „Czy mogę podać ziemniaki?” lub, jak z uporem wyrażał się pan Wynne: „Czy mogę służyć ziemniakami?”; ten ostatni sposób wypowiedzi nieodmiennie i ustawicznie targał nerwy doktora. Niestety, pan Coxe, oskarżony w sprawie, która właśnie weszła na wokandę, miał pozostać jako praktykant w domu pana Gibsona jeszcze przez trzy lata. Będzie ostatnim uczniem – żadnych praktykantów więcej. Trzeba jednak jeszcze przebrnąć przez te trzy lata. A jeśli ta głupia cielęca miłość nie minie? Co wtedy? Prędzej czy później Molly się dowie. Rozważanie możliwych scenariuszy tej sprawy okazało się tak nieprzyjemne, że doktor postanowił usunąć ten problem ze świadomości przez intensywny wysiłek fizyczny. Skłonił konia do przejścia w galop i przekonał się, że gwałtowne wstrząsy towarzyszące jeździe na starym trakcie, zbudowanym z okrągłych kamieni – teraz, po kilku stuleciach, porozsuwanych i niekompletnych – znakomicie przysłużyły się jego nastrojowi, choć raczej nie kościom. Odbył długą turę wizyt tego popołudnia i wrócił do domu przekonany, że najgorsze ma już za sobą, bo pan Coxe z pewnością zrozumiał aluzję zawartą w recepcie. Pozostawało tylko znalezienie bezpiecznego miejsca dla nieszczęsnej Bethii, która ujawniła taką śmiałą skłonność do intryg.

Okazało się jednak, że pan Gibson omylił się w swych przewidywaniach; jak to się mówi: zrobił rachunek bez gospodarza, pana Coxe’a. Zwyczajem domowym było, że młodzi dżentelmeni przychodzili do jadalni na wieczorną herbatę z rodziną. Połykali po dwie filiżanki, przeżuwali chleb lub grzankę i znikali. Tego wieczoru doktor obserwował ich, spoglądając zza zasłony rzęs; walczył ze swym nawykiem milczenia, usiłując prowadzić swobodną i ożywioną rozmowę na ogólne tematy. Zauważył, że pan Wynne z trudem się powstrzymuje, by nie wybuchnąć śmiechem, natomiast czerwonowłosy i czerwonolicy pan Coxe jest jeszcze czerwieńszy i bardziej dziki niż zwykle, a całe jego zachowanie wyraża gniew i oburzenie. Potem praktykanci wyszli.

A więc będzie to miał – pomyślał pan Gibson, przygotowując się do spodziewanej bitwy. Nie podążył jak co dzień za Molly i panną Eyre do bawialni. Został w jadalni i udawał, że czyta gazetę, podczas gdy Bethia, z twarzą obrzmiałą od płaczu i miną istoty pokrzywdzonej i obrażonej, sprzątała zastawę do herbaty. Nie minęło pięć minut od jej wyjścia, gdy rozległo się oczekiwane pukanie do drzwi.

– Czy mogę z panem porozmawiać, sir? – spytał niewidoczny pan Coxe.

– Oczywiście. Proszę wejść, panie Coxe. Właśnie chciałem z panem zamienić kilka słów o tym rachunku od Corbyna. Proszę usiąść.

– Nie w tej sprawie chciałem... pragnąłem... Nie, dziękuję. Wolałbym nie siadać – powiedział, stojąc w pozie pełnej urażonej godności. – Chodzi o ten list. O ten list z obelżywą receptą, sir.

– Obelżywą receptą! Dziwi mnie zastosowanie tego słowa do którejkolwiek z moich recept, choć zdarza się, oczywiście, że pacjent czuje się dotknięty, gdy przedstawiam mu naturę jego choroby. Spodziewam się też, że mógłby się obrazić na zaproponowany przeze mnie lek, którego stosowania wymaga dany przypadek.

– Nie prosiłem, aby mi pan cokolwiek zapisywał.

– Ach! A więc to pan jest tym panem Coxe’em, który przesłał list za pośrednictwem Bethii! Proszę sobie zatem pozwolić powiedzieć, że ta przesyłka będzie ją kosztowała posadę, a w dodatku sam list był bardzo głupiutki.

– Przechwycenie tego listu, otwarcie go i przeczytanie nie było zachowaniem godnym dżentelmena, sir.

– Nie! – stwierdził pan Gibson z nieznacznym błyskiem w oku i wygięciem warg, które nie uszły uwagi oburzonego pana Coxe’a. – Powiedziałbym, że swego czasu był ze mnie całkiem przystojny młody człowiek i taki dandys, jakim może być tylko dwudziestolatek. Ale sądzę, że nawet wtedy nie uwierzyłbym, że te wszystkie słodkie słówka były prawdziwe.

– Tak nie postępuje dżentelmen – powtórzył chłopak, zająknął się i chciał jeszcze coś dodać, lecz doktor mu przerwał.

– A ja pozwolę sobie zauważyć, młody człowieku – odpowiedział z niespodziewaną powagą w głosie – że pana zachowanie można próbować wytłumaczyć tylko pańską młodością i niesłychaną nieznajomością praw honoru, zwłaszcza obowiązujących w moim domu. Przyjąłem cię pod swój dach jako członka rodziny, a ty nakłoniłeś do pomocy moją służącą i, w co nie wątpię, zdeprawowałeś ją łapówką...

– Wypraszam to sobie! Nie dałem jej ani pensa.

– A powinieneś był. Zawsze należy płacić tym, którzy wykonują za nas brudną robotę.

– A przed chwilą nazwał pan to deprawacją i przekupstwem – mruknął pan Coxe pod nosem.

Pan Gibson nie zwrócił uwagi na te słowa, lecz mówił dalej:

– Nakłoniłeś moją służącą, aby zaryzykowała miejsce, nie oferując jej przy tym nic w zamian, przekonałeś ją, aby potajemnie przekazała list mojej córce, memu jedynemu dziecku.

– Panna Gibson, sir, ma prawie siedemnaście lat! Słyszałem, jak niedawno sam pan to mówił – odrzekł dojrzały pan Coxe, liczący sobie lat dwadzieścia.

Doktor ponownie zignorował jego słowa.

– A listu tego nie chciał pan pokazać jej ojcu, który milcząco ufał pańskiemu honorowi do tego stopnia, że przyjął pana do grona swych domowników. Prawdziwy syn godzien pańskiego ojca... a znam dobrze majora Coxe’a... powinien był przyjść do mnie i powiedzieć mi wprost: „Panie Gibson, kocham... lub wydaje mi się, że kocham... pańską córkę. Nie mam prawa taić tego przed panem, choć nie jestem w stanie zarobić nawet pensa. A ponieważ nie mam perspektyw na zapewnienie choćby sobie samemu środków do życia w ciągu najbliższych kilku lat ani słowem nie wspomnę o mych uczuciach... lub wyimaginowanych uczuciach... młodej damie, a pańskiej córce”. Oto słowa, które winien był wypowiedzieć syn majora Coxe’a, choć oczywiście odrobina rezerwy i milczenia byłaby jeszcze stosowniejsza.

– A gdybym rzeczywiście tak powiedział, sir... bo chyba faktycznie tak należało postąpić... jaka byłaby pana odpowiedź? – spytał pospiesznie zaniepokojony pan Coxe. – Czy usankcjonowałby pan moją pasję?

– Powiedziałbym prawdopodobnie... bo teraz raczej jest mi trudno określić, jak bym się zachował... że jest pan młodym głupcem, ale nie pozbawionym honoru młodym głupcem. I powiedziałbym, aby nie pozwalał pan swoim myślom krążyć za wiele wokół tej cielęcej miłości, dopóki nie wysublimuje jej pan w prawdziwe uczucie. I sądzę, że aby zrekompensować panu zawstydzenie, zaleciłbym przyłączenie się do Klubu Krykieta w Hollingfordzie i zwalniałbym pana z obowiązków zawodowych w sobotnie popołudnia, kiedy tylko byłoby to możliwe. Ale teraz, po tym co się stało, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko napisać do plenipotenta pańskiego ojca w Londynie i prosić, aby odebrał pana z mojego domu. Oczywiście, zwrócę opłatę wniesioną przez majora, tak więc będzie pan mógł kontynuować praktykę u innego lekarza.

– To sprawi memu ojcu wielką przykrość – odpowiedział zaskoczony pan Coxe z niepokojem, jeśli nie ze skruchą.

– Nie widzę innej możliwości. To na pewno przysporzy majorowi trochę kłopotów, choć dopilnuję, aby nie poniósł żadnych dodatkowych kosztów. Tym jednak, co zmartwi go najbardziej, będzie świadomość, że jego syn okazał się zdrajcą niegodnym zaufania. Bo ja ci ufałem, Edwardzie, niczym własnemu synowi! – Było coś w głosie pana Gibsona, gdy mówił poważnie, zwłaszcza gdy odwoływał się do swych uczuć – on, który tak rzadko dawał wyraz temu, co się dzieje w jego sercu – że nikt nie umiał mu się oprzeć. Raptowne przejście od żartobliwego sarkazmu do czułej powagi działało na wszystkich.

Pan Coxe zwiesił głowę i medytował.

– Kocham pannę Gibson – wyznał w końcu. – Czy ktoś mógł coś na to poradzić?

– Pan Wynne, mam nadzieję! – stwierdził doktor.

– Jego serce jest zajęte – odpowiedział pan Coxe. – Moje było wolne jak wiatr, aż do chwili, gdy ją ujrzałem.

– Czy pomogłoby to uleczyć pańską... cóż, powiedzmy: pasję... gdyby przy posiłkach nosiła ciemne okulary? Zauważyłem, że sporo miejsca poświęcił pan zachwytom nad pięknem jej oczu.

– Wyśmiewa pan moje uczucia, panie Gibson. Czy pan już nie pamięta, jak to jest być młodym?

„Biedna Jeanie” ukazała się przed oczyma doktora, a on sam poczuł się, jakby otrzymał zasłużoną naganę.

– Proponuję, panie Coxe, byśmy się razem zastanowili, czy nie zdołalibyśmy dojść do porozumienia – odezwał się po chwili milczenia. – Postąpił pan bardzo niewłaściwie i mam nadzieję, że w głębi serca ma pan tego świadomość. A przynajmniej będzie pan ją miał, gdy opadną emocje i zastanowi się pan w spokoju nad tą sprawą. Ja nie straciłem całego szacunku dla syna mego przyjaciela. Jeśli obieca mi pan, że tak długo, jak pozostanie pan w tym domu jako uczeń, praktykant, ktokolwiek, nigdy więcej nie spróbuje pan okazać swojej pasji – jak pan widzi, zgadzam się używać pańskiego określenia na to, co uważam za mrzonkę – ani w mowie, ani w piśmie czy w spojrzeniach lub czynach, jednym słowem: w żaden sposób nie okaże pan swego uczucia mojej córce, a poza tym nie będzie pan komukolwiek o nim mówił, zgadzam się, by pan tu pozostał. Jeśli jednak nie jest w pana mocy to spełnić, będę zmuszony postąpić tak, jak wspominałem, i skontaktować się z przedstawicielem pańskiego ojca.

Pan Coxe stał niezdecydowany.

– Pan Wynne wie o moich uczuciach dla panny Gibson. Nie mamy przed sobą sekretów.

– Rozumiem, że w tej historii pan Wynne odgrywa rolę trzciny. Zna pan, oczywiście, historię balwierza króla Midasa, który odkrył, że jego królewski klient ma ośle uszy pod wspaniałymi lokami? Z braku pod ręką pana Wynne’a udał się nad pobliskie jezioro i zwierzył trzcinom porastającym brzeg: „Król Midas ma ośle uszy”. Ale powtórzył to tyle razy, że trzciny nauczyły się tego zdania i śpiewały je bez końca, aż wreszcie sekret przestał być sekretem. Czy jest pan pewien, że jeśli nadal będzie pan opowiadał panu Wynne’owi o swych uczuciach, on zatrzyma to dla siebie?

– Jeśli dam panu słowo jako dżentelmen, zaręczę jednocześnie za pana Wynne’a.

– Przypuszczam, że muszę panu uwierzyć i zaryzykować. Ale proszę nie zapominać, jak niewiele trzeba, by imię dziewczyny było wzięte na języki i skalane. Molly nie ma matki i z tego względu powinna żyć między wami tak nietknięta i niewinna jak sama Una9.

– Panie Gibson, jeśli to pana uspokoi, to mogę złożyć przysięgę na Biblię! – krzyknął niesiony zapałem młodzieniec.

– Co za nonsens! Jakby pańskie słowo, jeśli jest cokolwiek warte, miało mi nie wystarczyć. Możemy uścisnąć sobie dłonie, jeśli ma pan ochotę.

Pan Coxe natychmiast podszedł z radością i tak uścisnął podaną sobie dłoń, że prawie wbił doktorowi pierścień w skórę. Gdy już wychodził z jadalni, spytał z niepokojem:

– Czy mogę dać Bethii półkoronówkę?

– W żadnym razie! Sam się zajmę tą dziewczyną. I proszę z nią nie rozmawiać, dopóki tu jest. Dopilnuję, aby po odejściu stąd trafiła w porządne miejsce.

Po tych słowach pan Gibson zadzwonił, by osiodłano jego konia, i wyjechał na ostatnie wieczorne wizyty. Zwykł powtarzać, że w ciągu każdego roku, odwiedzając pacjentów, przejeżdża tyle mil, jakby objechał cały świat. Niewielu medyków w hrabstwie prowadziło rozleglejszą niż on praktykę: objeżdżał odosobnione chatki na obrzeżach błoni; odwiedzał mieszkańców farm położonych na krańcach wąskich traktów, które nigdzie dalej nie prowadziły, a tamtejsze domostwa skrywały się w cieniu prastarych buków i wiązów; zajmował się wszystkimi rodzinami ziemiańskimi w promieniu piętnastu mil od Hollingfordu; do jego pacjentów zaliczali się także ci najwyżej urodzeni, którzy w lutym każdego roku przenosili się zgodnie z nakazem ówczesnej mody do Londynu, by wrócić do swych posiadłości na początku lipca. Siłą rzeczy większość czasu pan Gibson spędzał poza domem i tego uroczego letniego wieczoru odczuł swą ciągłą nieobecność jako wielkie zło. Zdumiało go nagłe odkrycie, że jego maleńki skarb zmienia się w kobietę, która właśnie po raz pierwszy stała się przedmiotem czyjegoś afektu, i wyrzucał sobie, że on, ojciec i matka w jednej osobie, był nieobecny, a przez to niezdolny, by ją strzec, tak jak by sobie tego życzył. Skutkiem tych niewesołych rozmyślań była wizyta złożona następnego dnia w Hamley, w trakcie której przyjął zaproszenie, aby Molly przyjechała w odwiedziny do żony dziedzica – to samo zaproszenie, które od dawna tak uporczywie odrzucał.

– Może pani zacytować powiedzenie: „Nie będzie chciał, gdy mu oferują, a jak zachce, to się wycofują”, a ja nie będę miał prawa się skarżyć – zaznaczył.

Pani Hamley była jednak zbyt urzeczona perspektywą towarzystwa młodej dziewczyny; kogoś, kogo nie trzeba byłoby za wszelką cenę zabawiać, kogo można by wysłać na wędrówkę po ogrodach, kto poczytałby chorej, gdyby ona sama była zbyt zmęczona, by rozmawiać; kogoś, kto swą młodością i świeżością wniósłby wdzięk w jej samotne, ograniczone życie, niczym tchnienie letniego wiatru. Nic nie mogło być jej milsze, a zatem błyskawicznie poczyniono ustalenia związane z przyjazdem Molly do Hamley.

– Żałuję tylko, że Osborne i Roger są nieobecni – powiedziała pani Hamley swym miękkim, omdlewającym głosem. – Pewnie Molly będzie się tu nudzić, przebywając od rana do nocy z dwójką takich starców jak dziedzic i ja. Kiedy mogłaby przyjechać? Słodkie dziecko. Czuję, że już zaczynam ją kochać.

Pan Gibson bynajmniej nie podzielał żalu z powodu nieobecności młodych ludzi; nie zależało mu na tym, aby wyrwawszy Molly ze szponów Scylli, rzucić ją w stronę Charybdy. A potem zaczął z siebie kpić, że uważa wszystkich mężczyzn za wilki polujące na jego jedyną owieczkę.

– Ona jeszcze nie wie, że ma tu przyjechać – odpowiedział – i nie mam pojęcia, jakie kobiece przygotowania Molly uzna za konieczne ani jak długo potrwają. Proszę, by pani pamiętała, że ze względu na swą sytuację moja córka jest w wielu kwestiach ignorantką. I nic nie wie o etykiecie, gdyż obyczaje panujące w moim domu nie należą do bardzo wyszukanych, zwłaszcza gdy chodzi o panienkę. Ale jestem spokojny, bo nie mógłbym jej wysłać do bardziej serdecznego domu niż pani.

Gdy dziedzic usłyszał o planowanym przyjeździe panny Gibson, był tak samo zachwycony jak jego żona. Cechowała go szczera i gorąca gościnność, którą okazywał, o ile tylko nie dochodziło do konfliktu między nią a jego wrodzoną dumą. Był szczęśliwy, że chora żona będzie miała przy sobie taką uroczą towarzyszkę, która opromieni jej samotne godziny. Po chwili zauważył:

– To nawet lepiej, że chłopcy są w Cambridge. Jeszcze byśmy tu mieli jakąś historię miłosną.

– A nawet gdyby? – spytała bardziej romantyczna połowa małżeństwa.

– Nic dobrego by z tego nie wyszło – zdecydowanie odpowiedział dziedzic. – Osborne otrzyma wykształcenie na najwyższym poziomie, odziedziczy majątek, a poza tym jest Hamleyem z Hamley. A to nie bagatela, bo żadna rodzina w okolicy nie jest od nas starsza ani nie zajmuje swej posiadłości równie długo. Osborne może mieć każdą dziewczynę. Gdyby lord Hollingford miał córkę, nasz syn byłby świetnym kandydatem na jej męża. Nic by mu nie przyszło z zakochania się w córce Gibsona. Nigdy bym nie pozwolił na ten związek, więc lepiej, że go tu nie ma.

– Chyba masz rację, mówiąc, że on może mierzyć wyżej.

– Może? Musi! – Dziedzic dla podkreślenia mocy swej decyzji uderzył dłonią w stojący obok stolik z takim łomotem, że przez kilka minut serce jego żony trzepotało w piersi. – Natomiast jeśli chodzi o Rogera – kontynuował nieświadomy, w jakie dygotanie ją wpędził – to będzie musiał sam się przebijać przez życie i na siebie zarobić. A w Cambridge nie idzie mu tak jak Osbornowi. Lepiej więc, żeby nawet nie myślał o miłości jeszcze przez co najmniej dziesięć lat.

– No, chyba że poślubi posag – zauważyła pani Hamley, choć bardziej chodziło jej o zagłuszenie palpitacji niż o wiarę w ten pomysł, bo naturę miała pozbawioną praktycyzmu i romantyczną aż do przesady.

– Żaden z moich synów nigdy nie poślubi kobiety zamożniejszej niż on sam, przynajmniej dopóki ja żyję – z emfazą zaznaczył dziedzic, lecz tym razem udało mu się nie uderzyć w stół. – Oczywiście, gdyby doszedłszy do trzydziestego roku życia, Roger miał pięćset funtów rocznego dochodu, to wolno mu się ożenić z kobietą o posagu w wysokości dziesięciu tysięcy funtów. Ale gdyby mój chłopak, z dochodem dwustu funtów, a tyle od nas dostanie, a i to nieprędko, chciał się ożenić z kobietą mającą fortunę, dajmy na to, sięgającą pięćdziesięciu tysięcy funtów, to ja się go wyprę. Takie małżeństwo byłoby hańbą.

– A gdyby się kochali i szczęście mogliby znaleźć tylko w małżeństwie? – spytała miękko pani Hamley.

– A tam! Nie zawracajmy sobie głowy miłością! My się kochaliśmy tak szczerze, że żadne z nas nie mogłoby być szczęśliwe z kimś innym, ale to zupełnie inna historia. Ludzie nie są już tacy jak w czasach naszej młodości. Ta cała dzisiejsza miłość to jakieś durne wymysły i sentymenty. Przecież widzę, co się dzieje.

Pan Gibson poczynił wszystkie ustalenia związane z wizytą Molly w Hamley, nie informując jej o tych planach aż do ranka tego dnia, na który wyznaczony był wyjazd. Zwrócił się do córki:

– Molly, dziś po południu jedziesz do Hamley. Pani dziedzicowa chciałaby, abyś do niej przyjechała na tydzień lub dwa, a mnie idealnie pasuje, aby te odwiedziny miały miejsce właśnie teraz.

– Jechać do Hamley? Dzisiaj po południu? Tatusiu, skrywasz przede mną jakieś dziwne powody, jakąś tajemnicę czy coś takiego! Powiedz mi, o co chodzi. Jechać do Hamley na tydzień lub dwa! Przecież do tej pory nigdy nie opuszczałam domu bez ciebie.

– To prawda. Ale myślę, że nigdy też nie chodziłaś, zanim nie postawiłaś stóp na podłodze. Zawsze w życiu jest ten pierwszy raz.

– Ten wyjazd ma coś wspólnego z listem skierowanym do mnie, tym, który mi zabrałeś z rąk tak szybko, że nawet nie zdążyłam spojrzeć, czyj charakter pisma był na kopercie. – Wpatrywała się szarymi oczami w twarz ojca z taką intensywnością, jakby chciała wydrzeć mu ten sekret.

Uśmiechnął się lekko i zażartował:

– Robi się z ciebie czarownica, gąsko!

– A więc jednak. Ale jeśli to był list od pani Hamley, dlaczego nie pozwoliłeś mi go przeczytać? Już tamtego dnia... Kiedy to było? W czwartek?... zastanawiałam się, co ci chodzi po głowie. Kręciłeś się tu taki zamyślony i jakby zmartwiony. Trochę jak konspirator. Powiedz mi, tatusiu – podeszła, przyjmując błagalny ton – dlaczego nie pozwoliłeś mi zobaczyć tej kartki? I dlaczego mam tak nagle jechać do Hamley?

– Nie chcesz jechać? Wolałabyś zostać?

Gdyby odpowiedziała, że nie chce jechać, byłby raczej zadowolony. Pokrzyżowałoby to jego plany i spowodowało sporo komplikacji, ale myśl o rozstaniu z nią nawet na tak krótki czas zaczynała mu doskwierać. Odpowiedziała od razu:

– Nie jestem pewna. Myślę, że ten pomysł bardziej mi się spodoba, gdy się z nim oswoję. Jestem po prostu zaskoczona, że tak nagle, tak niespodziewanie... Jeszcze nie wiem, co o tym sądzić. Jedno, czego jestem pewna, to że nie chcę się rozstawać z tobą, tato. Dlaczego mam tam jechać?

– Gdzieś tam daleko siedzą sobie trzy staruszki i w tej właśnie chwili myślą o tobie. Jedna trzyma w dłoniach kądziel i przędzie nić. Nagle dochodzi do supła i zastanawia się, co z nim zrobić. Jej siostra ściska nożyczki i chce, tak jak zawsze, gdy pojawia się jakiekolwiek zgrubienie na gładkości nici, uciąć przędzę. Ale jest też ta trzecia, najmądrzejsza z sióstr, która próbuje rozplątać węzeł. I to właśnie ona teraz zdecydowała, że powinnaś pojechać do Hamley. Tamte dwie są całkowicie przekonane co do słuszności argumentów siostrzycy. A zatem, skoro boginie przeznaczenia zawyrokowały, że ta wizyta ma się odbyć, mnie i tobie nie pozostało nic innego, jak tylko się temu podporządkować.

– To wszystko nonsens, a ty, mówiąc tak, jeszcze bardziej wzbudzasz moją ciekawość co do ukrytych motywów.

Pan Gibson raptownie porzucił żartobliwy ton i powiedział bardzo poważnie:

– Jest pewien powód, ale wolałbym go nie wyjawiać. A skoro tak ci powiedziałem, chciałbym, abyś zachowała się szlachetnie i postarała nawet nie próbować się domyślić, co mną kierowało, i żebyś nie siliła się poskładać razem odkrytych fragmentów, z których najprawdopodobniej dowiedziałabyś się, co chciałem zataić.

– Skoro tak, tato, nie będę już więcej o tym myślała. Ale jest inna sprawa, którą muszę cię podręczyć. W tym roku nie dostałam ani jednej nowej sukienki, a wyrosłam ze wszystkich, które nosiłam zeszłego lata. Mam tylko trzy, które nadają się do noszenia, i właśnie wczoraj Betty stwierdziła, że powinnam mieć ich więcej.

– Ta, którą masz na sobie, jest chyba dobra, prawda? Ma taki śliczny kolor.

– Tak, tato, ale – przytrzymała materię końcówkami palców, jakby zamierzała tańczyć – jest uszyta z wełny i przez to ciepła i ciężka. A z każdym dniem robi się goręcej.

– Szkoda, że dziewczęta nie ubierają się jak chłopcy – zauważył z niecierpliwością pan Gibson. – Po czym mężczyzna ma poznać, że jego córka potrzebuje nowych ubrań? A jeśli nawet to zauważy, to skąd ma wiedzieć, jak ją wystroić?

– I to jest właśnie problem – przytaknęła bezradna dziewczyna.

– A nie mogłabyś pójść do panny Rose? Może ma jakieś gotowe sukienki dla dziewcząt w twoim wieku?

– Do panny Rose? Ależ nigdy w życiu nic od niej nie miałam – odpowiedziała zdumiona Molly, bo panna Rose była najwykwintniejszą krawcową i modystką w miasteczku, a dotychczas wszystkie sukienki dla Molly szyła w domu Betty.

– Zgoda, ale skoro ludzie najwyraźniej uważają cię za młodą kobietę, powinnaś wzorem innych przedstawicielek swojej płci zacząć kolekcjonować rachunki od modystki. Nie chcę przez to powiedzieć, że pozwalam ci na kupowanie czegokolwiek, za co nie możesz zapłacić od razu gotówką. Proszę, oto dziesięciofuntowy banknot. Idź do panny Rose lub do panny Jak-Jej-Na-Imię i kup, co chcesz. Powóz przyjedzie tu po ciebie o drugiej, a jeśli w sklepie znajdziesz coś, co nie będzie całkowicie gotowe, doślemy ci to do Hamley, bo przecież ktoś od nich przyjeżdża co sobota na targ. Przestań! Nie masz mi za co dziękować. Nie chcę, żebyś wydawała pieniądze. I nie chcę, żebyś wyjeżdżała i zostawiała mnie samego. Będę za tobą tęsknił. Cały czas. Ale nie mam wyjścia. Jestem zmuszony wysłać cię na tę wizytę i pozbyć się dziesięciu funtów na twoje szmatki. No, znikaj. Jesteś zmorą mojego życia i postanowiłem, że przestanę cię kochać tak szybko, jak mi się to uda.

– Tato – wycelowała w niego ostrzegawczo palec – znowu wracasz do tej tajemnicy. I choć wierzę w moją szlachetność, do której się odwołałeś, nie mogę obiecać, że nie ulegnie ona mojej ciekawości, którą ustawicznie rozbudzasz, nawiązując do twego sekretu.

– Idź już i wydaj te dziesięć funtów. Oddałbym ci zresztą wszystko, żebyś tylko była cicho.

Zasoby gotowych strojów panny Rose skojarzone z gustem Molly nie zaowocowały wielkim sukcesem. Dziewczyna kupiła liliowy kreton, ponieważ nadawał się do prania i był lekki oraz przyjemny w dotyku. Z tego materiału Betty miała do soboty uszyć codzienną sukienkę. Natomiast na uroczyste okazje i święta, przez które to określenie rozumiano popołudnia i niedziele, panna Rose gorąco poleciła wielokolorowy, jedwabny tartan, będący jej zdaniem ostatnim krzykiem mody w Londynie. Molly uległa tym perswazjom, bo liczyła, że wybierając szkocką kratę, sprawi przyjemność ojcu ze względu na jego pochodzenie, ale kiedy wróciła do domu i zademonstrowała doktorowi próbkę tkaniny, krzyknął, że ten wzór nie jest charakterystyczny dla żadnego klanu i jako pół-Szkotka winna była wyczuć to fałszerstwo instynktownie. Było jednak zbyt późno, aby dokonać zmiany materiału, gdyż panna Rose obiecała, że skroi sukienkę natychmiast po wyjściu Molly.

Pan Gibson przez cały ranek kręcił się po miasteczku, zamiast odbywać swą codzienną turę wizyt w odległych domostwach. Raz czy dwa minął córkę na ulicy, ale zawsze znajdował się po przeciwnej stronie i nie zbliżał do Molly, a tylko lekko kiwał jej głową. A potem szedł dalej, wyrzucając sobie swą słabość, że czuje taki ból na samą myśl o jej nieobecności przez dwa tygodnie.

„A przecież i tak – doszedł do wniosku – gdy ona wróci, będę wciąż stał przed tym samym problemem, przynajmniej jeśli ten nawiedzony Romeo nadal będzie przekonany, że ta jego fantazja to prawdziwa miłość. Nadejdzie bowiem dzień jej powrotu, a jeśli on wyobrazi sobie, że jest stały w uczuciach, to będę musiał wymyślić inny fortel”. I zaczął nucić melodię z Opery żebraczej:

Ciekawym, kto umiałby taką wychować dziewuchę!10

9 Postać z The Faerie Queen Edmunda Spensera – jest symbolem czystości, a także Kościoła anglikańskiego.

10 Opera żebracza Johna Gaya (1728), akt 1, scena 1, przeł. Julian Żuławski.

Żony i córki

Подняться наверх