Читать книгу Vera - Elizabeth von Arnim - Страница 12
IX
ОглавлениеByło to nie tylko możliwe, ale też zgodne z rzeczywistością. Ciotka Dot faktycznie coś podejrzewała, chociaż zupełnie nie to, o czym za chwilę usłyszała i czego przyswojenie sprawiło jej tak wiele trudu.
Dwie godziny później Lucy, stojąc pośrodku bawialni, wciąż w podnieceniu do niej mówiła, powtarzając być może po raz dziesiąty z rzędu to samo:
– Nie rozumie ciocia? Wszystko właśnie dlatego, że to, co go spotkało było takie okropne. Natura po prostu upomina się o swoje prawa. Gdyby nie był teraz zaręczony, gdyby nie mógł sięgnąć ręką ponad czarną otchłań, w której się znajdował i dotknąć na nowo życia i kogoś, kto go rozumie i… i lubi, umarłby – umarłby albo by oszalał! A jaki pożytek – och, jaki pożytek miałby świat z tego, że tak wspaniały, dobry człowiek umarłby albo oszalał? No jaki, ciociu Dot?
Ciotka, siedząc w swoim ulubionym fotelu przy kominku, w dalszym ciągu z wielkim trudem próbowała przełknąć to, co właśnie usłyszała. Jej oblicze wykrzywiał grymas cierpienia. Była poważnie zdenerwowana.
Lucy, patrząc na nią, bolała nad tym, że nie potrafi sprawić, by jej kochana ciotka zobaczyła to, co ona widziała, by pojęła to, co ona pojmowała i tak jak ona wypełniła się poczuciem wiary i szczęścia. Nie znaczy to, że Lucy była w tym momencie szczęśliwa. Ona także poważnie się zdenerwowała – jej twarz płonęła czerwienią, a oczy świeciły od wysiłku, jaki włożyła, by przedstawić Wemyssa ciotce takim, jakim sama go znała i jakim po prostu był.
Wyznała jej całą prawdę, nie pomijając faktu, że wiedziała, jakiemu wypadkowi uległa pani Wemyss. Ciotka była wstrząśnięta. Coś tak koszmarnego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Kobieta runęła na ziemię pod oknem, w którym siedział jej mąż… To straszne, że Lucy zetknęła się bezpośrednio z taką historią i to zaraz po śmierci najbliższego jej człowieka – dwojga najbliższych ludzi, bo czy pani Wemyss, dopóki żyła, nie była jej również bliska? Panna Entwhistle czuła się oszołomiona i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Lucy brała gwałtowne reakcje Wemyssa za coś naturalnego. Byłaby skłonna uznać, że nie rozumie z racji swojego wieku, z racji swojego ograniczonego kontaktu z młodszym pokoleniem, które być może posiadało większą zdolność adaptacji – tyle że Wemyss musiał mieć prawie tyle lat, co ona. Z pewnością należał do tego samego pokolenia. A jednak w ciągu zaledwie dwóch tygodni od tragicznej śmierci swojej żony zdołał o niej zapomnieć i zakochać się…
– Ale to właśnie dlatego, właśnie dlatego! – zawołała w odpowiedzi Lucy. – Musiał o niej zapomnieć albo umrzeć razem z nią. Żeby doświadczyć czegoś takiego i pozostać przy zdrowych zmysłach…
– Jestem doprawdy bardzo rada, że pozostał przy zdrowych zmysłach – odrzekła panna Entwhistle, coraz bardziej się krzywiąc – ale nic nie poradzę, że wolałabym, byś ty, Lucy, nie musiała mu w tym pomagać.
Po czym powtórzyła to, co ze swego rodzaju bezradnym uporem mówiła od samego początku: że jej jedynym zarzutem przeciwko panu Wemyssowi jest fakt, że odnalazł szczęście tak szybko.
– Te szare spodnie… – mruknęła pod nosem.
Nie, panna Entwhistle nie potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego. Nie potrafiła zrozumieć. Stojąca na środku pokoju Lucy – tłumacząca i broniąca Wemyssa z całym żarem uczucia, które aż nazbyt wyglądało na prawdziwą miłość – przedstawiała sobą zdumiewający widok. To drobne stworzenie występujące w obronie tamtego rosłego mężczyzny… Córka Jima, ukochana córeczka Jima…
Panna Entwhistle, siedząc w swoim fotelu, spróbowała zdobyć się na sprawiedliwość i przypomniała sobie, że pan Wemyss pokazał się w Kornwalii jako bardzo łaskawy i uczynny człowiek – nawet jeśli na ten fakt rzucone zostało nowe, niepokojące światło – i pomyślała, że teraz, kiedy już o wszystkim się dowiedziała, a jej wątpliwości, być może nieco krzywdzące dla niego, zostały wyjaśnione i mogła zacząć traktować go bezstronnie, zapewne bardzo szybko potrafiłaby go szczerze polubić. Miała taką wielką nadzieję. Łatwo przywiązywała się do ludzi. Lubienie innych i bycie lubianą było dla niej naturalnym stanem rzeczy. Poza tym, skoro Lucy darzyła go tak wielkim uczuciem, musiało być w nim coś więcej niż tylko przystojna powierzchowność.
Potrząsnęła głową. Powiedziała sobie, że źle zareagowała, że nie powinna tak łatwo potępiać tej sytuacji, tylko dlatego, że była niecodzienna. Czy nie zachowała się właśnie jak stereotypowa stara panna wzdragająca się ze zgorszeniem na najdrobniejszy przejaw naturalności? Czy w tym, co to krótkowłose dziecko mówiło z takim przejęciem na temat poprawnych, zdrowych odruchów i mechanizmów obronnych ludzkiej duszy wobec zetknięcia się z grozą śmierci nie było wiele racji? W końcu jaki pożytek płynął z podsycania przerażenia – z pogrążania się w nim tak, że człowiek zamierał w miejscu i nie mogąc się ruszyć, sam, ze zjeżonymi na głowie włosami i wytrzeszczonymi oczami, stawał się przerażający?
Oczywiście, jak przekonywała Lucy, lepszym rozwiązaniem było iść dalej, podążając za życiem, a nie śmiercią. A jednak istniało coś takiego jak przyzwoitość… Panna Entwhistle czuła, że po stracie bliskiej osoby, niezależnie od tego, jak bardzo nie miałoby się cierpieć w samotności, człowiek powinien zerwać na pewien okres kontakt ze światem. Instynktownie. Ktoś pogrążony w prawdziwej żałobie chciałby zerwać kontakt ze światem…
– Ach, ale czy ciocia nie rozumie – Lucy jeszcze raz zaczęła rozpaczliwie tłumaczyć – że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze zwykłą żałobą, ale czymś znacznie okropniejszym? Everard oczywiście zachowałby się w typowy sposób, gdyby chodziło o typową śmierć…
– Zatem im okropniejsze spotyka nas nieszczęście, tym radośniej błąkamy się po kawiarniach? – zapytała panna Entwhistle, ponad której siły okazało się na tę chwilę wyparcie z umysłu wspomnienia jasnych spodni Wemyssa i jednoznacznego wyrazu zadowolenia malującego się na jego twarzy.
– Och… – Lucy wydała z siebie głuchy jęk i opuściła głowę w nagłym przypływie bezradności.
Panna Entwhistle szybko się podniosła, żeby ją przytulić.
– Wybacz – poprosiła. – To, co powiedziałam było głupie i okrutne. Widocznie jestem staroświecka. Widocznie zaskorupiałam w poprzedniej epoce. Pomóż mi się z niej uwolnić, Lucy. Naucz mnie swojego odważnego spojrzenia na świat…
Wyrzekłszy te słowa, ucałowała czule jej rozpalony policzek.
– Gdybym tylko umiała sprawić, by ciocia zrozumiała… – powiedziała płaczliwym głosem Lucy, tuląc się do niej.
– Ale ja rozumiem. Widzę, że go bardzo kochasz – odparła łagodnie panna Entwhistle, powtórnie ją całując.
Kiedy Wemyss zjawił się tego popołudnia o piątej w ramach jednej z dwóch wizyt, które składał każdego tygodnia w domu przy Eaton Terrace, zastał Lucy samą.
– Ależ gdzie…? Jak…? – pytał, rozglądając się po bawialni, jak gdyby sądził, że panna Entwhistle musi czaić się za którymś z foteli.
– Powiedziałam cioci o nas – oznajmiła wyraźnie zmęczona Lucy.
Usłyszawszy to, Wemyss przycisnął ją sobie ciasno do piersi.
– Everard ma swoją maleńką ukochaną tylko dla siebie! – powiedział, nie przestając jej całować. – Tylko dla siebie!
– No tak, ale… – zaczęła słabo Lucy, jednak jej głos nie zdołał się przebić przez bliskość i siłę jego uścisku.
– Czy nie miałem racji? – zapytał triumfalnie, tuląc ją mocno do siebie. – Czy nie jest teraz tak, jak być powinno? Tylko ty i ja, a wokół nikogo, kto by się nam przyglądał i nam przeszkadzał…
– Tak, ale… – zaczęła znowu Lucy.
– Co powiedziałaś? „Tak, ale…”? – roześmiał się Wemyss. – Tylko bez żadnych „ale”, mój maleńki skarbie – dla nas istnieje tylko „tak”.
I tym torem toczyła się przez dłuższy czas ich rozmowa, zanim Lucy nie zdołała go wreszcie poinformować, że ciotka bardzo się zdenerwowała.
Wemyssa tak niewiele to obchodziło, że nie zapytał nawet, dlaczego. W ogóle nie interesowało go, co myślała jej ciotka.
– I co z tego? – zapytał, ponownie przyciskając sobie Lucy do serca. – Co z tego? Przecież mamy siebie nawzajem. Jakie znaczenie ma cała reszta? Nawet gdybyś miała pięćdziesiąt ciotek i wszystkie by się zdenerwowały, jakie miałoby to znaczenie? Jakie miałoby to znaczenie dla nas?
Lucy, wtulona w niego i wyczerpana wydarzeniami minionego poranka, także poczuła, że dopóki był przy niej, nic innego nie miało znaczenia. Jednak kłopot polegał na tym, że przez większość czasu go przy niej nie było, a jej ciotka – którą przecież kochała i której nie chciała sprawiać przykrości – była przy niej zawsze.
Starała się to wytłumaczyć Wemyssowi, ale nic nie rozumiał. W ogóle nie potrafił zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła mu na temat panny Entwhistle; tak samo jak panna Entwhistle nie była w stanie zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła jej na temat Wemyssa – z tą różnicą, że Wemyssowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że niczego nie rozumie. Bo czymże były ciotki? Zwykłymi pchłami. Roześmiawszy się, powiedział swojej małej ukochanej, że powinna się na coś zdecydować – że trzymając za ogon jedną srokę (którą był Everard), nie mogła jednocześnie trzymać za ogon drugiej (swojej ciotki). A potem obsypał pocałunkami jej włosy, nazwał ją niesfornym dzieciątkiem i zaczął kołysać ją delikatnie w swoich objęciach. Lucy, rozbawiona jego zachowaniem, również się roześmiała, zapominając od razu o ciotce – zapominając o wszystkim, z wyjątkiem tego, jak bardzo go kochała.
Panna Entwhistle tymczasem spędzała pracowite popołudnie w saloniku prasowym British Museum, czytając w Times o wypadku pani Wemyss i późniejszym dochodzeniu – i jeśli rano zdenerwowała się tym, co usłyszała od Lucy, to teraz jeszcze bardziej zdenerwowało ją to, czego dowiedziała się z gazet. Lucy nie wspomniała, że sugerowano samobójstwo – być może pan Wemyss jej nie powiedział. Samobójstwo… Cóż, nie znaleziono żadnych dowodów i zapadł werdykt otwarty. Sugestia wyszła od służącej, niewykluczone, że chowającej jakąś urazę. Zresztą, nawet jeśli była w tym jakaś prawda, tamta nieszczęsna kobieta prawdopodobnie odkryła, że cierpi, na przykład, na nieuleczalną chorobę albo jakieś niepowodzenie sprawiło, że przeżyła chwilowe załamanie… Och, istniało tyle możliwych wytłumaczeń: tyle racjonalnych, dopuszczalnych wytłumaczeń.
Panna Entwhistle szła z powrotem powoli, zatrzymując się co chwila przed sklepowymi wystawami i przyglądając się rozmaitym kapeluszom i bluzkom, których tak naprawdę w ogóle nie widziała – wydłużając sobie drogę do domu najbardziej jak było to możliwe i starając się myśleć. Samobójstwo. Jak tragiczne wydawało się owo słowo tego pięknego popołudnia. Taka kapitulacja. Taka przegrana. Dlaczego skapitulowała? Dlaczego przegrała? Ale przecież to nie była prawda. Sędzia śledczy orzekł, że nie znaleziono żadnych dowodów wskazujących na to, w jaki sposób zginęła.
Krok panny Entwhistle stawał się coraz powolniejszy. Im mniejsza odległość dzieliła ją od Eaton Terrace, tym niechętniej posuwała się do przodu. Dotarłszy do ogrodu na Belgrave Square, okrążyła go dwukrotnie, zatrzymując się raz po raz, żeby popatrzeć przez pręty ogrodzenia na ptaki. Spędziła poza domem całe popołudnie, a – jak wiedzą ci, którzy mieli okazję przebyć pieszo ów dystans – z Eaton Terrace do British Museum jest doprawdy daleko. Chociaż dzień był gorący, bolały ją nogi i dużo bardziej wolałaby siedzieć w fotelu w swojej chłodnej bawialni, popijając herbatę – wiedziała, że w rzeczonej bawialni prawdopodobnie nadal znajdował się pan Wemyss, który odtąd nie miał być już dla niej panem Wemyssem… Czy doprawdy będzie musiała zwracać się do niego per „Everardzie”? Ewentualnie mogłaby go spotkać na schodach, tych bardzo wąskich schodach – albo w korytarzu, także bardzo wąskim, który całkiem zatarasowałby swoją osobą – albo w drzwiach domu, które też by zatarasował – albo skręcając za rogiem w swoją ulicę, mogłaby ujrzeć idące triumfalnie w jej kierunku jego szare spodnie…
Nie, czuła, że dzisiaj nie zniosłaby takiego spotkania. Dlatego też wciąż ociągała się żałośnie, przyglądając się przez płot wróblom w ogrodzie na Belgrave Square i przenosząc ciężar ciała z jednej obolałej stopy na drugą.
Pomyślała, że to dopiero początek – że to pierwszy z wielu dni, podczas których miała włóczyć się bezdomnie po okolicy. Jej dom był zbyt mały, by pomieścić jednocześnie i ją, i zaloty. Chociaż gdyby chodziło o skromne zaloty owego zapatrzonego w Lucy młodzieńca, dom byłby w sam raz. Młodzieniec uskuteczniałby swoje zaloty z chłopięcą nieśmiałością. Sama mogłaby siedzieć przyjemnie w jadalni, podczas gdy on i Lucy, tak dobrze do siebie dopasowani, gruchaliby sobie piętro wyżej. Wzdragała się jednak na myśl o przebywaniu w takim ścisku z panem Wemyssem – nie, Everardem… – chociaż powinna jak najszybciej zacząć się do niej przyzwyczajać. Jego zaloty nie byłyby… Przez chwilę gorączkowo szukała w głowie właściwego określenia, by wreszcie zdecydować się na słowo „jarskie”. Tak, to słowo wystarczająco dobrze oddawało jej odczucia: jego zaloty nie byłyby jarskie.
Panna Entwhistle oddaliła się od ogrodzenia i podążając w kierunku przeciwnym od tego, gdzie znajdował się jej dom, dotarła na ulicę Sloane. Tam ujrzała omnibus, z którego właśnie ktoś wysiadał. Marząc o odpoczynku dla swoich nóg, zmusiła się do wysiłku, dogoniła pojazd i wcisnęła się na zwolnione przed chwilą miejsce. Omnibus zabrał ją najpierw do The City, a potem dalej do nieznanych jej miejsc. Pozwoliła mu na to. Im dalej docierał, tym elegantsze zdawało się stawać jej odzienie. W końcu zorientowała się, że zaczęła za bardzo się wyróżniać i że ludzie się jej przyglądają. Rozpaczliwie chcąc jednak oddalić się jak najbardziej od zalotów, postanowiła nie wysiadać do końca dnia. Omnibus jechał bez przestanku przez następne półtorej godziny. Nie miała pojęcia, że omnibusy tak się zachowywały. Kiedy wreszcie się zatrzymał, siedziała dalej nieruchomo, więc konduktor, który z czasem zaczął podzielać coraz większe zaskoczenie co chwila zmieniających się i biedniejących pasażerów omnibusu, zapytał o jej adres docelowy.
Odpowiedziała, że chce dotrzeć na ulicę Sloane.
Konduktor, nie wierząc własnym uszom, spróbował wybić jej ten pomysł z głowy, ale ona wciąż uparcie siedziała na swoim miejscu.
O dziewiątej wieczorem wysadził ją tam, skąd ją zabrał. Gdy oddaliła się zesztywniałym krokiem w ciemność, mrugnął do pasażera siedzącego najbliżej drzwi i wymownie dotknął swojego czoła.
Zmęczona i głodna panna Entwhistle, kiedy wspinała się po zewnętrznych schodkach swojego domu i otwierała drzwi kluczem, miała poczucie, że jednak było warto – bowiem przynajmniej tego jednego dnia zdołała uniknąć spotkania z panem We… – nie, z Everardem.
Było to nie tylko możliwe, ale też zgodne z rzeczywistością. Ciotka Dot faktycznie coś podejrzewała, chociaż zupełnie nie to, o czym za chwilę usłyszała i czego przyswojenie sprawiło jej tak wiele trudu.
Dwie godziny później Lucy, stojąc pośrodku bawialni, wciąż w podnieceniu do niej mówiła, powtarzając być może po raz dziesiąty z rzędu to samo:
– Nie rozumie ciocia? Wszystko właśnie dlatego, że to, co go spotkało było takie okropne. Natura po prostu upomina się o swoje prawa. Gdyby nie był teraz zaręczony, gdyby nie mógł sięgnąć ręką ponad czarną otchłań, w której się znajdował i dotknąć na nowo życia i kogoś, kto go rozumie i… i lubi, umarłby – umarłby albo by oszalał! A jaki pożytek – och, jaki pożytek miałby świat z tego, że tak wspaniały, dobry człowiek umarłby albo oszalał? No jaki, ciociu Dot?
Ciotka, siedząc w swoim ulubionym fotelu przy kominku, w dalszym ciągu z wielkim trudem próbowała przełknąć to, co właśnie usłyszała. Jej oblicze wykrzywiał grymas cierpienia. Była poważnie zdenerwowana.
Lucy, patrząc na nią, bolała nad tym, że nie potrafi sprawić, by jej kochana ciotka zobaczyła to, co ona widziała, by pojęła to, co ona pojmowała i tak jak ona wypełniła się poczuciem wiary i szczęścia. Nie znaczy to, że Lucy była w tym momencie szczęśliwa. Ona także poważnie się zdenerwowała – jej twarz płonęła czerwienią, a oczy świeciły od wysiłku, jaki włożyła, by przedstawić Wemyssa ciotce takim, jakim sama go znała i jakim po prostu był.
Wyznała jej całą prawdę, nie pomijając faktu, że wiedziała, jakiemu wypadkowi uległa pani Wemyss. Ciotka była wstrząśnięta. Coś tak koszmarnego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Kobieta runęła na ziemię pod oknem, w którym siedział jej mąż… To straszne, że Lucy zetknęła się bezpośrednio z taką historią i to zaraz po śmierci najbliższego jej człowieka – dwojga najbliższych ludzi, bo czy pani Wemyss, dopóki żyła, nie była jej również bliska? Panna Entwhistle czuła się oszołomiona i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Lucy brała gwałtowne reakcje Wemyssa za coś naturalnego. Byłaby skłonna uznać, że nie rozumie z racji swojego wieku, z racji swojego ograniczonego kontaktu z młodszym pokoleniem, które być może posiadało większą zdolność adaptacji – tyle że Wemyss musiał mieć prawie tyle lat, co ona. Z pewnością należał do tego samego pokolenia. A jednak w ciągu zaledwie dwóch tygodni od tragicznej śmierci swojej żony zdołał o niej zapomnieć i zakochać się…
– Ale to właśnie dlatego, właśnie dlatego! – zawołała w odpowiedzi Lucy. – Musiał o niej zapomnieć albo umrzeć razem z nią. Żeby doświadczyć czegoś takiego i pozostać przy zdrowych zmysłach…
– Jestem doprawdy bardzo rada, że pozostał przy zdrowych zmysłach – odrzekła panna Entwhistle, coraz bardziej się krzywiąc – ale nic nie poradzę, że wolałabym, byś ty, Lucy, nie musiała mu w tym pomagać.
Po czym powtórzyła to, co ze swego rodzaju bezradnym uporem mówiła od samego początku: że jej jedynym zarzutem przeciwko panu Wemyssowi jest fakt, że odnalazł szczęście tak szybko.
– Te szare spodnie… – mruknęła pod nosem.
Nie, panna Entwhistle nie potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego. Nie potrafiła zrozumieć. Stojąca na środku pokoju Lucy – tłumacząca i broniąca Wemyssa z całym żarem uczucia, które aż nazbyt wyglądało na prawdziwą miłość – przedstawiała sobą zdumiewający widok. To drobne stworzenie występujące w obronie tamtego rosłego mężczyzny… Córka Jima, ukochana córeczka Jima…
Panna Entwhistle, siedząc w swoim fotelu, spróbowała zdobyć się na sprawiedliwość i przypomniała sobie, że pan Wemyss pokazał się w Kornwalii jako bardzo łaskawy i uczynny człowiek – nawet jeśli na ten fakt rzucone zostało nowe, niepokojące światło – i pomyślała, że teraz, kiedy już o wszystkim się dowiedziała, a jej wątpliwości, być może nieco krzywdzące dla niego, zostały wyjaśnione i mogła zacząć traktować go bezstronnie, zapewne bardzo szybko potrafiłaby go szczerze polubić. Miała taką wielką nadzieję. Łatwo przywiązywała się do ludzi. Lubienie innych i bycie lubianą było dla niej naturalnym stanem rzeczy. Poza tym, skoro Lucy darzyła go tak wielkim uczuciem, musiało być w nim coś więcej niż tylko przystojna powierzchowność.
Potrząsnęła głową. Powiedziała sobie, że źle zareagowała, że nie powinna tak łatwo potępiać tej sytuacji, tylko dlatego, że była niecodzienna. Czy nie zachowała się właśnie jak stereotypowa stara panna wzdragająca się ze zgorszeniem na najdrobniejszy przejaw naturalności? Czy w tym, co to krótkowłose dziecko mówiło z takim przejęciem na temat poprawnych, zdrowych odruchów i mechanizmów obronnych ludzkiej duszy wobec zetknięcia się z grozą śmierci nie było wiele racji? W końcu jaki pożytek płynął z podsycania przerażenia – z pogrążania się w nim tak, że człowiek zamierał w miejscu i nie mogąc się ruszyć, sam, ze zjeżonymi na głowie włosami i wytrzeszczonymi oczami, stawał się przerażający?
Oczywiście, jak przekonywała Lucy, lepszym rozwiązaniem było iść dalej, podążając za życiem, a nie śmiercią. A jednak istniało coś takiego jak przyzwoitość… Panna Entwhistle czuła, że po stracie bliskiej osoby, niezależnie od tego, jak bardzo nie miałoby się cierpieć w samotności, człowiek powinien zerwać na pewien okres kontakt ze światem. Instynktownie. Ktoś pogrążony w prawdziwej żałobie chciałby zerwać kontakt ze światem…
– Ach, ale czy ciocia nie rozumie – Lucy jeszcze raz zaczęła rozpaczliwie tłumaczyć – że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze zwykłą żałobą, ale czymś znacznie okropniejszym? Everard oczywiście zachowałby się w typowy sposób, gdyby chodziło o typową śmierć…
– Zatem im okropniejsze spotyka nas nieszczęście, tym radośniej błąkamy się po kawiarniach? – zapytała panna Entwhistle, ponad której siły okazało się na tę chwilę wyparcie z umysłu wspomnienia jasnych spodni Wemyssa i jednoznacznego wyrazu zadowolenia malującego się na jego twarzy.
– Och… – Lucy wydała z siebie głuchy jęk i opuściła głowę w nagłym przypływie bezradności.
Panna Entwhistle szybko się podniosła, żeby ją przytulić.
– Wybacz – poprosiła. – To, co powiedziałam było głupie i okrutne. Widocznie jestem staroświecka. Widocznie zaskorupiałam w poprzedniej epoce. Pomóż mi się z niej uwolnić, Lucy. Naucz mnie swojego odważnego spojrzenia na świat…
Wyrzekłszy te słowa, ucałowała czule jej rozpalony policzek.
– Gdybym tylko umiała sprawić, by ciocia zrozumiała… – powiedziała płaczliwym głosem Lucy, tuląc się do niej.
– Ale ja rozumiem. Widzę, że go bardzo kochasz – odparła łagodnie panna Entwhistle, powtórnie ją całując.
Kiedy Wemyss zjawił się tego popołudnia o piątej w ramach jednej z dwóch wizyt, które składał każdego tygodnia w domu przy Eaton Terrace, zastał Lucy samą.
– Ależ gdzie…? Jak…? – pytał, rozglądając się po bawialni, jak gdyby sądził, że panna Entwhistle musi czaić się za którymś z foteli.
– Powiedziałam cioci o nas – oznajmiła wyraźnie zmęczona Lucy.
Usłyszawszy to, Wemyss przycisnął ją sobie ciasno do piersi.
– Everard ma swoją maleńką ukochaną tylko dla siebie! – powiedział, nie przestając jej całować. – Tylko dla siebie!
– No tak, ale… – zaczęła słabo Lucy, jednak jej głos nie zdołał się przebić przez bliskość i siłę jego uścisku.
– Czy nie miałem racji? – zapytał triumfalnie, tuląc ją mocno do siebie. – Czy nie jest teraz tak, jak być powinno? Tylko ty i ja, a wokół nikogo, kto by się nam przyglądał i nam przeszkadzał…
– Tak, ale… – zaczęła znowu Lucy.
– Co powiedziałaś? „Tak, ale…”? – roześmiał się Wemyss. – Tylko bez żadnych „ale”, mój maleńki skarbie – dla nas istnieje tylko „tak”.
I tym torem toczyła się przez dłuższy czas ich rozmowa, zanim Lucy nie zdołała go wreszcie poinformować, że ciotka bardzo się zdenerwowała.
Wemyssa tak niewiele to obchodziło, że nie zapytał nawet, dlaczego. W ogóle nie interesowało go, co myślała jej ciotka.
– I co z tego? – zapytał, ponownie przyciskając sobie Lucy do serca. – Co z tego? Przecież mamy siebie nawzajem. Jakie znaczenie ma cała reszta? Nawet gdybyś miała pięćdziesiąt ciotek i wszystkie by się zdenerwowały, jakie miałoby to znaczenie? Jakie miałoby to znaczenie dla nas?
Lucy, wtulona w niego i wyczerpana wydarzeniami minionego poranka, także poczuła, że dopóki był przy niej, nic innego nie miało znaczenia. Jednak kłopot polegał na tym, że przez większość czasu go przy niej nie było, a jej ciotka – którą przecież kochała i której nie chciała sprawiać przykrości – była przy niej zawsze.
Starała się to wytłumaczyć Wemyssowi, ale nic nie rozumiał. W ogóle nie potrafił zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła mu na temat panny Entwhistle; tak samo jak panna Entwhistle nie była w stanie zrozumieć nic z tego, co Lucy mówiła jej na temat Wemyssa – z tą różnicą, że Wemyssowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, że niczego nie rozumie. Bo czymże były ciotki? Zwykłymi pchłami. Roześmiawszy się, powiedział swojej małej ukochanej, że powinna się na coś zdecydować – że trzymając za ogon jedną srokę (którą był Everard), nie mogła jednocześnie trzymać za ogon drugiej (swojej ciotki). A potem obsypał pocałunkami jej włosy, nazwał ją niesfornym dzieciątkiem i zaczął kołysać ją delikatnie w swoich objęciach. Lucy, rozbawiona jego zachowaniem, również się roześmiała, zapominając od razu o ciotce – zapominając o wszystkim, z wyjątkiem tego, jak bardzo go kochała.
Panna Entwhistle tymczasem spędzała pracowite popołudnie w saloniku prasowym British Museum, czytając w Times o wypadku pani Wemyss i późniejszym dochodzeniu – i jeśli rano zdenerwowała się tym, co usłyszała od Lucy, to teraz jeszcze bardziej zdenerwowało ją to, czego dowiedziała się z gazet. Lucy nie wspomniała, że sugerowano samobójstwo – być może pan Wemyss jej nie powiedział. Samobójstwo… Cóż, nie znaleziono żadnych dowodów i zapadł werdykt otwarty. Sugestia wyszła od służącej, niewykluczone, że chowającej jakąś urazę. Zresztą, nawet jeśli była w tym jakaś prawda, tamta nieszczęsna kobieta prawdopodobnie odkryła, że cierpi, na przykład, na nieuleczalną chorobę albo jakieś niepowodzenie sprawiło, że przeżyła chwilowe załamanie… Och, istniało tyle możliwych wytłumaczeń: tyle racjonalnych, dopuszczalnych wytłumaczeń.
Panna Entwhistle szła z powrotem powoli, zatrzymując się co chwila przed sklepowymi wystawami i przyglądając się rozmaitym kapeluszom i bluzkom, których tak naprawdę w ogóle nie widziała – wydłużając sobie drogę do domu najbardziej jak było to możliwe i starając się myśleć. Samobójstwo. Jak tragiczne wydawało się owo słowo tego pięknego popołudnia. Taka kapitulacja. Taka przegrana. Dlaczego skapitulowała? Dlaczego przegrała? Ale przecież to nie była prawda. Sędzia śledczy orzekł, że nie znaleziono żadnych dowodów wskazujących na to, w jaki sposób zginęła.
Krok panny Entwhistle stawał się coraz powolniejszy. Im mniejsza odległość dzieliła ją od Eaton Terrace, tym niechętniej posuwała się do przodu. Dotarłszy do ogrodu na Belgrave Square, okrążyła go dwukrotnie, zatrzymując się raz po raz, żeby popatrzeć przez pręty ogrodzenia na ptaki. Spędziła poza domem całe popołudnie, a – jak wiedzą ci, którzy mieli okazję przebyć pieszo ów dystans – z Eaton Terrace do British Museum jest doprawdy daleko. Chociaż dzień był gorący, bolały ją nogi i dużo bardziej wolałaby siedzieć w fotelu w swojej chłodnej bawialni, popijając herbatę – wiedziała, że w rzeczonej bawialni prawdopodobnie nadal znajdował się pan Wemyss, który odtąd nie miał być już dla niej panem Wemyssem… Czy doprawdy będzie musiała zwracać się do niego per „Everardzie”? Ewentualnie mogłaby go spotkać na schodach, tych bardzo wąskich schodach – albo w korytarzu, także bardzo wąskim, który całkiem zatarasowałby swoją osobą – albo w drzwiach domu, które też by zatarasował – albo skręcając za rogiem w swoją ulicę, mogłaby ujrzeć idące triumfalnie w jej kierunku jego szare spodnie…
Nie, czuła, że dzisiaj nie zniosłaby takiego spotkania. Dlatego też wciąż ociągała się żałośnie, przyglądając się przez płot wróblom w ogrodzie na Belgrave Square i przenosząc ciężar ciała z jednej obolałej stopy na drugą.
Pomyślała, że to dopiero początek – że to pierwszy z wielu dni, podczas których miała włóczyć się bezdomnie po okolicy. Jej dom był zbyt mały, by pomieścić jednocześnie i ją, i zaloty. Chociaż gdyby chodziło o skromne zaloty owego zapatrzonego w Lucy młodzieńca, dom byłby w sam raz. Młodzieniec uskuteczniałby swoje zaloty z chłopięcą nieśmiałością. Sama mogłaby siedzieć przyjemnie w jadalni, podczas gdy on i Lucy, tak dobrze do siebie dopasowani, gruchaliby sobie piętro wyżej. Wzdragała się jednak na myśl o przebywaniu w takim ścisku z panem Wemyssem – nie, Everardem… – chociaż powinna jak najszybciej zacząć się do niej przyzwyczajać. Jego zaloty nie byłyby… Przez chwilę gorączkowo szukała w głowie właściwego określenia, by wreszcie zdecydować się na słowo „jarskie”. Tak, to słowo wystarczająco dobrze oddawało jej odczucia: jego zaloty nie byłyby jarskie.
Panna Entwhistle oddaliła się od ogrodzenia i podążając w kierunku przeciwnym od tego, gdzie znajdował się jej dom, dotarła na ulicę Sloane. Tam ujrzała omnibus, z którego właśnie ktoś wysiadał. Marząc o odpoczynku dla swoich nóg, zmusiła się do wysiłku, dogoniła pojazd i wcisnęła się na zwolnione przed chwilą miejsce. Omnibus zabrał ją najpierw do The City, a potem dalej do nieznanych jej miejsc. Pozwoliła mu na to. Im dalej docierał, tym elegantsze zdawało się stawać jej odzienie. W końcu zorientowała się, że zaczęła za bardzo się wyróżniać i że ludzie się jej przyglądają. Rozpaczliwie chcąc jednak oddalić się jak najbardziej od zalotów, postanowiła nie wysiadać do końca dnia. Omnibus jechał bez przestanku przez następne półtorej godziny. Nie miała pojęcia, że omnibusy tak się zachowywały. Kiedy wreszcie się zatrzymał, siedziała dalej nieruchomo, więc konduktor, który z czasem zaczął podzielać coraz większe zaskoczenie co chwila zmieniających się i biedniejących pasażerów omnibusu, zapytał o jej adres docelowy.
Odpowiedziała, że chce dotrzeć na ulicę Sloane.
Konduktor, nie wierząc własnym uszom, spróbował wybić jej ten pomysł z głowy, ale ona wciąż uparcie siedziała na swoim miejscu.
O dziewiątej wieczorem wysadził ją tam, skąd ją zabrał. Gdy oddaliła się zesztywniałym krokiem w ciemność, mrugnął do pasażera siedzącego najbliżej drzwi i wymownie dotknął swojego czoła.
Zmęczona i głodna panna Entwhistle, kiedy wspinała się po zewnętrznych schodkach swojego domu i otwierała drzwi kluczem, miała poczucie, że jednak było warto – bowiem przynajmniej tego jednego dnia zdołała uniknąć spotkania z panem We… – nie, z Everardem.
Dostępne w wersji pełnej