Читать книгу Vera - Elizabeth von Arnim - Страница 5
II
ОглавлениеPod rosnącym pośród niewielkiego trawnika drzewem morwy stała zwrócona tyłem do domu i jego otwartych na oścież okien ławeczka. Wemyss, wypatrzywszy ją, poprowadził ku niej Lucy – trzymając ją za rękę niczym małe dziecko.
Poszła za nim obojętnie. Co za różnica, czy usiądzie pod drzewem, czy zostanie przy furtce? Czy ten rozedrgany nieznajomy istniał naprawdę? Czy to wszystko działo się naprawdę? Postanowiła wysłuchać tego, co chciał jej powiedzieć i przynieść mu szklankę wody, o którą prosił. Potem mężczyzna sobie pójdzie, a kobiety na górze do tego czasu na pewno skończą swoje i będzie mogła wrócić do ojca.
– Przyniosę wodę – wyszeptała, gdy dotarli do ławeczki.
– Nie. Proszę usiąść – powiedział Wemyss.
Usiadła. On również usiadł, puszczając jej dłoń, która opadła wnętrzem do góry na ławeczkę między nimi.
– Jakie to dziwne, że spotkaliśmy się w takich okolicznościach – zauważył, patrząc na nią, podczas gdy ona spoglądała obojętnie przed siebie na rozświetlone promieniami słońca pasmo trawy poza zasięgiem cienia rzucanego przez morwę i gęstą masę krzewów fuksji, które rosły nieco dalej. – Przechodzę przez prawdziwe piekło i pani zapewne też. Dobry Boże, co za piekło! Nie przeszkadzałoby pani, gdybym jej o tym opowiedział? Łatwo będzie pani zrozumieć ze względu na swoje własne…
Nie przeszkadzałoby jej. W ogóle nic by jej nie przeszkadzało. Zdziwiła ją jedynie nieco jego sugestia, jakoby przechodziła przez piekło. Piekło i jej drogi ojciec – jak to dziwnie brzmiało… Zaczęła się zastanawiać, czy nie śni. To wszystko nie działo się naprawdę. Jej ojciec nie umarł. Za chwilę do pokoju miała wejść służąca z gorącą wodą i obudzić ją u progu kolejnego radosnego dnia jej życia. Wprawdzie siedzący obok mężczyzna wydawał się, jak na sen, nieco zbyt realny, nieco zbyt pełnowymiarowy, z tą swoją zaczerwienioną twarzą i czołem zroszonym potem, nie mówiąc już o niedawnym dotyku jego ciepłej, dużej dłoni i delikatnych podmuchach gorącego powietrza, które rozchodziły się od jego ubrania, kiedy się poruszał… Ale to było takie nieprawdopodobne – wszystko, co wydarzyło się od śniadania było takie nieprawdopodobne. Ten człowiek także miał wkrótce okazać się wytworem jej umysłu zmąconego przez coś, co zjadła poprzedniego wieczoru na kolację i gdy opowie ojcu podczas śniadania ten dziwny sen, jakże oboje będą się śmiali…
Poruszyła się niespokojnie. To nie był sen. To wszystko działo się naprawdę.
– To niewiarygodnie okropna historia – powiedział Wemyss zbolałym głosem, przyglądając się krótko przyciętym włosom na jej małej główce i poważnemu profilowi. Ile miała lat? Osiemnaście? Dwadzieścia osiem? Fryzura sprawiała, że nie sposób było odgadnąć jej wiek. W każdym razie w porównaniu z nim była młoda, być może nawet bardzo młoda, jako że sam był dobrze po czterdziestce i do tego tak pokiereszowany przez te niedawne straszliwe przeżycia…
– To tak okropna historia, że nie opowiedziałbym jej, gdyby miało to pani sprawić przykrość – ciągnął. – Z drugiej strony, dlaczego miałoby to sprawić pani przykrość, skoro jest pani nieznajomą? Jeśli już, to poczuje pani ulgę, bo niezależnie od tego, jak bardzo pani cierpi, moja sytuacja jest dużo gorsza – zobaczy pani, że jej zmartwienia zbledną przy moich. Tak czy inaczej, muszę z kimś porozmawiać. Oszaleję, jeżeli…
Lucy była pewna, że to sen. Na jawie nie działy się tak groteskowe rzeczy.
Odwróciła głowę i popatrzyła na niego. Nie, to nie był sen. Siedzący obok niej mężczyzna wydawał się zbyt namacalny. Co takiego mówił?
Udręczonym głosem powiedział, że nazywa się Wemyss.
– Nazywa się pan Wemyss – powtórzyła poważnie.
Nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. Co z tego, że nazywał się Wemyss?
– Jestem tym Wemyssem, o którym rozpisywały się gazety w zeszłym tygodniu – wyjaśnił, widząc, jak obojętnie zareagowała na dźwięk jego nazwiska. – Mój Boże – dodał, znów ocierając czoło, na którego powierzchnię i tak natychmiast wytrysnęły nowe kropelki potu – te afisze prasowe! Kiedy człowiek widzi wszędzie swoje nazwisko krzyczące z afiszy…
– Dlaczego pańskie nazwisko było na afiszach? – zapytała Lucy.
Wcale nie chciała wiedzieć: zapytała mechanicznie, nasłuchując odgłosów dochodzących z otwartych okien pokoju na piętrze.
– Nie czyta pani tutejszych gazet? – brzmiała jego odpowiedź.
– Raczej nie – odparła, wciąż nasłuchując. – Urządzaliśmy się dopiero. Chyba jeszcze nie zdążyliśmy zamówić żadnych gazet.
Na twarzy Wemyssa pojawił się wyraz jakiejś nieokreślonej ulgi.
– A więc nie ma pani głowy napełnionej potwornymi sugestiami, które czyniono podczas śledztwa i będę mógł przedstawić pani prawdziwą wersję zdarzeń – rzekł. – Zupełnie jakbym miał jeszcze za mało zmartwień, zupełnie jakby to wszystko nie było wystarczająco okropne…
– Podczas śledztwa? – powtórzyła Lucy. Jeszcze raz odwróciła głowę i spojrzała na niego. – Czyżby pańskie zmartwienia miały jakiś związek ze… ze śmiercią?
– Chyba nie sądzi pan, że cokolwiek innego zdołałoby wpędzić mnie w tak okropny stan ducha?
– Och, bardzo mi przykro – powiedziała, a w jej oczach i głosie pojawił się inny wyraz: jak gdyby ożywienia i łagodności. – Mam nadzieję, że nie chodzi o kogoś, kogo pan… kochał?
– Moja żona – odrzekł Wemyss.
Podniósł się szybko, bliski łez na myśl o tym wszystkim – o wszystkim, przez co przeszedł. Stanąwszy plecami do niej, począł skubać liście z gałęzi wiszących nad jego głową. Lucy przyglądała mu się, podparta rękoma na ławeczce i wychylona nieco do przodu.
– Niech mi pan opowie – poprosiła po chwili łagodnie.
Wemyss spoczął znów ciężko obok niej i kręcąc cały czas głową z niedowierzania, że spadło na niego tak upiorne nieszczęście… na niego, który aż do teraz nigdy… – („Tak – potwierdziła z powagą Lucy – tak, wiem…”) – nie miał do czynienia z takimi… cóż, z takimi tragediami, o wszystkim jej opowiedział.
A więc wyjechali na lato, on i jego żona – tradycyjnie, jak co roku, dwudziestego piątego lipca – do ich domu nad rzeką. Po miesiącach spędzonych w Londynie tak się cieszył na błogie chwile nicnierobienia, leżenia na łódce, czytania, palenia fajki i odpoczynku… – (ten okropny Londyn potrafi tak umordować człowieka…) – jednak nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny od ich przybycia na miejsce, kiedy jego żona… kiedy jego żona…
Owo wspomnienie sprawiło mu tak straszny ból, że nie był w stanie mówić dalej.
– Czy była… bardzo chora? – zapytała łagodnie Lucy, chcąc dać mu czas na dojście do siebie. – Myślę, że tak byłoby niemal lepiej. W takiej sytuacji człowiek miałby przynajmniej szansę trochę… trochę się przygotować.
– Nie była wcale chora – zawołał Wemyss. – Po prostu… umarła.
– Och! Tak jak ojciec! – wykrzyknęła Lucy, już całkiem oprzytomniała. Teraz to ona położyła dłoń na jego dłoni.
Wemyss ścisnął ją oburącz i szybko począł mówić dalej.
Pisał listy w bibliotece przy swoim stoliku we wnęce okna, skąd mógł patrzeć na ogród i rzekę. Ledwie godzinę wcześniej jedli razem podwieczorek… Wzdłuż tej strony domu – gdzie poza biblioteką, znajdowały się wszystkie główne pomieszczenia – ciągnął się kamienny taras. I nagle, ni z tego, ni z owego, za szybą mignął cień, po czym rozległ się głuchy odgłos (Wemyss wiedział, że nigdy nie zapomni tego odgłosu) – i pod jego oknem, na kamiennych płytach tarasu…
– Och, nie… och, nie… – wykrztusiła Lucy.
– To była moja żona – ciągnął pospiesznie Wemyss, teraz już nie potrafiąc przestać i patrząc na Lucy wzrokiem pełnym przerażonego zdumienia. – Wypadła z okna pokoju na najwyższym piętrze domu… to był jej pokój dzienny, jako że rozciągał się z niego najlepszy widok… znajdował się dokładnie nad biblioteką… runęła tuż pod moim oknem, jak kamień… po prostu roztrzaskała się… roztrzaskała się…
– Och… Och, nie…
– Więc czy można dziwić się mojemu stanowi ducha? – zawołał. – Czy to dziwne, że prawie odchodzę od zmysłów? Na domiar złego muszę być sam, muszę usunąć się w cień na czas, który w oczach świata uchodzi za stosowny okres żałoby i podczas którego nie wolno mi robić niczego, co pomogłoby mi zapomnieć o tym upiornym śledztwie.
Ścisnął jej dłoń tak mocno, że sprawił jej ból.
– Gdyby nie pozwoliła mi pani ze sobą porozmawiać – rzekł – chyba rzuciłbym się dzisiejszego popołudnia z klifu, żeby położyć temu wszystkiemu kres.
– Ale jak… Ale dlaczego… Jak mogła spaść? – wyszeptała Lucy, której nieszczęście Wemyssa wydało się najstraszniejszą rzeczą, o jakiej dotychczas słyszała.
Chłonęła jego słowa ze wzrokiem przykutym do jego twarzy, szeroko otwartymi ustami i ciałem przepełnionym agonią współczucia. Życie – jakże było straszne i nieprzewidywalne!
Żył sobie człowiek, nie domyślając się nawet, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym zasłona nagle opadnie i okaże się, że ostatecznie wszystko zawsze było śmiercią, zamaskowaną, przyczajoną śmiercią. Jej pełen miłości, zainteresowań i planów ojciec odszedł, sczezł, rozwiał się, jak gdyby nie znaczył więcej od zwykłego owada, którego bezwiednie rozgniata się stopą na drodze. Żona tego człowieka zginęła w mgnieniu oka, zginęła w jeszcze okrutniejszy, potworniejszy sposób…
– Często powtarzałem jej, żeby uważała na to okno – Wemyss odpowiedział tonem, który wydawał się prawie gniewny; właściwie cały czas w jego głosie pobrzmiewał gniew wobec nieuzasadnionej, oburzającej brutalności losu. – Było nisko osadzone, a podłoga śliska. Dąb. Podłoga w całym domu jest z polerowanych, dębowych desek. Sam dopilnowałem, żeby takie położono. Widocznie wychylała się przez okno i jej stopy straciły oparcie. Przez to runęła głową w dół…
– Och… och… – jęknęła Lucy, wzdrygając się. Co mogła zrobić, co mogła powiedzieć, żeby mu pomóc, żeby złagodzić przynajmniej te straszliwe wspomnienia?
– A potem… – Wemyss dodał po chwili, tak samo nieświadomy jak Lucy tego, że jej drżąca dłoń głaszcze jego dłoń – potem podczas śledztwa, jakby to wszystko nie było jeszcze dla mnie wystarczająco okropne, sędziowie przysięgli poczęli wykłócać się o przyczynę zgonu.
– O przyczynę zgonu? – powtórzyła niczym echo Lucy. – Ale… przecież upadła.
– O to, czy to był nieszczęśliwy wypadek, czy zrobiła to celowo.
– Czy zrobiła to…?
– Czy popełniła samobójstwo.
– Och…
Lucy szybko zaczerpnęła tchu.
– Ale… nie popełniła samobójstwa?
– Jakże by mogła? Była moją żoną, nie musiała się o nic martwić, wszystko miała podane na tacy, żadnych problemów, żadnych trosk, żadnych kłopotów ze zdrowiem. Byliśmy małżeństwem od piętnastu lat i byłem jej oddany… byłem jej oddany.
Wolną ręką uderzył się w kolano. W jego głosie pobrzmiewały łzy oburzenia.
– A więc dlaczego przysięgli…
– Moja żona miała za służącą pewną idiotkę, nigdy nie mogłem znieść tej kobiety, i to wszystko przez coś, co ta służąca powiedziała w trakcie śledztwa, jakiś jej wymysł dotyczący tego, co rzekomo usłyszała od mojej żony… Wie pani, do czego zdolna jest służba. Jej słowa zaniepokoiły niektórych przysięgłych. W skład ław przysięgłych wchodzą rozmaici ludzie – także rzeźnicy, piekarze i inni rzemieślnicy – większość z nich niewykształcona i podatna na każdą sugestię. I przez to, zamiast zgodnego z prawdą werdyktu o nieszczęśliwym wypadku, zapadł werdykt otwarty.
– Och, to musiało być straszne… to musiało być dla pana straszne… – sapnęła Lucy, nie odrywając od niego wzroku. Przez jej usta przebiegło drgnienie współczucia.
– Gdyby czytała pani w zeszłym tygodniu gazety, znałaby pani tę sprawę – rzekł Wemyss, już ciszej. Wypowiedzenie tego wszystkiego na głos sprawiło, że poczuł się lepiej.
Popatrzył na jej zadartą ku niemu twarz, jej przerażone oczy, jej drżące usta.
– A teraz niech pani opowie mi o sobie – poprosił, ogarnięty wyrzutami sumienia. To, co przydarzyło się jej z pewnością nie mogło dorównać okropnością temu, co spotkało jego, jednak jej rany też były świeże. Spotkali się na gruncie wspólnego nieszczęścia, a przedstawiła ich sobie sama Śmierć.
– Czy życie to… tylko śmierć? – wydusiła z siebie Lucy, nie odrywając od niego tych swoich przerażonych oczu.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć – (jednak co mógłby odpowiedzieć na takie pytanie, poza tym, że oczywiście nie i że oboje po prostu padli ofiarą wyjątkowo potwornej niesprawiedliwości losu? – w każdym razie tak było z całą pewnością w jego przypadku; jej ojciec umarł prawdopodobnie tak, jak mieli w zwyczaju robić to ojcowie: we własnym łóżku) – zanim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z domu wyszły dwie kobiety, które zaraz ruszyły drobnymi, dyskretnymi kroczkami ścieżką w kierunku furtki. Słońce zalewało ich szczupłe sylwetki obleczone w skromne, czarne stroje trzymane przez nie specjalnie na tego rodzaju okazje.
Jedna z nich, dostrzegłszy Lucy pod morwą, zawahała się, po czym, drobiąc taktownie nogami, podążyła ku niej przez trawę.
– Ktoś do pani – powiedział Wemyss, bowiem dziewczyna siedziała zwrócona tyłem do ścieżki.
Lucy drgnęła i obejrzała się za siebie.
Kobieta zbliżyła się niepewnie ze splecionymi rękoma, przechyloną na bok głową i ustami złożonymi w delikatny uśmiech otuchy i współczucia.
– Dżentelmen jest już gotowy, panienko – oznajmiła cicho.