Читать книгу Vera - Elizabeth von Arnim - Страница 6

III

Оглавление

Do końca tamtego dnia i do końca następnego, Wemyss był dla Lucy ostoją siły i wybawieniem. Sam dopilnował wszystkich formalności, biorąc na siebie cały ów towarzyszący nieubłaganie śmierci naddatek zmartwień zdolnych zupełnie złamać ducha osoby, która musiałaby się z nią mierzyć samotnie. Doktor wykazał się, co prawda, dużą uprzejmością i chęcią pomocy, ale był obcym człowiekiem. Dopóki nie został sprowadzony owego fatalnego poranka do jej ojca, Lucy ani razu go nie spotkała. Zresztą, miał poza nią jeszcze wiele innych spraw na głowie – pacjentów rozproszonych szeroko po dzikiej okolicy. Wemyss nie miał na głowie żadnych spraw. Mógł całą swoją uwagę poświęcić Lucy. I był jej przyjacielem połączonym z nią owym przedziwnym, mocnym węzłem śmierci. Miała wrażenie, jakby znała go od zawsze. Miała wrażenie, jakby od zarania dziejów kroczyli razem ręka w rękę w kierunku tego miejsca, w kierunku tego domu i ogrodu, w kierunku tego roku, tego sierpnia, tego momentu istnienia.

Wemyss zupełnie naturalnie wszedł w rolę, która przypadłaby najbliższemu męskiemu krewnemu Lucy, gdyby takowy znajdował się w pobliżu. Możliwość zajęcia się czymś konkretnym i pożytecznym wyzwoliła w nim uczucie bezgranicznej ulgi, za sprawą której rzucił się w wir organizacji pogrzebu z takim zapałem i energią – można by prawie rzec: z takim upodobaniem – jak jeszcze nikt przed nim. Świeżo po okropieństwach przygotowań do innego pogrzebu – zmąconych milczeniem przyjaciół i odwróconymi spojrzeniami sąsiadów (wszystko przez niezdecydowanie durnych przysięgłych i mściwość tamtej kobiety, która prawdopodobnie nie mogła mu darować, że poprzedniego miesiąca odmówił jej podwyżki) – stojące przed nim teraz zadanie wydawało się łatwe, proste i niemal przyjemne. Żadnych obaw, żadnych zmartwień – tylko przepełniona wdzięcznością młoda dziewczyna. Po każdej owocnej wizycie u przedsiębiorcy pogrzebowego (a w swoim zapale złożył ich kilka) wracał zawsze do Lucy, a ta była mu tak wdzięczna… Nie tylko wdzięczna, ale też wyraźnie rada z jego powrotu.

Widział, że nie lubiła, kiedy oddalał się wzdłuż szczytu klifu, żeby załatwić jakąś kolejną sprawę – pewnym, zdecydowanym krokiem, w ogóle już nie przypominając owego przepełnionego gniewem nieszczęśnika, który tak niedawno błąkał się bez celu po tym samym klifie dla zabicia czasu. Widział, że nie lubiła, kiedy odchodził. Rozumiała, że musi iść, była mu wdzięczna za jego zaangażowanie i niezmiernie w tej swojej wdzięczności wylewna (Wemyss chyba nie spotkał dotąd nikogo, kto potrafiłby tak wylewnie okazywać wdzięczność) – ale nie lubiła, kiedy odchodził. Wemyss widział, jak bardzo tego nie lubi, widział, jak do niego lgnie – i bardzo mu się to podobało.

– Proszę szybko wrócić – szeptała za każdym razem, patrząc na niego oczami pełnymi błagania.

A kiedy do niej wracał i stawał przed nią triumfalnie, ocierając pot z czoła, po tym, jak udało mu się posunąć przygotowania do pogrzebu o kolejny krok, na jej policzkach pojawiał się delikatny rumieniec, a w oczach wyraz ulgi – niczym u dziecka, które zostawszy samo w ciemnościach, widzi matkę powracającą ze świecą. Vera nigdy tak na niego nie patrzyła. Vera uznawała wszystko, co dla niej robił za coś oczywistego.

Rzecz jasna, nie zamierzał pozwolić, by ta nieboga nocowała sama jedna w domu z nieboszczykiem – bowiem niemal pewnym było, że te obce służące (które zostały najęte równolegle z domem i które nie znały ani jej, ani jej ojca) jeszcze przed zmrokiem uciekną na noc do miasteczka. Zatem około siódmej sprowadził swoje rzeczy z prymitywnego hotelu nad zatoczką i ogłosił zamiar spędzenia nocy na sofie w bawialni. Zjadł z Lucy śniadanie, zjadł z nią obiad i teraz planował zjeść z nią kolację. Doprawdy nie wiedział, co by bez niego zrobiła.

Uważał, że wykazał się dużym taktem i delikatnością, wyznaczając sobie miejsce na sofie w bawialni. Miałby w zasadzie prawo zażądać łóżka w pokoju dla gości, ale nie chciał nawet w najmniejszym stopniu wykorzystywać trudnej sytuacji nieszczęsnej dziewczyny. Służące, które zakładały, że jest jej krewnym – a założyły to już na samym początku, jak tylko ujrzały tego postawnego mężczyznę w średnim wieku trzymającego pod morwą dłoń ich młodej pani – były zaskoczone, że muszą przygotować dla niego posłanie w bawialni, podczas gdy na piętrze znajdowały się dwie wolne sypialnie z gotowymi łóżkami. Mimo to posłusznie zrobiły, co im polecono, mgliście wyobrażając sobie, że ma to jakiś związek z koniecznością nocnego czuwania i drzwiami balkonowymi. Lucy, gdy powiedział jej, że zostanie na noc, była mu tak wdzięczna, tak prawdziwie wdzięczna, że jej oczy – czerwone od kolejnych porywów żalu, które targały nią przez całe popołudnie (to jest odkąd na widok swojego martwego ojca – tak niedostępnego, tak głęboko pogrążonego w stanie jakiegoś niepojętego, otchłannego zamyślenia – wreszcie obudziła się gwałtownie z odrętwienia i wybuchnęła spazmatycznym szlochem) – znów napełniły się łzami.

– Och – wyszeptała. – Jest pan taki dobry…

To Wemyss o wszystkim za nią pomyślał. W wolnych chwilach pomiędzy wizytami u przedsiębiorcy pogrzebowego, u lekarza mającego wystawić akt zgonu i u pastora mającego odprawić nabożeństwo, wysłał jeszcze telegram do jej ciotki (jedynej żyjącej krewnej), zamieścił nekrolog w The Times, a nawet przypomniał jej, że ma na sobie niebieską suknię i zapytał, czy nie powinna raczej przebrać się w coś czarnego. Ów ostatni przejaw troskliwości z jego strony niemal ściął ją z nóg.

Obawiała się nocy. Tak bardzo się jej obawiała, że prawie nie śmiała o niej myśleć. Za każdym razem, gdy odchodził, żeby załatwić kolejną sprawę, w jej duszę wkradało się pytanie: co to będzie, kiedy zapadnie zmierzch i Wemyss odejdzie po raz ostatni, a ona zostanie sama, zupełnie sama w tym pogrążonym w głuchej ciszy domu z owym przedziwnym, niezrozumiałym, niedostępnym zjawiskiem na górze, które kiedyś było jej ojcem – i cokolwiek by jej się przydarzyło, jakiekolwiek niebezpieczeństwo by jej groziło i jakakolwiek okropność by ją spotkała, ojciec by nie usłyszał, o niczym by nie wiedział i tylko leżałby tam wciąż spokojnie, spokojnie…

– Jest pan taki dobry! – powiedziała do Wemyssa, a jej czerwone oczy znowu zwilgotniały. – Co ja bym bez pana zrobiła?

– A co ja bym zrobił bez pani? – odrzekł.

Patrzyli na siebie, zdumieni mocną więzią, która ich połączyła, cudem, jakim niemal wydawało się to ich spotkanie na samym szczycie rozpaczy i ratunkiem, który w sobie nawzajem znaleźli.

Jeszcze długo po tym, jak na niebie pokazały się gwiazdy, siedzieli razem na skraju klifu. Wemyss, paląc fajkę, opowiadał – głosem przytłumionym za sprawą nocy, panującej wokół ciszy i charakteru sytuacji – o swoim życiu, które do zeszłego tygodnia toczyło się tak spokojnym, zdrowym rytmem. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ów spokojny rytm musiał zostać zakłócony – i do tego w tak okrutny sposób. Przecież niczym sobie na to nie zasłużył. Nie był pewny, czy ktokolwiek miał prawo uważać się za dobrego człowieka, ale on, Wemyss, mógł przynajmniej powiedzieć, że nikomu nigdy nie wyrządził żadnej krzywdy.

– Och, ale przecież jest pan dobrym człowiekiem – powiedziała Lucy. Noc, panująca wokół cisza i charakter sytuacji sprawiły, że jej głos także stał się łagodniejszy niż zazwyczaj. Do tego wibrował uczuciem, uroczą podniosłością i przeświadczeniem. – Od samego początku wiedziałam, że jest pan dobrym, łaskawym człowiekiem. Nie wyobrażam sobie pana inaczej niż jako kogoś, kto zawsze niesie pomoc i otuchę innym.

Wemyss odpowiedział, że cóż, zawsze stara się dawać z siebie wszystko, ale – sądząc po tym, co… no cóż… po tym, co zdarzało mu się słyszeć od ludzi – nie zawsze z dobrym skutkiem i często, naprawdę często, bywał głęboko zraniony brakiem zrozumienia.

Lucy zapytała, jak to możliwe, że ktoś tak bezsprzecznie dobry, tak ewidentnie łaskawy, spotyka się z brakiem zrozumienia.

Na co Wemyss odparł, że tak: można by pomyśleć, że zrozumienie go nie powinno sprawiać nikomu trudności. Był przecież prostym, bezpretensjonalnym człowiekiem, który pragnął w życiu jedynie świętego spokoju. Czy wymagał zbyt wiele? Vera…

– Kto to Vera? – zapytała Lucy.

– Moja żona.

– Ach, nie… – powiedziała Lucy poważnie, ujmując bardzo delikatnie jego dłoń. – Proszę nie mówić o tym dzisiejszego wieczoru, proszę dzisiaj o tym nie myśleć. Gdybym tylko umiała znaleźć jakieś słowa pociechy…

Wemyss odrzekł, że nie potrzebuje od niej żadnych słów. Samo jej istnienie, sama jej obecność, samo to, że mógł jej pomagać i że nie miała nic wspólnego z jego dawnym życiem było dla niego wystarczającą pociechą.

– Czy nie jesteśmy jak dwoje opuszczonych dzieci – zapytał głosem zduszonym od emocji – jak dwoje przestraszonych, nieszczęśliwych dzieci kurczowo trzymających się siebie nawzajem pośród ciemności?

Rozmawiali dalej cicho niczym ludzie znajdujący się w jakimś świętym miejscu, siedząc blisko siebie i spoglądając na rozświetlone światłem gwiazd morze, podczas gdy wokół nich narastał mrok i chłód, trawa wydzielała po upalnym dniu słodkie wonie, a morskie fale daleko w dole omywały łagodnie kamienistą plażę. Siedzieli tak, dopóki Wemyss nie zauważył, że musi być już bardzo późno i że Lucy, biedactwo, na pewno jest zmęczona.

– Ile ma pani lat? – zapytał nagle, odwracając się do niej i przyglądając się ciemnemu zarysowi jej twarzy na tle ciemności.

– Dwadzieścia dwa – odrzekła Lucy.

– Gdyby wziąć pod uwagę tylko pani wygląd, można by równie dobrze pomyśleć, że dwanaście – stwierdził.

– To moje włosy – powiedziała Lucy. – Ojciec lubił… lubił…

– Nie – poprosił Wemyss. Teraz to on dla odmiany ujął jej dłoń. – Proszę nie zaczynać znowu płakać. Proszę już więcej dzisiaj nie płakać. Chodźmy. Wróćmy do domu. Powinna pani już leżeć w łóżku.

Pomógł jej wstać i kiedy dotarli razem do oświetlonego korytarza, zobaczył, że tym razem udało jej się pohamować łzy.

– Dobranoc – powiedziała po tym, jak zapalił dla niej świecę. – Dobranoc i… niech Bóg panu pobłogosławi.

– Niech Bóg pobłogosławi pani – odrzekł Wemyss z powagą, trzymając jej dłoń w mocnym, ciepłym uścisku.

– Już to zrobił – powiedziała Lucy, uśmiechając się. – Naprawdę już to zrobił, zsyłając mi pana.

Po raz pierwszy, odkąd się poznali – a on też miał wrażenie, jakby znali się od niepamiętnych czasów – zobaczył jej uśmiech. I to, jak ów uśmiech odmienił jej zbolałą, bladą twarz zaskoczyło go.

– Proszę zrobić to jeszcze raz – powiedział, nie odrywając od niej oczu i wciąż ściskając jej dłoń.

– Co takiego? – zapytała Lucy.

– Uśmiechnąć się – odrzekł Wemyss.

Na co ona wybuchnęła śmiechem, który pośród złowieszczej ciszy wypełniającej dom zabrzmiał przerażająco.

– Och… – jęknęła, natychmiast się uciszając.

– Ma pani spać i o niczym nie rozmyślać, proszę pamiętać – polecił Wemyss, gdy ruszyła powoli schodami na górę.

Rzeczywiście od razu zasnęła – wyczerpana, ale spokojna: niczym zagubione dziecko, które niemal wypłakało sobie oczy, zanim wreszcie odnalazło matkę.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Vera

Подняться наверх