Читать книгу Vera - Elizabeth von Arnim - Страница 4

I

Оглавление

Kiedy doktor opuścił już dom i dwie wezwane przez niego mieszkanki miasteczka zamknęły się na górze z jej martwym ojcem, Lucy wyszła do ogrodu, przystanęła przy furtce i zapatrzyła się na morze.

Ojciec umarł o dziewiątej rano, a teraz było południe. Słońce oblewało żarem jej gołą głowę. Ciągnący się wzdłuż krawędzi klifu pas wysuszonej trawy, piaszczysta droga, na którą wychodziła furtka, mieniąca się powierzchnia morza, nieliczne białe chmury sunące po niebie – wszystko to lśniło oślepiającym blaskiem pośród nieruchomej, bezszelestnej pełni południowego upału.

Lucy spoglądała w tę nieruchomą pustkę, sama też nieruchoma niczym kamienna rzeźba. Na morzu, nawet w oddali, nie było widać ani jednego żagla czy kłębu dymu pozostawionego przez statek parowy, błękitu nieba nie omiótł skrzydłem ani jeden ptak. Świat jakby nagle zastygł i ucichł.

Lucy wciąż wpatrywała się w morze, a jej twarz była tak samo pozbawiona wyrazu jak owa wymarła, żarząca się przestrzeń przed nią. Ojciec nie żył od trzech godzin, a ona niczego nie czuła.

Minął ledwie tydzień, odkąd przyjechali razem do Kornwalii, ona i on, by zamieszkać w tym malowniczym, małym domku, który wynajęli na sierpień i wrzesień, pełni radości i nadziei – oraz wiary w dobroczynny wpływ, jaki miało wywrzeć na zdrowie ojca czyste morskie powietrze. Bo wiara nigdy ich nie opuszczała. W trakcie jego długoletniej choroby nie zdarzyło się, żeby któreś z nich choć na chwilę ją straciło. Ojciec niedomagał a Lucy się nim opiekowała. Opiekowała się nim, bo niedomagał, odkąd sięgała pamięcią. I odkąd sięgała pamięcią, był dla niej wszystkim. Liczył się tylko on. Tak kompletnie wypełniał jej życie, że nie pozostawało już w nim miejsca na nic innego. Wszystko robili razem, wszystkim się dzielili, razem uciekali przed zimą i przenosili się z jednego uroczego miejsca w drugie, podziwiali te same cudowności, czytali te same książki, rozmawiali, śmiali się, przyjaźnili się z tymi samymi osobami – całym ich mnóstwem, bowiem dokądkolwiek by się udali, ojciec zdawał się od razu znajdować sobie kolejnych przyjaciół, dodając ich do ogromnej kolekcji tych już posiadanych. Przez wiele lat nie oddaliła się od niego nawet na jeden dzień – nie miała ochoty się od niego oddalać. Gdzie i z kim mogłaby być równie szczęśliwa? Cały ten szmat czasu był jednym pasmem słońca. Żadnych zim – nic, tylko lato i więcej lata, słodkie wonie, błękitne niebo, cierpliwa wyrozumiałość ojca dla jej powolności (sam bowiem miał niezwykle lotny umysł) i miłość. W jej oczach był najzabawniejszym kompanem, jakiego można sobie wymarzyć, najżyczliwszym przyjacielem, najświatlejszym przewodnikiem, najtroskliwszym ojcem – jednak teraz, kiedy umarł, niczego nie czuła.

Jej ojciec. Umarł. Na zawsze.

Wypowiedziała w myślach te słowa, ale nic nie znaczyły.

Odtąd miała być sama. Bez niego. Już zawsze.

Wypowiedziała w myślach te słowa, ale nic nie znaczyły.

Leżał martwy w tamtym pokoju na piętrze, którego okna były otwarte na oścież i którego drzwi zamknęły przed nią dwie kobiety z miasteczka. Uśmiechnął się do niej po raz ostatni, wyrzekł ostatnie słowa, jakie miał do niej wyrzec, ostatni raz zwrócił się do niej jednym z owych uroczych, półżartobliwych przezwisk, które tak uwielbiał dla niej wymyślać… A przecież ledwie kilka godzin temu jedli razem śniadanie i snuli plany na ten dzień. Przecież dopiero wczoraj jechali razem po podwieczorku w stronę zachodzącego słońca i zauważył przy drodze (tymi swoimi bystrymi oczami, które widziały wszystko) jakiś nadzwyczajny gatunek trawy – i podekscytowany rzadkim znaleziskiem, zatrzymał się, żeby jej narwać i zabrać do zbadania, a potem opowiedział o niej i sprawił, że pojęła dogłębnie jej wyjątkowość, chociaż dopóki nie wziął rośliny do ręki, wydawała się zwykłą trawą. Przy nim każda rzecz taka była – we wszystko wlewał życie, wszystkiemu dodawał barw. Źdźbła tamtej trawy leżały teraz w jadalni tak, jak je zostawił – usłane pod oknem na arkuszu bibuły. Zobaczyła je, gdy wychodziła przez jadalnię do ogrodu. Śniadanie, które razem jedli, też wciąż stało tak, jak je zostawili – zapomniane przez służbę w obliczu niespodziewanej śmierci. Upadł, gdy wstawał od stołu. I umarł. W jednej chwili. Nie zdążył nawet wydać z siebie jęku, rzucić na nią jednego spojrzenia. Od razu skonał. Odszedł. Przeniósł się na tamten świat. Przestał istnieć.

Jaki to był piękny dzień – i taki gorący! Uwielbiał upały, a pogoda ich rozpieszczała…

Wokół nie panowała jednak absolutna cisza – nagle zdała sobie z tego sprawę. Z pokoju na piętrze dochodziły odgłosy krzątaniny: pospieszne stąpanie dyskretnych stóp po podłodze, chlupot wody, szczęk ostrożnie odstawianych naczyń. Niebawem kobiety miały do niej zejść i powiedzieć, że wszystko już gotowe, że może do niego wracać. Przedtem próbowały ją pocieszać, tak samo służba, tak samo doktor… Pocieszać ją! Przecież nic nie czuła…

Lucy wpatrywała się w morze, myśląc o tym wszystkim, postrzegając sytuację, w której się znalazła, jako coś ciekawego, ale odległego – patrząc na nią z rodzajem chłodnego zrozumienia. Umysł miała doskonale jasny. Każdy szczegół tego, co się wydarzyło rysował się przed nią wyraźnie jak na dłoni. Wiedziała o wszystkim, lecz niczego nie czuła. „Jak Bóg – pomyślała. – Tak, zupełnie jak Bóg.”

Na drodze – którą zasłaniał ciągnący się na pięćdziesiąt jardów po obu stronach furtki wzdłuż ogrodzenia rząd drzew i krzewów – rozległy się kroki i niebawem przestrzeń między jej oczami a morzem przeciął jakiś człowiek. Zatopiona w myślach, nie dostrzegła go – nie dostrzegła, gdy przeszedł tuż obok niej, by zaraz zniknąć.

On jednak ją dostrzegł i nie odrywał od niej wzroku przez całą tę krótką chwilę, którą zajęło mu minięcie furtki. Jej twarz i malujący się na niej wyraz zaskoczyły go. Nie należał do nadmiernie spostrzegawczych ludzi – zwłaszcza teraz, kiedy był tak bardzo pochłonięty własnymi sprawami. Niemniej, natknąwszy się niespodziewanie na tę nieruchomą postać przy furtce i ujrzawszy jej szeroko otwarte, niewidzące oczy, których spojrzenie przeszło przez niego tak, jakby był powietrzem, nagle zapomniał o samym sobie i niemal przystanął, żeby przyjrzeć się nieznajomej dokładniej. Tego rodzaju zachowanie byłoby jednak wbrew jego zasadom, toteż poszedł dalej wzdłuż ciągu drzew i krzewów skrywających przed wzrokiem przechodniów drugą połowę ogrodu – chociaż powolniejszym, coraz powolniejszym krokiem. W miejscu, gdzie kończył się ogród – i droga zaczynała biec samotnie pośród pokrywającej szczyt klifu nagiej trawy, wijąc się jak okiem sięgnąć wraz z nieregularnością linii wybrzeża – obejrzał się niepewnie za siebie. Przeszedłszy jeszcze kilka jardów, znów się zawahał, przystanął, zdjął z głowy rozgrzany kapelusz i ocierając czoło, popatrzył na pustą przestrzeń przed sobą i długą, lśniącą w słońcu serpentynę drogi, po czym powoli odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż rzędu drzew i krzewów w kierunku ogrodowej furtki.

Idąc, wyszeptał pod nosem:

– Mój Boże, jestem taki samotny. Nie zniosę tego. Muszę do kogoś otworzyć usta. W przeciwnym razie oszaleję…

Bowiem problemem tego człowieka – nazywał się Wemyss – było to, że społeczeństwo oczekiwało od niego, że będzie pozostawał w odosobnieniu i bezczynności w okresie, kiedy bardziej niż kiedykolwiek potrzebował towarzystwa lub jakiegoś absorbującego myśli zajęcia. Musiał udać się w samotną podróż, musiał na co najmniej tydzień wycofać się ze swojego codziennego życia – ze swojego domu nad rzeką, gdzie dopiero co rozpoczął letnie wakacje, ze swojego domu w Londynie, gdzie znajdowały się przynajmniej kluby, do których uczęszczał – a wszystko to z powodu panującego w społeczeństwie przekonania, że powinien na pewien czas zostać sam na sam ze swoim żalem. Sam na sam z żalem! Ze wszystkich upiornych rzeczy, z którymi można zostać samemu – akurat z żalem! Skazywanie człowieka na coś takiego uważał za skandal, za najokrutniejszą formę wykluczenia. Przyjechał do Kornwalii tylko dlatego, że dotarcie do tego miejsca zajmowało tak wiele czasu – tylko dlatego, że całodzienna podróż pociągiem najpierw w jednym kierunku, a potem w drugim, nieco skracała z obu stron ów nieszczęsny tydzień – ów minimalny okres, przez który zgodnie z wolą społeczeństwa miał dawać wyraz swojej żałobie. Wciąż jednak czekało go pięć dni okropnej samotności – pięć dni błąkania się w pojedynkę po wybrzeżu i odpędzania przykrych myśli, pięć dni bez żywej duszy, do której mógłby otworzyć usta, pięć dni bez celu, któremu mógłby się poświęcić. Nie wolno mu było nawet grać w brydża. Wszyscy wiedzieli, co go spotkało. Nie było gazety, która by o tym nie pisała. Wystarczyło, że przedstawiłby się z nazwiska i wszyscy by wiedzieli. To była tak świeża sprawa. Minął ledwie tydzień…

Nie. Czuł, że dłużej tego nie zniesie, musiał z kimś porozmawiać. Tamta dziewczyna o dziwnych oczach… nie mogła być zwykłą dziewczyną. Na pewno nie odmówiłaby mu chwili rozmowy i kto wie, być może nawet zaprosiłaby go do ogrodu. Na pewno by zrozumiała.

Wemyss był w swoim nieszczęściu bezradny niczym dziecko. Dotarłszy do furtki i zdjąwszy z głowy kapelusz, niemal wybuchnął krzykiem – bowiem dziewczyna spojrzała na niego tak, jak gdyby nadal go nie widziała i nie usłyszała jego pytania:

– Czy nie podałaby mi pani szklanki wody? Jest… jest tak gorąco – wyraz jej oczu sprawił, że zaczął się jąkać. – Je… jestem… potwornie spragniony… Ten upał…

Wyciągnął chustkę i otarł nią czoło. Z całą pewnością wyglądał na przegrzanego. Twarz miał zaczerwienioną i umęczoną, z jego czoła pot lał się strumieniem. Krzywił się cały niczym nieszczęśliwe niemowlę. Dziewczyna natomiast sprawiała wrażenie wychłodzonej, tak bezkrwiście wychłodzonej… Jej spoczywające na górnym drążku furtki dłonie wydawały się być nie tyle chłodne, co wręcz lodowate – jak gdyby obkurczyło je i usztywniło mroźne, zimowe powietrze. Miała krótko przycięte włosy, przez co nie sposób było odgadnąć jej wieku – krótko przycięte, brązowe włosy, z których słońce wybijało jasne refleksy. Jej drobna twarzyczka pozbawiona była jakiegokolwiek koloru, nie licząc owych szeroko otwartych, wpatrzonych w niego teraz oczu i jej raczej dużych ust – ale te także sprawiały wrażenie lodowatych.

– Czy nie byłby to za duży kłopot… – zaczął znów Wemyss tonem drżącym od cierpienia, kompletnie przytłoczony swoją sytuacją. – Wyświadczyłaby mi pani wielką przysługę, gdyby pozwoliła mi wejść na moment do ogrodu i odpocząć.

Na dźwięk autentycznego bólu w jego głosie puste oczy Lucy stały się bardziej ludzkie. Do jej świadomości dotarło, że ten zgrzany, roztrzęsiony nieznajomy o coś ją prosi.

– Aż tak panu gorąco? – zapytała, doprawdy po raz pierwszy go dostrzegając.

– Owszem, jest mi gorąco – odparł Wemyss. – Ale nie w tym rzecz. Spotkał mnie pech, wielki pech…

Urwał, przytłoczony wspomnieniem ogromnej, straszliwej niesprawiedliwości, która go dotknęła.

– Och, tak mi przykro – powiedziała obojętnie Lucy, wciąż znajdując się myślami daleko, bardzo daleko od swojego rozmówcy. – Czyżby coś panu zginęło?

– Dobry Boże, nie mówię o pechu tego rodzaju! – zawołał Wemyss. – Proszę mnie na chwilę wpuścić… wpuścić na chwilę do ogrodu, żebym mógł przez moment posiedzieć obok drugiego człowieka. Proszę wyświadczyć mi tę przysługę. Mógłbym pani o wszystkim opowiedzieć. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi, więc to byłoby takie łatwe. Odkąd… odkąd to się stało, nie zamieniłem z nikim słowa, nie licząc służby i funkcjonariuszy publicznych. Od dwóch dni nie rozmawiałem z żywą duszą. Oszaleję, jeśli…

Jego głos znów zadrżał z żalu i ze zdumienia nad przepełniającym go żalem.

Lucy nie uważała, by dwa dni bez rozmowy były wyjątkowo długim czasem, jednak coś nieodpartego w niekłamanej udręce nieznajomego wytrąciło ją nieznacznie z apatii. Duszą wciąż przebywała daleko, przyglądając się jego rozpaleniu i roztrzęsieniu niejako z innego świata – ale teraz przynajmniej zdawała sobie sprawę z jego obecności i była go nawet trochę ciekawa. W swojej bezpośredniości przywodził na myśl żywioł. Doprawdy miał w sobie coś z nieposkromionego zjawiska naturalnego. Mimo wszystko nie ruszyła się ze swojego miejsca przy furtce i jej oczy dalej wpatrywały się – z nieustępliwością, która wydawała mu się tak dziwna – w jego oczy.

– Jeszcze wczoraj chętnie zaprosiłabym pana do środka – rzekła – ale dzisiaj umarł mój ojciec.

Wemyss spojrzał na nią ze zdumieniem. Powiedziała to tak spokojnym i obojętnym głosem, jak gdyby mówiła o pogodzie.

Potem doznał olśnienia. Uświadomił sobie nagle rozmiar swojej tragedii. On, który nie znał dotąd rozpaczy, który nigdy niczym się nie martwił, który nie dopuszczał do siebie nigdy żadnych wątpliwości, przez ostatni tydzień żył w stanie bolesnego zatroskania, który mógłby się przerodzić – gdyby pozwolił sobie myśleć, gdyby pozwolił sobie na słabość – w nad wyraz krzywdzące, dręczące zwątpienie. Szybko zrozumiał – tak jak nie potrafiłby zrozumieć tego jeszcze tydzień temu – co znaczyła jej postawa, co znaczyła ta jej twarda niewzruszoność. Przez chwilę wpatrywał się w jej utkwione w niego oczy, a potem jego duże, ciepłe dłonie opadły na te zimne, splecione na górnym drążku furtki. Przytrzymując je mocno, mimo że nawet nie spróbowały się poruszyć, powiedział:

– A więc to tak. Więc to dlatego. Teraz już wiem.

I zaraz dodał z bezpośredniością, która przejawiała się we wszystkim, co w swojej obecnej sytuacji, robił:

– A więc postanowione. Oboje nas dotknęło nieszczęście i musimy porozmawiać.

I nadal przytrzymując jedną ręką jej dłonie, drugą odsunął zasuwę furtki i wszedł do środka.

Vera

Подняться наверх