Читать книгу Moje trzy po trzy - Emil Karewicz - Страница 10
RUSZYĆ Z CYRKIEM W ŚWIAT
ОглавлениеByłem już wtedy dużym chłopcem. Często wychodziłem z domu sam, nie mówiąc rodzicom, dokąd idę. Łazikowałem po mieście, przesiadywałem nad Wilią z kolegami. Często przechodziliśmy przez most Zwierzyniecki do pięknej dzielnicy stylowych willi leżących nad rzeką i kryjących się wśród sosen. Plac Łukiski, jak całe miasto, wydawał mi się wtedy olbrzymi. To właśnie tam latem rozbijał swoje namioty cyrk. Interesował mnie od zawsze; był duży, coś się w nim działo. Ludzie, którzy w nim pracowali, imponowali mi. Poza tym z naszego mieszkania przy ulicy
3 Maja na plac Łukiski było niedaleko, więc ten cyrk był właściwie mój. Już samo stawianie namiotów było tak interesujące, malownicze, że nie mogłem sobie odmówić przyjemności asystowania, przynajmniej z pewnej odległości. Podnoszenie masztów i wsporników, naciąganie dachu – to mnie fascynowało. Można powiedzieć wręcz, że towarzyszyłem cyrkowcom od samego początku tworzenia przedstawienia. Gdy już cyrk się rozstawił, a na mieście rozklejono afisze, przebierałem nogami, chcąc zobaczyć występy. I żeby jeszcze oddać atmosferę oczekiwania, dodam, że z racji niewielkiej odległości, jaką mieliśmy do cyrku, nocami słyszałem ryki lwów poskramianych na arenie. Te odgłosy także rozpalały moją wyobraźnię. Wreszcie szliśmy z rodzicami na przedstawienie.
W ten sposób cyrk był pierwszą instytucją kulturalną, z którą miałem kontakt. A ze wszystkich postaci, jakie przewijały się na arenie, oddziaływali na mnie najbardziej wcale nie poskramiacze lwów, lecz klauni. Nawet później, w mieszkaniu, próbowałem wielokrotnie ich naśladować; potykałem się, przewracałem, chciałem rozśmieszyć rodziców. Cieszyłem się, kiedy widziałem na ich twarzach uśmiech, bo przeważnie, niestety, byli bardzo smutni.
– Czy pan znał powód tego smutku?
– Co może wiedzieć kilkuletni chłopiec, który jeszcze nie znał życia dorosłych? Później powoli zacząłem się domyślać, zanim sprawa wyszła na jaw. Ale na początku wyczuwałem jedynie, że coś jest nie tak.
Moi rodzice prawie w ogóle się nie śmiali. A między nimi krążył mały klaun, czyli ja, próbujący ratować sytuację. I gdyby spojrzeć na to z pespektywy mojej kariery, to była to pierwsza nieprofesjonalna rola, jaką grałem.
Obok cyrku były też karuzele. Kiedyś ojciec kupił mi strzelbę na kapiszony, wziął mnie na karuzelę. Ze wszystkich figur, które tam się kręciły, oczywiście wybrał konia, posadził mnie na nim i maszyna ruszyła. Kiedy na dobre się rozpędziłem, ojciec krzyczał do mnie i pokazywał, żebym strzelał do wrogów z tej strzelby. I ja z początku próbowałem spełnić jego życzenie, ale po chwili odrzuciłem na plecy strzelbę i w strachu, żeby nie spaść z pędzącej karuzeli, złapałem się szyi konia. I tak dojechałem do końca. Ojciec później się gniewał:
– Jak to, syn kawalerzysty nie umie strzelać z konia? Wstyd!
I wstydziłem się. I wstydzę się do dziś.
Fascynacja cyrkiem trwała przez następne lata. Nie, nie uciekłem z nim w świat. Ale wciąż jako mały chłopak pętałem się wokół pracujących w nim ludzi, bo to, co robili, bezustannie bardzo mnie ciekawiło. I wreszcie sam znalazłem tam zajęcie. Przy karuzelach. Niektóre z nich nie miały motoru, a ich siłą napędową byli tacy jak ja chłopcy-ochotnicy. Wewnątrz konstrukcji, na górze, chodząc w kółko jak w kieracie, popychaliśmy poprzeczne belki, i karuzela się kręciła. Za trzy kursy mogliśmy przejechać się za darmo. Niektórzy z nas już po pierwszej rundzie dostawali zawrotów głowy, a czasem nawet torsji. Ale kto by tam zwracał na to uwagę, można było później pojeździć za darmo! Na dole harmonista grał i ogólnie było bardzo wesoło.
Ojciec był wtedy dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Byłem do niego bardzo przywiązany. Cieszyłem się, gdy okazywał zadowolenie ze mnie, i rozpaczałem w chwilach podobnych do klęski na karuzeli.
Teraz, gdy grzebię w pamięci, nie wiem, dlaczego aż tak wiele dla mnie znaczył, bo przecież w niedalekiej przyszłości miało się okazać, że nie był to dla mnie dobry czas. Na razie jednak jestem w miarę szczęśliwym dzieckiem, które spędza czas albo z rodzicami, albo biega po okolicy z kolegami, czy podgląda artystów cyrkowych. Do tych momentów radosnych, gdy cała nasza rodzina przebywała razem, należały wileńskie Kaziuki. Był to barwny jarmark odbywający się na początku marca w dzień świętego Kazimierza. Pamiętam kolorowe pochody z moimi ulubionymi klaunami i innymi przebierańcami, które przechodziły obok naszego mieszkania na plac Łukiski, ten sam, na którym zawsze rozstawiał się cyrk.
Zimy były u nas bardzo, ale to bardzo ciężkie. A kiedy już śnieg zaczynał topnieć, 4 marca odbywały się na placu Łukiskim wileńskie Kaziuki ze słynnymi obwarzankami smorgońskimi (nazwa od miasta Smorgonie). I w taki to sposób gwarno i hałaśliwie Wilno żegnało zimę i witało wiosnę.
Kiedy kolorowy pochód już przemaszerował, my ruszaliśmy z ojcem i matką między stragany. Na jarmarku było wszystko, co okoliczni rzemieślnicy i cukiernicy mogli zrobić; na straganach dyndały obwarzanki i piernikowe serca. Było tłoczno i gwarno. Ojciec czasem kupił mi jakąś drewnianą zabawkę, nieważne, że niezbyt okazałą, ale przyjmowałem ją z zadowoleniem.
Później w kalendarzu świąt wileńskich była noc świętojańska. Na Wilii, rzece płynącej przez miasto, odbywały się parady parowców. Flotę stanowiły malowniczo wyglądające bocznokołowce. Wśród tych pięknych, dziś już zapomnianych statków wyróżniał się „Pan Tadeusz”. Był największy z nich i udekorowany lampami. Na pokładzie palono nawet ognisko. Widziałem cienie skaczących przez nie przebierańców. Statki płynęły wolno, strzelały w niebo kolorowe race. Było to święto, które zapadło mi głęboko w pamięć; cała nasza rodzina – matka, ojciec i ja – siedzieliśmy wtedy na kocu na skarpie nad rzeką i podziwialiśmy te parowce. Obok nas rozkładały się również całe rodziny z dziećmi. Było ciepło, noc powodowała, że czułem się wyjątkowo podekscytowany. Tuliłem się wtedy do ojca i czułem się naprawdę szczęśliwy. W ogóle mieszkaliśmy w takim punkcie miasta, gdzie wiele się działo.
Na przykład przez okna mieszkania miałem możliwość podziwiania defilad wojska z okazji święta 11 listopada. Od dzieciństwa lubiłem mundury, a taka ich mnogość, jaka płynęła ulicą, ich blask, a także łopot proporców powodowały, że nie mogłem oderwać się od parapetu. Byłem również pod wrażeniem osoby marszałka Józefa Piłsudskiego, który urodził się na Litwie, a na wileńskim cmentarzu Na Rossie pochowane jest przecież jego serce.
Gdy już podrosłem, nie mogłem przepuścić okazji, by obejrzeć go na żywo. Na przylegającej do placu ulicy Adama Mickiewicza, zwanej później deptakiem, ustawiano obwieszoną flagami narodowymi trybunę, na której to sam marszałek przyjmował defiladę. Starałem się zawsze docisnąć jak najbliżej, żeby zobaczyć Dziadka, jak wówczas w szkole uczono nas go nazywać.
W jeszcze jednej mojej ulubionej dziedzinie mój ociec odegrał znaczącą rolę. Najpierw zabierał mnie na ryby, a później zaczął uczyć wędkowania. Ta przyjemność pozostała ze mną przez długie lata, przynosząc nawet nagrody czy przygody na łódce, o których jeszcze wspomnę. Pamiętam podekscytowanie, z jakim powitałem pierwszą złowioną rybkę. Właściwie to złowiliśmy ją razem; ojciec wyjął jej z pyszczka haczyk i przekazał mnie. Rybkę włożyłem do dziurawego garnka wstawionego w wodę i… tyle ją widziałem. Rozpacz była wielka.
– Czy zachowały się jakieś zdjęcia z tamtego okresu w Wilnie?
– Niestety, nie mam zdjęć z tego okresu. Myślę, że fotografie były wtedy za drogie. Myśmy naprawdę byli rodziną żyjącą bardzo skromnie. W dodatku zaczęły się nad nią gromadzić ciężkie chmury.