Читать книгу Moje trzy po trzy - Emil Karewicz - Страница 9
SYN KAWALERZYSTY
ОглавлениеTa opowieść zaczyna się, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie, na dalekiej Litwie, nad Dźwiną. Wyobraźmy sobie oficera kawalerzystę, który zakochuje się w pięknej dziewczynie. Co najważniejsze – ze wzajemnością. I jak zawsze bywa w takich historiach, następują zaloty, oświadczyny i ślub. Wielka polityka nie miałaby wiele wspólnego z życiem tej pary, gdyby nie fakt, że w Rosji szaleje wtedy rewolucja, a Polska zaczyna rodzić się na nowo. I ów kawalerzysta z żoną z pewnością żyliby długo i szczęśliwie w otoczeniu wspaniałej przyrody, gdyby nie plany towarzyszy zza wschodniej granicy – Armia Czerwona ruszyła na Warszawę. W głowie oficera zaczęły rodzić się obawy – co będzie, gdy dotrą i tam, gdzie on mieszka? Te obawy łatwo zrozumieć, bo on przecież był żołnierzem starej armii rosyjskiej – białym oficerem. Ów oficer całkiem słusznie myślał, że w małej miejscowości nie uchroni się przed ciekawością rewolucji, a łatwo było przewidzieć, jak taka ciekawość mogła się skończyć. I postanowił zatrzeć za sobą ślad w dużym mieście, a największym z nich i najbliższym było Wilno. Postanowili z żoną zostawić dom, może nawet mieli nadzieję, że szybko do niego wrócą? Ruszyli na zachód, znajdując w 1919 roku swoje miejsce właśnie w Wilnie. W tym najpiękniejszym z miast, jakie można wymarzyć sobie na dzieciństwo. Bo właśnie teraz słychać tu krzyk noworodka. 13 marca 1923 roku oficerowi rodzi się syn i nieskromnie powiem, że to właśnie ja; chociaż jak każde niemowlę byłem skromnych rozmiarów.
Największą ironią losu dla mojego ojca było to, że nie przewidział reakcji władz polskich na jego osobę. Bo chociaż skutecznie uciekł przed Rosjanami, to władze polskie nie spoglądały zbyt przychylnie na niego z racji przeszłości pod rozkazami cara. I tak znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia – jedni z pewnością by go nie pokochali, a dla drugich stał się podejrzany. Zagryzał wargi od tej niesprawiedliwości i żył, jak się dało. Największą trudnością dla niego było znalezienie pracy. A czym jest praca dla człowieka – każdy wie. Musiał poświęcić naprawdę wiele czasu i starań, aby znaleźć jakiekolwiek zajęcie. Ale gdy już mu się udało, było to nie byle co! Dostał się w szeregi wileńskiej straży pożarnej. Brzmi to całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że zawód strażaka do dzisiaj bardzo dobrze się kojarzy. Nie mówiąc o jego wizualnej atrakcyjności, szczególnie dla dziecka.
Byłem już wtedy dość wyrośniętym chłopcem, którego wyobraźnię rozpalały nie tyle łuny pożarów w mieście, ile właśnie kolor ojcowskiego służbowego samochodu. Marzyłem o tym, aby jeździć z nim do pożarów. Wiem, że tu nie mogę się popisać oryginalnością, ale cóż zrobić, że na wszystkich chłopców świata najbardziej działa kolor czerwony? I w ogóle chciałem zostać strażakiem.
Później ojciec został felczerem, czyli takim pół lekarzem, a pół kawalerzystą. Jakim cudem to zrobił? Nie wiem, ale widocznie nie trzeba było mieć wielkich umiejętności lekarskich do przedwojennych dolegliwości. A dlaczego kawalerzystą? Miał bowiem niczym niezmąconą miłość do koni, i kto wie, może ona przewyższała wszystko inne? W domu było pełno książek i obrazków o koniach różnych ras i maści. Ja, żeby mu się przypodobać i znaleźć dla siebie zajęcie, te konie rysowałem niewprawnie. Kiedy obrazek nie wychodził, porzucałem go i zaczynałem raz jeszcze, aby narysować pięknego konia; zajęcie bez końca.
Te dziecięce próby zapowiadały późniejsze kłopoty. Najpierw z końmi w wesołym miasteczku a następnie – z prawdziwymi, jak chociażby z tym na planie filmu Krzyżacy, o których jeszcze opowiem.
Moja mama była delikatną kobietą, bardzo wrażliwą. Od dzieciństwa spoglądałem na nią właśnie w ten sposób. Lubiłem się do niej przytulać, ale cały czas bałem się, że coś się z nią stanie, nawet od tego przytulania. Muszę się przyznać, że modliłem się o to, aby nic jej się nie przydarzyło. Wydawało mi się, że za bardzo przygniatała ją nasza sytuacja materialna. Niestety bowiem w domu się nie przelewało. Generalnie tamte czasy w całym kraju nie były łatwe. Po prostu większość ludzi żyła skromnie i my także. Na naszą sytuację rodzinną wpływ miały ciągłe kłopoty mojego ojca z pracą i fakt, że mama nie pracowała – zajmowała się domem i mną.
Nic dziwnego, że w dzieciństwie miałem niewiele zabawek. Rodziców po prostu nie było stać na ich kupno. Poza tym dzieci w tamtych czasach nie były obdarowywane tak, jak to się dzieje dzisiaj. Może dlatego zabawki, które dostawałem, pamiętam tak dobrze do dziś? Na przykład drewnianego konia, którego podarował mi ojciec. Był to oczywiście gest symboliczny ze względu na miłość ojca do koni. Konkretnie otrzymałem wersję uboższą, nie na biegunach, a na prowizorycznych kółkach – jego własne dzieło, jakżeby inaczej! To była moja pierwsza zabawka w życiu! Później dołączyła do niej huśtawka, która służyła mi jako trapez do robienia na nim sztuk. Wcześniej oglądałem je w cyrku. Oczywiście „sztuk” w pojęciu dziecka.