Читать книгу Złota ćma - Emma Popik - Страница 5

ROZDZIAŁ I NOC ZAPADA

Оглавление

Wisiał na łańcuchach przymocowanych do żelaznego drąga wbitego w mur. Nie żył. Rozłożone ramiona zostały unieruchomione w obręczach, kołki je blokowały. Wyprężone palce stóp omal nie dosięgały bruku. Brakowało milimetrów. Czy dlatego skonał?

Głowa przechylona na prawe ramię zasłaniała twarz. Nikt nie mógłby go zidentyfikować ani nawet zauważyć. Na dziedzińcu było pusto. Brama od strony Targu Węglowego została zamknięta. Zrobiona z metalu, gruba i ciężka, broniła wejścia do Katowni i uniemożliwiała odbicie pojmanego. Torturowano tutaj więźniów. Działo się tak w poprzednich stuleciach, w naszym budynek służył pięknu i sztuce, gdyż mieściło się w nim Gdańskie Muzeum Bursztynu. O tej porze muzeum nie zwiedzano. Na brukowanym dziedzińcu nie rozlegał się stukot kroków strażnika.

Łańcuchy zostawiono jako atrakcję dla zwiedzających. Przyciągały swą makabryczną możliwością.

Bywało, że młodzi mężczyźni zatrzymywali się przy łańcuchach zwisających z żelaznego drążka. Odczuwali nagle przemożne pragnienie, by doświadczyć tortur na własnym ciele. Wewnętrzny głos budził w nich śpiącego demona, a ten podjudzał: „Sprawdź”.

Podnosili ramiona, odwracali się plecami do ceglanej ściany i pozwalali koledze albo też stojącemu obok strażnikowi wsunąć żelazne kołki w otwory na obręczach. Stojąc z rozkrzyżowanymi ramionami, odwracali głowę w lewo w górę i potem w prawo, by sprawdzić, czy kołki wsuwają się w otwory, a nie w ich przeguby, i upewniwszy się, zwisali. Opierali się stopami na bruku, stojąc z podniesionymi rękami. Po chwili odczuwali ból, gdyż krew nie dopływała do góry. Dawali więc znak koledze, ale niepotrzebnie, bo strażnik już wysuwał kołki z otworów, ręka od razu wyślizgiwała się z obręczy i młody mężczyzna poruszał palcami, i ocierał ramię o swój bok, by krew płynęła żyłami. Jednocześnie uwalniano jego prawe ramię. Odwracał się więc od łańcuchów i ściany i kiwając głową strażnikowi w podziękowaniu, wsuwał mu do ręki monetę i dołączał do grupy kolegów, którzy śmiejąc się, poklepywali go po ramionach, i cała grupa, zadowolona z przygody, znikała w ciemności przeciwnej bramy, zanim wydostała się na słońce.

Teraz, późnym już wieczorem, i tamta brama była zamknięta. Przed ceglaną ścianą nie stał strażnik. Ze schodów nie zbiegały przejęte grupy zwiedzających. Nie było nikogo.

Panowała tu upiorna cisza. Mury stały z zaciśniętymi zębami, rozpamiętując cierpienia skazańców; ich krzyk wsiąkł w strukturę cegieł i się w nich zapisał. Ktoś obdarzony wrażliwym słuchem usłyszałby ten straszny wrzask bólu i uciekłby, wciskając pięści w muszle uszu. Zapadała ciemność. Spływając z nieba, wsączała się powoli od góry w studnię dziedzińca i układała coraz gęstszymi warstwami. Gdy zapadła już noc, podwórko zostało wypełnione ciemnością aż po zręby dachów. Zrobiło się parno i duszno. Zbierało się na burzę. Gdzieś daleko przez niebo przeleciał zygzak srebrnej błyskawicy. I zniknął.

Noc przetaczała się powoli nad Gdańskiem.

***

Tymczasem w Hotelu na Rybackim Pobrzeżu kilku panów zasiadło w restauracji do wytwornej kolacji. Kelner podał oprawione karty menu i rozwiał się w powietrzu. Doskonale wiedział, kim są goście, bez potrzeby wypytywania się w recepcji, skąd przybyli i jakie zarezerwowali apartamenty.

W tym hotelu bywali wyłącznie ludzie majętni i znaczący w świecie. Kelner o tym wiedział, potrafił od jednego rzutu wprawnego oka rozpoznać stanowiska gościa. Zresztą lubił to robić. Mówił wtedy do siebie: „Dyrektor na państwowej posadzie, dwieście tysięcy miesięcznej pensji”. Albo, spoglądając na wchodzącego dżentelmena, myślał: „Prywatna firma, kłopoty finansowe, szuka okazji do znalezienia wspólnika”. Wielką przyjemność sprawiały mu te zgadywanki. Nie chodziło mu o to, jak wysokiego może się spodziewać napiwku, cieszyła go znajomość ludzi. Uważał się za eksperta w tej dziedzinie i odczuwał dumę.

Tego wieczoru nie mógł jednak rozszyfrować tożsamości czterech panów, którzy siedzieli przy stoliku zasłoniętym stojącą na podłodze donicą ze srebrnym drzewkiem. Zostało ono zrobione przez gdańskich rzemieślników; hotel szczycił się lansowaniem sztuki wysokiej. Na ścianie wisiał kilim utkany przez współczesnego artystę. I chociaż kelner oglądał go codziennie, nie umiał w nim znaleźć nic ciekawego, dlatego proponował gościom inne stoliki.

Dyrekcja ceniła sztukę wysoką oraz wyjątkowość tego miejsca. Hotel na Rybackim Pobrzeżu był pierwszym na Pomorzu należącym do globalnej sieci. Został zaprojektowany przez profesora Stefana Kuryłowicza tak, by przypominać gdańskie kamieniczki, stojące blisko siebie, jednakże ich fasady z szarego i jasnego marmuru, strzeliście pnące się w niebo, były przykładem nowoczesnej architektury. Hotel oferował luksusowe przyjemności majętnym gościom. Mogli przygotowywać ciało i umysł w centrum spa i pływać w oszklonym basenie na dachu. Okna ich pokoi wychodziły na Motławę, która toczyła swe stalowe wody ku Bałtykowi. Zbudowanie hotelu tak znanej sieci świadczyło o klasie miasta i jego pozycji w świecie. Gdańsk stawał się miastem luksusu i wielkiego biznesu.

Kelner, Arkadiusz Pasik, był dumny z otrzymania angażu w tak renomowanym hotelu. Uważał, że zadecydowała o tym jego znajomość psychologii, która pozwoliła mu odpowiednio pokierować rozmową kwalifikacyjną.

Kiedy więc czterej panowie stanęli na progu sali, rozglądając się, podszedł, by zaproponować im stolik z dala od kilimu. Został odprawiony ruchem ręki. Najwyższy z gości, o czarnych włosach i srebrnych skroniach, budził zaciekawienie kelnera. Nie wynikało z ceny garnituru w kolorze marengo ani też z czarnej koszuli w subtelne białe prążki, ani krawata, również czarnego, tyle że w białe drobne kropki, co świadczyło nie tylko o grubym zwitku banknotów ujętych gumką, który na pewno leżał w kieszeni spodni, ale i o wyrafinowanym guście, a na tym kelner dobrze się znał, przynajmniej w swoim mniemaniu. Jego uwagę przyciągały czarne oczy, intensywnie patrzące, przeszywające na wskroś.

„Nie chciałbym stanąć mu na drodze, zniszczyłby mnie bez wyrzutów sumienia”, pomyślał kelner i miał rację.

Niesamowity dżentelmen ruszył w kierunku stolika obok srebrnego drzewka. Szedł długimi krokami, z dużą pewnością siebie. Przyzwyczajony do rozkazywania, nie zwracał uwagi na to, czy jego towarzysze za nim podążają. Kelner uznał go za bossa.

O krok w tyle dreptał mężczyzna, chyba osiemdziesięcioletni, lecz krzepki i żwawy, choć z wydatnym brzuchem. Dwaj pozostali byli młodzi, szczupli i wysportowani.

Kelner się domyślił, że są ochroniarzami. Pomylił się jednak całkowicie. Położywszy karty delikatnym ruchem, odszedł. Obserwował gości przy stoliku, wsparty łokciem o bufet, trzymając białą serwetkę końcami palców dłoni zwieszonej przez srebrne obramowanie kontuaru, czujny, czekający na okazję, by znowu podejść i przyjąć zamówienie.

Boss zamówił wytworne i nietuczące potrawy, z którymi chciał dość szybko się uporać. Wydawało się, że jedzenie przeszkadza mu w rozmowie. Zgodził się na omawianie ważnych spraw przy posiłku, czyniąc koncesję na rzecz obyczaju, lekceważąc go podobnie jak serwowane dania.

Gruby marudził z przystawkami, nie wiedząc, co zjeść najpierw. Dwaj szczupli zamówili niewielkie objętościowo potrawy, które nie obciążały żołądka, co utwierdziło kelnera w przekonaniu, że są ochroniarzami i nie mogą być ociężali po posiłku.

Ku jego zdziwieniu to jeden z młodych zaczął rozmowę. Kelner usłyszał zadane po angielsku pytanie, skierowane do bossa. Usiłował odgadnąć akcent. Młody mężczyzna mówił płynnie i miał staranną wymowę. Nie był jednak Anglikiem. Gdzie się tak dobrze wyuczył tego języka? Z pewnością przebywał w strefie angielskojęzycznej, być może od dziecka. Kelner zrozumiał, że ma przed sobą obywateli Europy, którzy czuli się jak u siebie.

Boss jednakże nie raczył odpowiedzieć, tylko wskazał niedbałym gestem na grubego. Ten, grzebiąc widelcem w sałatce na talerzyku, rozpoczął długie wyjaśnienie.

Ku swemu zdziwieniu kelner usłyszał, że odpowiedź padła w języku niemieckim.

Marudzenie grubego z przystawkami nagle uzyskało znaczenie: rozdzielił oliwki i przesunął je na brzeg talerzyka w stronę każdego ze szczupłych mężczyzn. Każdemu przypadły po dwie. Boss dostał aż cztery oliwki. Trzy gruby przysunął do siebie, a jedną odgarnął na bok. Jak kelner się domyślał, miała przypaść w udziale partnerowi, którego nie zaproszono do stołu. Symulowano w ten sposób podział zysków. Ciekawe, kim był nieobecny wspólnik? Nie wyjdzie dobrze na tym interesie. Przypadła mu jedna i to dość mała oliwka.

Nagle boss ujął palcami tę oliwkę i ścisnął tak silnie, że wypłynęły z niej krople tłustego soku. Mężczyzna dotknął ust palcami, oliwa znikła w niewidoczny sposób. Towarzystwo kolacyjne, dzielące zyski, zrozumiało gest, wskazywały na to ich reakcje.

Gruby z uznaniem pokiwał głową. Młodzi zachowali zimny dystans, ich nieprzeniknione twarze nie pozwalały odgadnąć, czy nie podoba im się biznes, czy podział zysków. Boss ograniczył się do lekkiego rozciągnięcia warg w uśmiechu zadowolenia. Nieobecny wspólnik zostanie całkowicie wyciśnięty i skonsumowany, a należne mu zyski dostaną się bossowi. Straszliwie był zachłanny i bezwzględny w walce o pieniądze.

Gruby, ująwszy krawat, otarł nim spocone czoło. Najpierw jednak podsunął ku węzłowi pod szyją spinkę, wykonaną z bursztynu w srebrze. Na jej końcu lśniły trzy brylanciki. „Może to upominek od niewidzialnego wspólnika, który ma zostać wyciśnięty i oszukany”, pomyślał kelner. „Kto daje tak kosztowne i eleganckie prezenty?”.

Konwersacja toczyła się zamiennie i swobodnie w dwóch językach. Goście odznaczali się znakomitym wykształceniem i byli bogaci, skoro mieszkali w tym hotelu. Kelner nie zdołał podsłuchać, jakim zajmowali się biznesem. Nagle boss, w oczekiwaniu na kolejną potrawę, zaczął z zainteresowaniem oglądać kilim wiszący na ścianie. Na jego twarzy pojawił się wyraz aprobaty, tamci zachowali powściągliwość.

Kelner odgadł, że boss jest koneserem i znawcą sztuki. Gruby zachowywał się jak inicjator całego przedsięwzięcia, nakręcił ten interes, pewnie dlatego, że miał znaczny majątek, mógł sobie przecież pozwolić na brylanty, o ile nie były fałszywe.

Dwaj młodzi pozostali zagadką.

Złota ćma

Подняться наверх