Читать книгу Złota ćma - Emma Popik - Страница 8

ROZDZIAŁ IV CZARNA WALIZKA

Оглавление

Przed bramą Katowni zatrzymała się czarna limuzyna. Karoseria jej lśniła, świeżo wypolerowana, i odbijało się od niej słońce, zwiększając efekt. Hotel oddał ten samochód do dyspozycji swoim bogatym i ważnym gościom. Pasażerów nie było widać zza matowych szyb i chociaż silnik nie pracował, nikt jeszcze nie wysiadał. W tej chwili kierowca naciśnięciem guzika otworzył drzwi, co wyglądało, jakby samochód rozkrzyżował ręce i nogi.

Najpierw wytoczył się otyły mężczyzna. Stanął i ująwszy krawat, ze srebrną spinką z czarnego bursztynu i trzema brylantowymi oczkami, otarł nim spocone czoło. Z przeciwnej strony samochodu wyskoczyło sprawnie dwóch szczupłych i młodych mężczyzn. Dopiero wtedy dostojnie wystawił na bruk dziedzińca swe długie nogi dżentelmen w ciemnym garniturze, po czym rozejrzawszy się badawczo, raczył wysiąść z samochodu.

– Profesor Pramfild i świta – szepnęła Ewa Jarska.

Drobna kobieta stała naprzeciwko otwartej bramy jak samotny kowboj. Spoglądała w stronę, skąd nadchodziła grupa gości, krocząc powoli i się rozglądając. Otyły mężczyzna znowu otarł twarz krawatem, a brylanty w spince zalśniły. Profesor w czarnym garniturze patrzył na wszystkich z góry, tylko dwaj młodzi mężczyźni byli na luzie, trzymając ręce w kieszeniach.

Piękne wargi Jarskiej rozciągnęły się w uprzejmym uśmiechu. Uniosła prawą rękę, by wskazać dyrektora, który miał właśnie wyjść na dziedziniec i uroczyście powitać gości. Nie pojawił się, a Jarska odwróciwszy głowę, spojrzała na drzwi, wciąż czekając. Goście stanęli właśnie na dziedzińcu. Dyrektor wciąż nie nadchodził. Blamaż był okropny. Jarska zaczerpnęła głęboki oddech: to ona reprezentuje muzeum zamiast tego mięczaka i niezdary Fijorka. Właśnie ona, a nie dyrektor, jest przedstawicielem prezydenta miasta. Teraz jej wielka chwila.

Szybkim krokiem podeszła do profesora Pramfilda. Wymieniła z nim męski uścisk dłoni i postąpiła krok w prawo, pomijając grubego mężczyznę, chociaż z powodu jego wieku to z nim powinna się przywitać jako pierwszym, i podała ręce po kolei młodym mężczyznom, którzy szybko zapinali marynarki na górny guzik.

– Doktor Huegener!

– Miss Jarski. – Uścisk dłoni.

– Doktor Klopstock!

– Miss Jarski. – Uścisk dłoni.

Przywitała się w angielskim stylu, wymieniając ich nazwiska i tytuły naukowe. I dopiero wtedy zwróciła się do grubego. Uprzejmy wyraz twarzy stał się nieco drwiący.

– Otóż i nasz bezcenny pośrednik. – Głosiła jego chwałę i jednocześnie kpiła. – Pan Wolfie. Czy mogę się do pana zwracać: panie Wilczku?

– Tak, pani Ewuniu, jestem przecież starym Danzigerem.

– Jest pan za młody na Danzigera – rzekła, unosząc brwi, a grubas zachichotał połechtany w swej próżności.

Pramfild postąpił krok w stronę drzwi do muzeum.

– Chcę zobaczyć wasze zbiory bursztynu – powiedział stanowczo. – Po to tu przybyliśmy. – Zacisnął dłoń, jakby już miał w ręku najcenniejszy okaz. – Pokażcie skarby fascynujące bursztynników w całej Europie.

Jarska musiała odwlec chwilę zwiedzania sal i oglądania eksponatów, zanim nie wyjaśni się sprawa nieobecności dyrektora. Szybko jednak znalazła sposób odciągnięcia uwagi gości od bursztynów w gablotach. Zaczęła opowiadać o zasługach grodu nad Motławą.

– Gdańsk był zawsze najbogatszym miastem Rzeczpospolitej – mówiła z zachwytem, wpatrując się w gości, by skupić ich uwagę. – Całe siedemset lat należał do królów Polski. Słynęli z wielkiej tolerancji. Nie pytali o wyznanie religijne. Nie interesowało ich pochodzenie etniczne. Wystarczyła im deklaracja: „Chcę być obywatelem Rzeczpospolitej”. Te słowa wypowiedział piwowar Hewelke, który zasłynął jako astronom Heweliusz. W podzięce polskiemu królowi nazwał jego imieniem odkryty gwiazdozbiór. I odtąd aż do końca świata będzie świecić na niebie Tarcza Sobieskiego. Królowie, nadając łaskawie przywileje dla ułatwienia handlu i uprawiania rzemiosła, stwarzali możliwości rozwoju interesów i pomnażania bogactwa. Miasto bardzo na tym skorzystało, gromadząc złote monety i bałtyckie złoto – bursztyn.

Goście, słuchając z zaciekawieniem, spodziewali się wciąż, że zaraz wejdą do wnętrza budynku, wizyta się potoczy zgodnie ze scenariuszem i obejrzą najpiękniejsze okazy bursztynu. Miasto chciało się pochwalić przed zagranicznymi gośćmi, gdyż jakość bursztynu była kartą przetargową w biznesie, i to na skalę międzynarodową. W gablotach muzeum wystawiono także precjoza i klejnoty wykonane przez gdańskich bursztynników. Zobaczywszy je, docenią kunszt rzemieślników oraz talent projektantów.

Każdy z nich również uważał, że zgodnie z międzynarodowym obyczajem otrzyma upominek. Takie prezenty reklamowały miasto i podnosiły jego prestiż. Wystarczyło, gdy książę Filip położył na stole papierośnicę z gdańskiego bursztynu, by fotografie kunsztownego wyrobu znalazły się na łamach gazet od Londynu po Bombaj.

Goście wiedzieli, że jakość i cena upominku określały pozycję obdarowanego w negocjacjach biznesowych, pokazując, jak miasto ocenia jego wartość i przydatność. Do poważnych rozmów planowano usiąść po zakończeniu kurtuazyjnego spotkania, lecz nie mogło się ono nawet rozpocząć, gdyż dyrektor wciąż nie wychodził do gości. Sytuacja była niezręczna w najwyższym stopniu, a biedna Jarska nie miała znikąd pomocy.

Zaszło jednak niespodziewane wydarzenie. Pan Wolfie spostrzegł nagle inspektora i strażnika, którzy stali z boku. Odwrócił się ku nim, a wtedy na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju. Mimo że Wilecki był w cywilnym ubraniu, nie zmyliło to takiego starego wygi jak Wolfie. Odgadł, kim jest, a wtedy na jego czole pojawiły się krople potu. Ujął krawat i otarł je w zdenerwowaniu.

– Czy ten pan dołączy do nas? – zapytał.

– Już wychodzi – zapewniła Jarska, by uspokoić gościa. – Ma do wykonania pracę niecierpiącą zwłoki – dodała, a wtedy jej twarz się zmieniła; uświadomiła sobie bowiem, do czego aluzyjnie nawiązała. Inspektor zauważył jej gwałtowną reakcję i zapamiętał. W tej chwili profesor Pramfild również odwrócił się ku inspektorowi i wpił w niego wzrok, skupiając spojrzenie na jego marynarce, i to w tym miejscu, gdzie tkwiła broń.

Police – wymamrotał lekceważąco. Gardził policją, mógł sobie na to pozwolić.

Jedno słowo bystrego Pramfilda mogło wywołać skandal. Goście stali bez ruchu, czekając na wyjaśnienia ze strony Jarskiej. A jeżeli zapytają, czy obecność policjanta jest niezbędna podczas ich wizyty, jak im to wytłumaczy? Gdyby oburzeni odwrócili się plecami i odeszli bez słowa, obraziwszy się na miasto, negocjacje zostałyby zerwane. Straty poniesione na wizerunku i prestiżu miasta mogłyby okazać się dotkliwe.

Goście zachowywali się jednak spokojnie, oprócz pana Wolfie. Zacisnął szczęki i przybrał zimny wyraz twarzy. Cała jego postura mówiła wyraźnie: „Jestem poza wszelkim podejrzeniem. Nie popełniłem żadnego przestępstwa”.

Musiało to wzbudzić czujność policjanta. Wilecki odczytywał sprawnie wymowę gestów. Uzyskał pewność, że gość ma powody do obawiania się policji.

„I nieczyste sumienie”, pomyślał.

Dwaj młodzi dżentelmeni stali z obojętnymi minami niby roboty, a profesor spoglądał z pogardą.

Jak Jarska wybrnie z sytuacji, czy ocali honor miasta? Ciężar ten spoczywał na jej barkach, gdyż dyrektor nadal się nie pokazywał.

Pani kustosz pragnęła przywrócić przyjazną atmosferę, chciała również spowodować, by w pamięci gości zatarł się dyskomfort, wynikający z obecności policjanta.

Zdecydowanym krokiem podeszła ku środkowi dziedzińca. Zatrzymawszy się, ogarnęła spojrzeniem grupę gości, którzy zbliżyli się powolnym krokiem i ją otoczyli. Uniosła wtedy ramiona i wskazała wieżyczkę na Bramie Więziennej. Swoim słodkim głosem zaczęła opisywać ciekawsze detale architektoniczne.

Pragnęła ściągnąć na siebie uwagę gości, co w pełni się jej udało, gdyż słuchali objaśnień, a patrzyli na nią. Gdy poruszała rękoma, unosiła się jej bluzka i opinała na piersiach, uwydatniając ich kształt. Zgodnie z modą bardzo krótka, obnażyła jej talię, pokazując zarys brzucha. Krągłe biodra, naprężony, pięknie zarysowany brzuch z ponętnym dołkiem, w którym błyszczała ozdoba, skupiły wzrok mężczyzn. W oczach Pramfilda zabłysł ognik. Był to ten rodzaj mężczyzny, który szybko się zapalał i od razu atakował. Stary Danziger ocierał krawatem pot z twarzy, starając się patrzeć spokojnie. Dwaj młodzi mężczyźni nie dali niczego po sobie poznać, ale nie odrywali wzroku od ponętnej figury Jarskiej.

Profesor nagle zbliżył się do Ewy i wydawało się, że obejmie jej talię ramieniem, ale zrobił nagły zwrot i podszedł do łańcuchów zwisających z żelaznego drążka. W jego umyśle pożądanie łączyło się z zadawaniem bólu i ze śmiercią. Jeśli kochał, to dręczył, a będąc porzuconym, zabijał. Jeśli nie mógł uczynić tego dosłownie, niszczył utracony obiekt swojej miłości w każdy dostępny mu sposób.

– Klopstock, może chcesz spróbować smaku średniowiecznych tortur? – zaproponował młodemu mężczyźnie ni mniej, ni więcej, tylko by włożył ręce w obręcze i dał się zawiesić.

Do tego inspektor nie mógł dopuścić, gdyż ślady zostałyby zniszczone. Był zdecydowany interweniować. Jarska stała nieruchomo, jej twarz zbladła. Opuściła ramiona, bluzka osunęła się na swoje miejsce. Znowu reagowała gwałtownie, co inspektor odnotował.

– Moja religia mi nie pozwala na takie czyny – powiedział Klopstock poważnie.

Jarska odetchnęła, ale Pramfild znowu zaatakował.

– A może ty, Huegener? – zapytał.

Okazało się, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.

– Zawsze się zgadzam z moim przyjacielem – zapytany odmówił zdecydowanym tonem.

Nieprzenikniona twarz jednego i drugiego pokazywała, że głupia i prowokacyjna propozycja Pramfilda wcale ich nie obeszła, ujawnili, że są twardzi, nieustępliwi i mają solidne zasady moralne.

Jarska spojrzała na posągi, jej oczy zabłysły, gdyż wpadła właśnie na pomysł, jak uratować program wizyty. Pewnym krokiem podeszła do rzeźb. Stanęła pomiędzy nimi, plecami do łańcuchów. Nie przekroczyła magicznej, niewidocznej linii, ciągnącej się u podstawy kobiet wykutych z kamienia. Poza tą granicą było miejsce kaźni, a dla inspektora dowody, których nie wolno zadeptać. Nie wiedział, co kierowało Jarską, z pewnością nie był to szacunek dla pracy techników policyjnych. Miała swoje powody, pewnie ważne i głębokie, skoro tak zdecydowanie chroniła to miejsce i nie chciała dopuścić do tego, by podeptały je czyjeś buty. To zachowanie dało inspektorowi wiele do myślenia.

Goście odwrócili się ku niej, zaciekawieni kolejnym punktem programu powitalnego, jak sądzili, a pani kustosz zaczęła im opisywać, jak według niej powinno się eksponować sznury bursztynów. Jej ramiona zataczały pętle wokół głów posągów, kreśliły subtelne linie powtarzające w powietrzu kształt pięknych dłoni złożonych do modlitwy. Inspektor już przeszedł tę lekcję. Nagle pojął jej pasję do inscenizowania; czy to była sytuacja, czy ustawianie posągów lub aranżowanie wystawy bursztynów – każdą traktowała z równą uwagą i starannością. Nazwał tę cechę charakteru teatralnością, wyrażającą się w tworzeniu dokładnie zakomponowanych scen i sytuacji. Wilecki podejrzewał, że podobnie traktowała miejsce, gdzie przedtem wisiały zwłoki: stworzyła scenografię i odgrywała swoją rolę. Ale co chciała powiedzieć, a co ukryć?

Mimo podejrzeń pociągała go, choć nie chciał się do tego przyznać nawet przed sobą. I być może dawno by już opuścił dziedziniec, ale wciąż na nią patrzył, na krągłe biodra opięte spodniami i kolana do połowy przykryte mankietami.

Nagle wydarzyło się coś niezwykłego. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę bramy. Profesor Pramfild spojrzał ostro, dwaj doktorzy odwrócili głowy, przyglądając się bez zmiany wyrazu twarzy, a Wolfie postąpił krok do przodu i otworzył usta ze zdziwienia.

Zasłonięty skrzydłem bramy Wilecki nie mógł niczego dostrzec. Postanowił nie wyrywać się do przodu, więcej, cofnął się nawet głębiej, zajmując dogodne miejsce do obserwacji i ewentualnej interwencji. Z dystansu obserwował reakcje zebranych.

Nagle ponad bramą pojawiła się głowa. Człowiek ten musiałby mieć nieomal trzy metry wzrostu. Takich ludzi nie ma. Kryła się w tym jakaś sztuczka. Postać miała twarz pomalowaną na biało, a głowę jej zdobił wianek z białych kwiatów. Obróciła się w lewo i posłała uśmiech ust umalowanych szkarłatną szminką. Po czym obróciła się w stronę przeciwną i tam posłała pocałunek, dotykając palcami warg i lekko w nie dmuchając. Następnie spojrzała na wprost i ruszyła przed siebie.

Kierowca stojącego poza bramą samochodu szybko domykał drzwiczki, które pozostawił uchylone. Wysoka osoba przeszła swobodnie obok limuzyny. Kiedy pojawiła się na dziedzińcu, wszyscy spojrzeli na jej białą szatę, która falowała ponad głowami patrzących. Postać zrobiła trzy olbrzymie kroki, rozglądając się wokoło. Dopiero kiedy się zatrzymała, oczy zebranych spojrzały w dół. Jej stopy wyglądały jak kopytka. Były to szczudła. Po twarzach zebranych przemknął cień wesołości, a Wolfie rozciągnął wargi w sztucznym uśmiechu.

– Pani Ewo, to pani pomysł! – domyślił się. Udawał, że jest mu wesoło i śmiał się, patrząc na szczudlarza chodzącego wokoło po dziedzińcu.

– Muzeum Bursztynu wita specjalnych gości – powiedziała Jarska.

Wszyscy powinni się domyśleć, że również dotychczas każdy punkt programu był zaplanowany, wizyta przebiega zgodnie ze scenariuszem i nikt nie czeka na dyrektora.

Jarska wykonała gest ręką w stronę szczudlarza, który zaczął odgrywać zasygnalizowaną mu rolę. Obszedł naokoło grupę gości i kłaniając się, przesyłał każdemu pocałunki. Był to ładny, jasnowłosy chłopak przebrany za dziewczynę. W pewnej chwili zdjął wianek i nałożył go na głowę profesora. Zanim Pramfild zdążył zareagować, okazać mimiką niezadowolenie czy unieść rękę do góry, by ściągnąć kwiatową ozdobę, wymowną i aluzyjną, szczudlarz się pochylił i błyskawicznie zdjął wianek z włosów profesora. A ten uśmiechnął się pobłażliwie, przesuwając ręką wzdłuż głowy, jakby wygładzał uczesanie.

Szczudlarz wykonał jeszcze kilka kroków, rozesłał ku wszystkim ze stojących na dziedzińcu mnóstwo fruwających pocałunków, z których większość leciała w stronę pięknej pani Ewy, i oglądając się, i uśmiechając, przeszedł poza bramę na ulicę Długą, wzbudzając tam radość wśród przechodniów.

Wilecki nie wiedział, czy scenę uznać za przypadkową, czy za jedną z wielu rozrywek, jaką miasto oferowało turystom, którzy latem tak licznie przybywali. Dzięki zabawnemu szczudlarzowi atmosfera stała się lżejsza.

– Jakie jeszcze atrakcje nam pani przygotowała? – zapytał Wolfie.

– Obejrzyjmy wreszcie bezcenne zbiory muzeum – zaproponował chłodno i bezwzględnie profesor. – Potrzebujemy materiału do negocjacji – dodał. I od razu pewnym krokiem skierował się w stronę schodków, prowadzących do wnętrza.

Złota ćma

Подняться наверх