Читать книгу Złota ćma - Emma Popik - Страница 6

ROZDZIAŁ II IDŹCIE STĄD

Оглавление

Inspektor Wilecki stał na dziedzińcu Katowni, wezwany przez dyrektora muzeum, który się dotąd nie pokazał. Patrzył na mężczyznę zawieszonego na łańcuchach. Nie żył. Głowa opadła mu na ramię. Inspektor więc nie mógł zobaczyć twarzy.

Wileckiego ogarnął nagle ogromny smutek. W umyśle pojawiło się silne skojarzenie.

„Nie wolno tworzyć scen zawierających w sobie powszechnie rozumiane aluzje”, powiedział w myśli do siebie. Był kategoryczny w ocenach i bezwzględny w oddzielaniu dobra od zła. Pewnie dlatego został policjantem. „Trzeba szanować to, co nietykalne”, dodał.

Zmierzył wzrokiem odległość antresoli od bruku. Pod nią równolegle ciągnął się drążek z łańcuchami. Usiłował odgadnąć, jak mężczyzna dosięgnął do łańcuchów i wsunął ręce w szerokie żelazne obręcze.

Wilecki usłyszał nagle szmer za plecami i odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim policyjny fotograf odsunął aparat od oczu.

– Co pan o tym myśli? – Przymierzając się do zrobienia dużego zbliżenia, wskazał przewieszone poza obręcze dłonie mężczyzny ze zgrubieniami powstałymi od pracy fizycznej.

Wileckiemu trudno było zaakceptować wniosek, że mężczyzna machał łopatą. Nie wyglądał na robotnika. Dlaczego więc miał na rękach odciski?

Stanął z boku, by się przyjrzeć głowie. Skinął na fotografa, wskazując mu, co ma ująć w kadrze. Ciemna opalenizna pokrywała kark wiszącego mężczyzny, lecz pod linią włosów odcinał się pasek białej skóry, a to oznaczało, że zostały skrócone, być może poprzedniego dnia.

„Przez ostatnie tygodnie wykonywał pracę fizyczną na powietrzu, pochylony, nie bacząc na ostre słońce bijące mu w kark”, pomyślał Wilecki. „Pewnie ją skończył, przyjechał z terenu do miasta i poszedł do fryzjera”.

– Muszę zrobić zdjęcie twarzy – powiedział fotograf.

– Tak – przyznał machinalnie inspektor. Odwlekał tę chwilę, choć sam był ciekaw.

– Czy może pan podnieść mu głowę? – poprosił fotograf.

– Nie – odmówił zbyt szybko. – Nie mam przecież gumowych rękawiczek.

Nie wolno dotykać zwłok gołymi rękami, ale nie tym się kierował. Nie mógł się przemóc i dotknąć wiszącego ciała, szczególnie głowy. Odczuwał coś w rodzaju szacunku i przerażenia w stosunku do tej figury rozpiętej na łańcuchach.

– Musimy więc zaczekać na lekarza. – Fotograf pochylił się, by zrobić zdjęcia stóp.

Nie dosięgały powierzchni brukowanego dziedzińca. Łańcuch został przerzucony przez żelazny pręt i zablokowany bolcem wetkniętym w ogniwo. Spowodowało to jego skrócenie. Kiedy zrobiono tę blokadę? Gdyby podciągnięto go jeszcze za życia i tak pozostawiono, byłaby to tortura, ale czy zmarłby z bólu?

Właśnie nadszedł lekarz wraz z asystentem i zbliżył się do wiszącego ciała.

– Czy już możemy zdejmować? – zwrócił się z pytaniem do inspektora.

– Potrzebuję zdjęć twarzy – odpowiedział i czekał na niesamowitą chwilę uniesienia głowy denata.

Wyczuwało się straszne napięcie. Co zobaczą? Zmasakrowaną twarz z przyschniętą krwią? Zastygłą w cierpieniu, wykrzywioną z bólu? Te przerażające obrazy przemykały przez wyobraźnię wszystkich. Inspektor zakołysał się na piętach. Założył ręce za pasek, ale ten gest wydał mu się niestosowny, więc splótł je przed sobą, uznając to za wyraz szacunku dla zmarłego.

Zapanowała cisza. Stali nieruchomo, czekając. Naciągając gumowe rękawiczki, lekarz podszedł do ciała. Kciukami podparł od dołu szczękę, czterema palcami objął czoło i podniósł opuszczoną głowę.

– Właśnie o to mi chodziło – powiedział fotograf rzeczowo, by ukryć emocje.

Wileckiego zaskoczył wygląd twarzy mężczyzny. Pozostał na niej zakrzepły wyraz silnej woli, która nie da się złamać, brwi były ściągnięte, jakby w gniewie. Spodziewał się, że zgodnie ze skojarzeniami zobaczy wyraz łagodnej rezygnacji, poddania się wyrokom nieba, a tymczasem miał przed sobą mężczyznę stanowczego za życia i dającego odpór do ostatniej chwili.

Lekarz podtrzymywał opadającą głowę, szklane oczy patrzyły wprost na budynek naprzeciwko, skąd dobiegł odgłos kroków. Wilecki odwrócił się błyskawicznie, gotowy do natychmiastowej reakcji.

W drzwiach stał mężczyzna w eleganckim garniturze. Na widok twarzy denata cofnął się o krok. Lekarz nagle opuścił ręce, głowa opadła na prawe ramię, nieruchomiejąc.

Mężczyzna w garniturze odetchnął. Jednak grymas nie zniknął z jego twarzy, chociaż szkliste oczy już na niego nie patrzyły. Elegancki pan to dyrektor muzeum. Nazywał się Fijorek. Inspektor oglądał go spod przymrużonych powiek.

Dyrektor zmarszczył brwi, krytycznie ocenił jakiś szczegół w wyglądzie zwłok. Zacisnął szczęki w postanowieniu i sapnął ze złości. Obejrzał się, jakby szukał winowajcy, by na nim wyładować wściekłość.

– Pan zna tego człowieka? – zapytał Wilecki.

– Nie! – zaprzeczył z krzykiem. – Zdejmijcie go czym prędzej! – wrzasnął.

– Musimy jeszcze przeprowadzić czynności śledcze.

– Jakie czynności? – pisnął dyrektor.

– Wszystkie.

– Czy będą długo trwały?

– Ile trzeba – odpowiedział inspektor.

– Wybuchnie skandal! Wilecki nie reagował.

– Czy pan w ogóle zdaje sobie sprawę, w jakim jest pan miejscu? – Zatoczył ręką okrąg. Czekał na odpowiedź, lecz Wilecki milczał.

– Jesteśmy w Gdańskim Muzeum Bursztynu! – obwieścił. Twarz inspektora pozostała obojętna.

– Czy pan zna nasze zbiory? Bursztyn, tak pan odpowie. Ale jaki! Unikaty, o które ubiegają się światowe muzea. Każdy z nich mógłby być ozdobą królewskiej korony. Mamy bursztyn w całej gamie barw: od białego, poprzez złoty, aż po czarny. Oryginały przywiezione z najdalszych krańców globu. O inkluzjach nie wspomnę. – Zrobił wymowną przerwę, by zapytać ironicznie: – Inspektor oczywiście wie, co to są inkluzje?

– I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił: – Miliony lat temu, gdy po pniu drzewa spływała powolutku kropla żywicy, napotykała na siedzącego na korze owada i oblewała go, więżąc na zawsze. Bursztyn stwardniał, owad zachował się w nim jak żywy. Mamy bezcenną inkluzję. Szczycimy się posiadaniem unikatu. Czy pan o nim słyszał?

Zadając pytanie inspektorowi, spojrzał na zwłoki.

– Naszą dumą jest Złota Ćma! – oznajmił.

– Co zmarły ma wspólnego z tą cenną inkluzją? – zapytał inspektor.

– Nic! – wrzasnął szybko dyrektor.

– Czy nie została skradziona? Dyrektor wzruszył ramionami.

– Sprawdzał pan system zabezpieczeń?

– Nie – odpowiedział Fijorek.

– Czy mam rozumieć, że dyrektor prestiżowego muzeum, posiadającego światowej klasy unikaty, nie interesuje się ich ochroną?

– Nie ma takiej potrzeby – powiedział dyrektor z pewnością siebie. – Zainstalowaliśmy oryginalne rozwiązanie.

– Nic więc nie zginęło? – dopytywał się inspektor.

– Brakło czasu na sprawdzenie. I tak przyszedłem wcześniej niż zazwyczaj.

– By go zawiesić?

– Co pan sugeruje? – oburzył się Fijorek. Odwrócił się, by odejść. – Proszę natychmiast opuścić teren muzeum. Wasza obecność jest destrukcyjna.

– Co zniszczy? – zapytał Wilecki.

– Projekt. Miasto przygotowuje się do wprowadzenia decydującej zmiany w certyfikacji bursztynu bałtyckiego. Pan zastopuje działania, zniweczy wysiłki, by przeprowadzać czynności, których nie można rzekomo odłożyć na późniejszy termin.

Dyrektor założył jedną rękę za plecy, a drugą zgiął przed sobą, jakby trzymał w niej mikrofon. Przeszedł się wzdłuż dziedzińca, spoglądając ponad głową inspektora, i przemawiał.

– Pomyślna realizacja projektu spowoduje, że Gdańsk stanie się decydującym graczem w światowym handlu bursztynem. Wkrótce milionerzy z całego świata, siedząc przy swoich komputerach, zrobią klik i zakupią unikatowe bryły bursztynu. Przeleją natychmiast na konto miasta olbrzymie sumy. Sejfy naszych banków będą pęcznieć od pieniędzy. Dziś rozstrzygnie się przyszłość.

– I ten nieszczęśnik pokrzyżował plany?

– On nie ma z tym nic wspólnego – zaprzeczył dyrektor.

– Pan o tym wie!

– Wiem, kto ma tu zaraz przybyć – skontrował go dyrektor.

– Spodziewam się prokuratora – odparował Wilecki. Dyrektora zatkało, jego oczy zrobiły się okrągłe z przerażenia.

– Za moment zaszczycą nas eksperci z zagranicy, zaproszeni przez miasto. Czyniliśmy długotrwałe zabiegi, aby skłonić te osoby do przyjazdu.

– W celu?

– Decydują w handlu i pośrednictwie bursztynem, są specjalistami od certyfikacji. I to ze mną będą rozmawiać. – Dla dodania znaczenia słowom dziobał się w pierś wskazującym palcem prawej ręki.

Widząc, że lekarz skończył oględziny, inspektor skinął głową.

Lekarz wraz z asystentem wyjęli z uchwytu jedno ramię, ciało się osunęło, przekręcając na bok i zawisło na drugim ramieniu, wciąż tkwiącym w obręczy łańcucha przerzuconego przez belkę.

Wyglądało to przerażająco. Wilecki miał w myśli obraz, jaki oglądał w swoim kościele, robił tam silne wrażenie, a tu jeszcze intensywniejsze, bo scena działa się w rzeczywistości.

W tej chwili z budynku naprzeciwko dobiegł krzyk kobiety, krótki, przerażony, wyrwał się nagle i ucichł. Lekarz z asystentem na chwilę zamarli, krzyk się nie powtórzył, powrócili więc do wyjmowania z obręczy drugiego ramienia.

Fijorek nagle zaczął się zachowywać jak szalony. Machał rękami, biegł kilka kroków do przodu, to znowu do tyłu. W końcu poniechał tego działania i pognał do bramy. Wyjrzał na zewnątrz.

– Nadjeżdżają! – wrzasnął.

Podbiegł do inspektora, wyciągając ramiona, jakby chciał go wypchnąć na ulicę.

– Wynoście się stąd, wy razem z nim! – wrzeszczał, tracąc nad sobą kontrolę.

Asystent lekarza przyniósł nosze z samochodu, stojącego poza bramą muzeum, i je rozłożył. Zwłoki wsunięto do zielonego worka z zamkiem błyskawicznym pośrodku, sięgającym od stóp do brzegu poza głową. Asystent, lekko się pochyliwszy, ściskał kciukiem i palcem wskazującym uchwyt zamka, gotowy zaciągnąć go jednym ruchem ręki. Lekarz dwoma palcami w gumowych rękawiczkach opuścił zmarłemu powieki i odwrócił się do inspektora.

– Nie żyje od kilkunastu godzin – powiedział.

– A co było przyczyną śmierci? – zapytał inspektor. Lekarz pokręcił głową.

– Sekcja wykaże.

Na zielonym worku zamek podchodził do góry, trzeszcząc, co brzmiało, jakby zmarły odpruwał tkaninę swojego życia od całości. Worek ze zwłokami położono na nosze, uchwycono je za drążki i wyniesiono poza bramę.

– Odmeldowuję się – powiedział fotograf.

Zamknął sprzęt w czarnej torbie i skinąwszy głową, poszedł ku bramie wychodzącej na Targ Węglowy.

Kiedy dyrektor zobaczył, że zwłoki zostały wyniesione poza bramę, jego ramiona opadły, a pierś podniosła się w głębokim westchnieniu ulgi.

Inspektor został. Ubrany w garnitur, niczym się nie odróżniał od ludzi, którzy mogli tu przebywać jako osoby zatrudnione.

Nie sądził, by dyrektor znowu próbował wypchnąć go za bramę. Chciał zebrać informacje; przychylając się jednak do jego błagań, zamierzał to zrobić dyskretnie.

W głębi ciemnego korytarza, z którego niedawno wyszedł Fijorek, ukazała się biała postać. Nie miała nóg i unosiła się w powietrzu. Posuwała się do przodu. Kiedy zatrzymała się w progu, inspektor zobaczył na jej brzuchu splecione ludzkie ramiona, a poniżej nogi mężczyzny w mundurze. Strażnik muzeum dźwigał posąg z białego kamienia, by go postawić na dziedzińcu. Rzeźba została umieszczona w miejscu, gdzie przed chwilą wisiały zwłoki. Strażnik się wyprostował i odetchnął, rozglądając się wokoło. W tej chwili z korytarza, z którego wyszedł, dobiegł krótki krzyk kobiety i ucichł.

Inspektor przyjrzał się posągowi. Przedstawiał klęczącą kobietę. Jej ramiona były opuszczone i rozłożone w geście niemego błagania. Uniesiona głowa i oczy skierowane w górę wskazywały, że błaga o litość i przebaczenie dla osoby, która była ponad nią umieszczona. Wyglądała, jakby skamieniała od straszliwego cierpienia.

Dyrektor spojrzał na posąg i ogarnęła go wściekłość. Zacisnął wargi, by nie przeklinać i powstrzymać eksplozję gniewu.

– Taką ma wizję! Nigdy na to nie pozwolę! – wrzasnął.

Strażnik odwróciwszy się do dyrektora, otworzył usta, by wyjaśnić, dlaczego rzeźbę przyniósł i postawił, ale ten gwałtownie machał ramionami.

– Wiem, wiem! – wrzasnął. – Zamilcz natychmiast. – Wytkniętym palcem pokazywał strażnikowi, że popełnił błąd, a ten wysoki i zwalisty mężczyzna stał, nie wiedząc, co robić. Ktoś mu polecił przynieść posąg na dziedziniec. Uczynił to za plecami dyrektora i na przekór jego rozporządzeniom. Fijorek się odwrócił i nie zwracając uwagi na inspektora, rzucił się w stronę drzwi. Przesadziwszy jednym susem schodki, zniknął w korytarzu, z którego przedtem wyszedł.

Strażnik stał z głupią miną, nie wiedząc, czy ma wykonać drugą część polecenia, czy też zaniechać go, słuchając się dyrektora. Najwyraźniej był sługą dwóch panów.

Złota ćma

Подняться наверх