Читать книгу Zagadka piaszczystych ławic: Dziennik tajnej operacji na Morzu Północnym - Erskine Childers - Страница 7
ROZDZIAŁ II
ОглавлениеJACHT DULCIBELLA
Już dwa dni później, z biletem do Hamburga w kieszeni, przechadzałem się miarowymi krokami po pokładzie parowca zmierzającego do Vlissingen. Można by pomyśleć, że to dość nieoczekiwane posunięcie, ale zważywszy mój stan ducha, właściwie mogliście się tego spodziewać. W każdym razie zapewne się domyślacie, że uzbroiłem się w przekonanie, że podejmuję akt jakiejś mrocznej pokuty. Echa tych poczynań może w istocie zwróciłyby uwagę na mój los, a nawet wzbudziłyby żal w odpowiednich kręgach, natomiast ja sam mógłbym czerpać stąd odrobinę radości, oczywiście w niezbyt prawdopodobnym przypadku, że jakakolwiek radość w ogóle wchodziła w grę.
Jednak wcześniej zaszły pewne fakty. Nazajutrz po otrzymaniu listu, przy śniadaniu, nadal odczuwałem tę niewytłumaczalną lekkość, dostatecznie wyraźną, by ponownie rozważyć wszystkie za i przeciw. Ważnym argumentem, za który nie przyszedł mi na myśl poprzednio, było potraktowanie przyłączenia się do Daviesa jako aktu solidarności, wyświadczenia komuś przysługi. Davies pisał, że przydałby mu się towarzysz, i wyglądało na to, że naprawdę mnie potrzebował. Niemal uczepiłem się tej myśli. Była to cudowna wymówka, by zaraz po przyjściu do biura podjąć na nowo studiowanie przewodnika Continental Bradshaw i by polecić Carterowi rozpostarcie wielkiej, szeleszczącej mapy ściennej Niemiec, na której miał odszukać Flensburg. Mogłem mu tego oszczędzić, ale konkretne zajęcie dobrze mu robiło. Bawiła mnie jego cierpliwa ignorancja. Nie najgorzej orientowałem się w treści większej części tej mapy, gdyż wcale nie zmarnowałem roku spędzonego w Niemczech, a rozmaite, takie czy inne, późniejsze zajęcia niczego nie zatarły w mej pamięci. Bardzo interesowałem się ludźmi, historią, rozwojem i przyszłością tego kraju. Nadal miałem przyjaciół w Dreźnie i w Berlinie. Flensburg przypomniał mi wojnę z Danią z 1864 roku i zanim poszukiwania Cartera dobiegły pomyślnego końca, zdążyłem już zapomnieć o postawionym mu zadaniu. Zastanawiałem się, czy perspektywa zobaczenia pięknej prowincji Schleswig-Holstein , o której uroku tyle przecież słyszałem, równoważyła przewidywane trudy sposobu podróżowania, spóźnionej pory roku, nieszczególnie pociągającej kompanii i wszelkich innych przeciwności, które skrzętnie notowałem i gromadziłem w pamięci jako argumenty wskazujące na moje żałosne położenie, na wypadek, gdybym jednak miał tam pojechać. Nie trzeba było wiele, by mnie przekonać, a szalę przeważył chyba powrót ze Szwajcarii nieprzyzwoicie opalonego K.
– Halo, Carruthers, jest pan tu? – zawołał na powitanie. – Myślałem, że już pan dawno wyjechał. Szczęściarz z pana. Teraz jest najlepszy czas na przejażdżki, no i na pierwsze bażanty. Miałem tam niesamowity upał. Carter, zechce pan przynieść mi Bradshawa? – (Tę niezwykłą książkę ludzie biorą do ręki z nawyku, nawet w najmniej odpowiednich chwilach, podobnie jak mężczyźni bawią się fuzjami i wędziskami w martwym sezonie).
Do pory lunchu ciężar niezdecydowania ustąpił i powierzyłem Carterowi misję nadania telegramu do Daviesa, na adres urzędu pocztowego we Flensburgu: Dzięki. Proszę czekać 9.34 wieczorem dwudziestego szóstego. Trzy godziny później otrzymałem odpowiedź: Wspaniale. Proszę przywieźć piecyk Rippingille nr 3. To niepokojąco i złowieszczo brzmiące polecenie zmroziło mnie, mimo niewinnego w istocie przedmiotu sprawy.
W rzeczy samej, moje zdecydowanie zaczynało się nieco chwiać. Zachwiało się, gdy wyjąłem tego wieczora strzelbę i pomyślałem o cietrzewiach i głuszcach, na które była przeznaczona. Zachwiało się znowu, gdy przyjrzałem się wykazowi rozmaitych sprawunków, które Davies wymieniał w liście. Spełnienie jego życzeń przeistoczyłoby mnie w świadome narzędzie, podczas gdy w duchu obrałem już sobie rolę zgorzkniałego wygnańca, a co najwyżej – łaskawego sprzymierzeńca. Do sprawunków podszedłem jednak, zaraz po wyjściu z biura, po męsku.
U Lancastera dowiedziałem się o strzelbę. Przyjęli mnie dość chłodno i zanim mi ją wydali, musiałem zapłacić solidny rachunek. Poleciłem posłać broń i ładunki ze śrutem numer 4 pod mój adres domowy, po czym udałem się po mieszankę „Raven” z tym szczególnym poczuciem krzywdy, które zawsze towarzyszy zamiarom przemycenia czegoś w czyimś imieniu. Nie miałem pojęcia, gdzie znaleźć firmę Careya i Neilsona, choć Davies wyrażał się o nich tak, jak gdyby byli równie znani, jak Bank Anglii czy Domy Towarowe, a nie handlowali „gwintowanymi ściągaczami”, cokolwiek by to było. Jednak „gwintowane ściągacze” brzmiało jak coś ważnego i odnalezienie ich stanowiło niezbędną grzeczność. Sądziłem, że ma to coś wspólnego z „kilkoma reperacjami”, co znowu obudziło we mnie nowe wątpliwości. W Domach Towarowych zapytałem o piecyk Rippingille’a numer 3 i pokazano mi niesamowity i przerażający wytwór sztuki metalurgicznej, w którym paliło się naftą wlewaną do dwóch bardzo pojemnych zbiorników, niosących okrutną zapowiedź stałej woni gorącego oleju. Z ciężkim sercem uregulowałem należność, gdyż – z jednej strony – byłem przekonany o posępnej sprawności tego urządzenia, ale z kolei domyślałem się warunków bytowania u Daviesa, który przecież zamówił grzejnik telegramem wysłanym po pewnym namyśle. W dziale żeglarskim zapytałem o gwintowane ściągacze i dowiedziałem się, że nie trzymają ich na składzie, ale z pewnością będą je mieli u Careya i Neilsona. Ich sklep miał się mieścić w Minories, daleko we wschodniej części miasta, co oznaczało podróż niemal równie daleką jak do Flensburga, a dwakroć bardziej męczącą. Nie zdążyłbym już do nich przed zamknięciem, więc na tym skończyłem dzień roboczy i wziąłem taksówkę do domu. Tym razem zaniedbałem przebrania się do kolacji (co zaznaczyło początek pewnej nowej epoki), zamówiłem kotlety w kuchni na dole i spędziłem resztę wieczoru na pakowaniu i pisaniu. Towarzyszył mi nastrój metodycznej melancholii, typowy dla ludzi, którzy po raz ostatni porządkują swoje sprawy.
Ostatnia z wielu dusznych nocy wreszcie minęła i zdumiony Withers zastał mnie spożywającego śniadanie o ósmej rano. O 9.30 byłem już zajęty oglądaniem ściągaczy, na ile pozwalało mi funkcjonowanie resztek umysłu, jakie pozostały nienaruszone po iście czyśćcowej przejażdżce metrem do Aldgate. Przywiązałem wielką wagę do rozmiaru 3/8 i do galwanizacji, biorąc je na słowo, gdyż nie miałem pojęcia, do czego miały służyć. W sprawie sztormanek za jedenaście szylingów odesłano mnie, podobno jak zwykle, do podejrzanej nory na tyłach pobliskiej ulicy, gdzie brudny Hebrajczyk obwieszony biżuterią targował się (zaczynając od osiemnastu szylingów) o dwa pomarańczowe łachmany, z grubsza przypominające kształtem połówki ludzkiej postaci. Bijący z nich zapach sprawił, że przedwcześnie skończyłem negocjacje, przystając na czternaście szylingów, i popędziłem do biura (gdzie miałem być o jedenastej), niosąc dwie niebudzące zaufania torby z brązowego papieru. Jedna z nich tak bardzo dała się zauważyć w nieruchomej atmosferze biura, że Carter zapytał uprzejmie, czy nie życzę sobie odesłać jej do domu, a K. bez ogródek dociekał jej zawartości i związku z moimi planami. Nie uznałem jednak za stosowne oświecić K. w tej materii, gdyż wiedziałem, że jego prowokacyjnie zazdrosne komentarze mogą w taki czy inny sposób zranić mą dumę.
Przypomniałem sobie później o pryzmatycznym kompasie i zatelegrafowałem do Minories, by zaraz przysłali mi jeden. Z ulgą pomyślałem, że nie będę musiał znowu stawać w krzyżowym ogniu pytań dotyczących wielkości i marki urządzenia. Otrzymana odpowiedź brzmiała: „Nie ma na składzie. Proszę szukać u producentów przyrządów geodezyjnych”. Dodawało to wiary w poczynania Daviesa, ale jednocześnie było zastanawiające, gdyż jego prośba o ów kompas niepokoiła mnie najbardziej ze wszystkich. Odkrycie, że potrzebował instrumentu pomiarowego, zwiększyło jeszcze napięcie. Tego samego dnia sporządziłem ostatni précis i przekazałem terminarz – to prokrustowe łoże, na którym naciąga się i torturuje oporne fakty. Pożegnałem się z chwilowym szefem, miłym i łagodnym M., przyjmując od niego całkowicie szczere życzenia udanych wakacji.
O godzinie siódmej wieczorem przyglądałem się taksówce wyładowanej osobistym bagażem i całą kolekcją rozmaitych i przedziwnych pakunków, stanowiących rezultat dokonanych zakupów. Prawie spóźniłem się na pociąg, gdyż dwa razy zboczyliśmy z drogi w poszukiwaniu tego nieszczęsnego pryzmatycznego kompasu – znalazłem wreszcie używany egzemplarz, faut de mieux, w pobliżu dworca Victoria, w jednym z tych rzucających się w oczy sklepów, które wyglądają na magazyny jubilerskie, a w istocie są po prostu lombardami. O 20.30 strzepnąłem z trzewików londyński kurz i o 22.30, jak wspomniałem wcześniej, spacerowałem miarowo po pokładzie parowca zmierzającego do Vlissingen, niesiony w stronę dalekiego Bałtyku przeznaczeniem tych bezsensownych wakacji.
Napływające z zachodu powietrze, ochłodzone burzą, która przeszła w południe, otaczało parowiec sunący w dół spokojnymi kanałami rozlewiska Tamizy. Minęliśmy kordon błyskających światłami latarniowców, które strzegły prowadzących do stolicy imperium dróg morskich jak pikiety otaczające śpiącą armię, i wśliznęliśmy się w ciemności zalegające nad Morzem Północnym. Gwiazdy świeciły jasno. Napływająca znad klifów Kentu woń lata mieszała się z wulgarnymi zapachami parowca. Letnia pogoda trwała niewzruszenie. Najwyraźniej natura nie zamierzała w żaden sposób zaangażować się w moją pokutę, lecz uparła się subtelnie parodiować me pomyłki. Nieodparte uczucie spokoju i uwolnienia od zwykłych spraw połączyło się we mnie z ową delikatną podnietą fizyczną, która pulsuje w znerwicowanym mieszczuchu, pozostawiającym za sobą zgiełk i codzienną rutynę. Wszystko to dało mi solidną bazę do przyjęcia postawy pewnej rezygnacji. Odsunąwszy ją na bok, rachowałem swe zamiary z zimnym egoizmem. Gdyby pogoda się utrzymała, mógłbym spędzić nie najgorsze dwa tygodnie z Daviesem. Gdyby się załamała, co było bardziej niż pewne, z łatwością mogłem znaleźć jakiś pretekst, żeby zmienić problematyczne plany polowań na kaczki; nieuchronna logika faktów atmosferycznych w każdym razie narzuci Daviesowi konieczność odstawienia jachtu na zimę, gdyż nie będzie mógł podjąć próby pożeglowania do domu o tej porze roku. Wtedy skorzystałbym z okazji i spędził parę tygodni w Dreźnie, czy gdzie indziej. Zostawiłem mój program w tej wygodnej postaci i położyłem się spać.
Z Vlissingen udałem się na wschód, do Hamburga, a potem na północ, do Flensburga. Nie ma powodu, żeby rozwodzić się nad wydarzeniami tego upalnego dnia. Jechałem wzdłuż rozmaitych grobli, mijając wiatraki i spokojne kanały, ścierniska i gwarne miasta, aż wreszcie, już po zmierzchu, pociąg zaczął się powoli toczyć po cichej równinie, od jednej sennej stacyjki do drugiej. O dziesiątej wieczorem, zesztywniały i zmordowany, znalazłem się na peronie we Flensburgu, gdzie powitał mnie Davies:
– To bardzo miło, że pan przyjechał.
– Nie ma o czym mówić, to bardzo miło, że pan mnie zaprosił.
Obaj czuliśmy się dość skrępowani. Nawet w mdłym świetle latarni gazowej mój wygląd musiał silnie kontrastować z typowymi cechami jachtsmena. Nie miałem na sobie eleganckich białych spodni ani granatowej marynarki; a gdzież czapka żeglarska ze śnieżnobiałym pokrowcem, ta szczególna ozdoba, tak łatwo przeistaczająca człowieka z lądu w śmiałego marynarza? Świadomy, że ten wspaniały uniform był starannie złożony w mym portmanteau, czułem się nieco winny. Davies nosił starą kurtkę z Norfolk, zabłocone, brązowe buty, szare flanelowe spodnie (a może były białe?) i zwykłą tweedową czapkę. Dłoń, którą podał mi na powitanie, była szorstka i chyba poplamiona farbą; druga dłoń, w której trzymał jakąś paczkę, była spowita niezbyt świeżym bandażem. Przez chwilę chyba badaliśmy się wzajemnie. Myślę, że Davies ukradkiem poddał moją osobę szybkiej ocenie, jakby sprawdzając dawniejsze przypuszczenia, z pewną obawą i (proszę to zapamiętać!) odrobiną podziwu. Jego twarz była zarazem znajoma i nieznajoma; te same sympatyczne, niebieskie oczy, regularne rysy, niekoniecznie intelektualne czoło; te same szybkie i impulsywne ruchy. Zaszła w nim jakaś zmiana, ale krótki moment dziwnego zawahania już minął, a zresztą światło było kiepskie. Szliśmy wzdłuż peronu, by odebrać moje bagaże, dość sztywno rozmawiając o trywialnych sprawach.
– Zaraz, zaraz – powiedział nagle ze śmiechem – obawiam się, że nie powinienem się pokazywać w tym stanie; ale o tej porze chyba już nie ma to znaczenia. Cały dzień malowałem na łodzi i dopiero teraz skończyłem. Mam nadzieję, że jutro będziemy mieli trochę wiatru – ostatnio panowała tu okropna cisza. Widzę, że przywiózł pan mnóstwo rzeczy – zakończył, gdyż na peronie zaczęły się piętrzyć moje pakunki.
Nadeszła pora odebrania nagrody za posłuszeństwo okazane daleko na wschodzie:
– Przecież zlecił mi pan mnóstwo sprawunków!
– Och, nie miałem na myśli tych drobiazgów – powiedział nieobecnym tonem. – Oczywiście, bardzo dziękuję za przywiezienie tego wszystkiego. To chyba będzie piecyk; a to naboje, sadząc po wadze paczki. Mam nadzieję, że udało się panu ze ściągaczami? Rzecz jasna, nie są absolutnie niezbędne. – (Kiwnąłem głową, jakby od niechcenia, ale poczułem się lekko dotknięty). – Ale to prostsze niż linki, a tu nie można ich dostać. A to jest portmanteau – powiedział powoli, mierząc je pełnym wątpliwości spojrzeniem. – Nic nie szkodzi! Spróbujemy. Spodziewam się, że nie wystarczyłaby panu tylko lekka torba? Cóż, widzi pan, mój bączek – hm... no i zejściówka... Zagłębił się w myślach. – No nic, spróbujemy. Obawiam się, że tu nie ma taksówek, ale to niedaleko, a tragarz nam pomoże.
Opadły mnie straszne przeczucia. Davies wziął moją torbę na ramię i schwycił paczki.
– Czy nie ma tu pańskich ludzi? – Zapytałem słabym głosem.
– Ludzi? – Wyglądał na zagubionego. – Och, powinienem był panu powiedzieć. Nigdy nie mam płatnej załogi. Wie pan, to całkiem nieduża łódź – mam nadzieję, że pan nie oczekuje luksusów. Przez pewien czas dawałem sobie na niej radę sam. Jeszcze jeden człowiek w załodze byłby tylko zawadą. – Te przerażające prawdy objawiał mi z wesołą stanowczością, wcale nie kryjąc, że zauważył, jakie wrażenie na mnie wywarły.
Nasza mobilizacja nagle ustała.
– Czy nie jest już zbyt późno, by iść teraz na łódź? – zapytałem drewnianym głosem.
Ktoś zaczął gasić latarnie gazowe, a tragarz ostentacyjnie ziewał.
– Myślę, że wolałbym spać dziś w hotelu. – ciągnąłem.
Nastąpiła pełna napięcia pauza.
– Oczywiście, jeśli ma pan ochotę, może pan tak zrobić – powiedział Davies, najwyraźniej bardzo poruszony. – Ale nie ma sensu wozić tego wszystkiego całą drogę do hotelu, (chyba wszystkie są z tamtej strony portu), a jutro rano z powrotem. Łódź jest całkiem wygodna. Zmęczony podróżą na pewno się pan dobrze wyśpi.
– Możemy zostawić rzeczy tutaj – argumentowałem słabo – i pójść tylko z moją torbą.
– Och, ja i tak muszę iść na łódź – upierał się – nigdy nie sypiam na lądzie.
Wydawało się, że zależy mu na jakimś dyplomatycznym wyjściu z sytuacji. Ogarnęła mnie kamienna desperacja, niwecząc wszelki opór. Pomyślałem, że lepiej już stawić czoła najgorszemu i mieć to za sobą.
– Chodźmy – zaproponowałem ponuro.
Ciężko obładowani, potykaliśmy się o tory kolejowe i sterty śmieci, aż wreszcie dotarliśmy do portu. Davies poprowadził do schodów. Obrośnięte stopnie znikały w ciemności na dole.
– Proszę wejść do bączka – powiedział już ze zwykłą energią – a ja będę podawał rzeczy.
Z wielką ostrożnością zszedłem na dół, podążając za jakąś mokrą linką, która skończyła się w małej łódeczce. Czułem, że na mankietach i nogawkach przylepia się błoto.
– Niech pan wstanie! – wesoło zawołał Davies, widząc, że nagle usiadłem na dole.
Jedną stopę miałem w wodzie. Wgramoliłem się do bączka i czekałem na rozwój wypadków.
– Teraz proszę podprowadzić bączek wzdłuż ściany nabrzeża i zamocować do tamtego pierścienia – usłyszałem z góry. Zaraz potem linka zrobiła się luźna, a spadający z góry koniec strącił mi czapkę z głowy. – Gotowe? Każdy węzeł będzie dobry.
Wciąż byłem zajęty tą obrzydliwą robotą, gdy w górze zamajaczył jakiś wielki, ciemny przedmiot i zaczął się opuszczać w dół. Było to moje portmanteau. Umieszczone w poprzek bączka całkowicie wypełniło jego środek. Z góry nadleciało pełne niepokoju pytanie:
– No i jak? Mieści się?
– Wspaniale.
– To kapitalnie!
Drapiąc paznokciami śliską ścianę, starałem się utrzymać bączek przy nabrzeżu. Kolejno przyjmowałem następne pakunki i umieszczałem ładunek, gdzie się dało i najlepiej jak potrafiłem. Bączek zanurzał się coraz bardziej, a konstrukcja na pokładzie niebezpiecznie piętrzyła się ku górze.
– Łap pan! – było ostatnim poleceniem z góry. Miękka mokra paczka uderzyła mnie w piersi. – Ostrożnie, to mięso. Teraz z powrotem do schodów!
Zbolały, zastosowałem się do poleceń. Pojawił się Davies.
– Jest trochę przeładowany i siedzi głęboko, ale myślę, że damy radę – powiedział refleksyjnie. Proszę usiąść na samej rufie, a ja będę wiosłował.
Ogarnęła mnie przemożna ciekawość, jak będzie można napędzać wiosłami tę potworną piramidę oraz czy uda się nam uniknąć po drodze zatopienia. Wczołgałem się na przydzielone miejsce, a Davies kilkoma szarpnięciami uwolnił wiosła spod góry pakunków. Cała konstrukcja zachwiała się, a bączek alarmująco się zakołysał. Nie mam pojęcia, jak mu się udało zająć miejsce do wiosłowania, ale w końcu zaczęliśmy wysuwać się na otwartą wodę, choć szło to dość opornie. Na dziobie z trudem można było dostrzec głowę Daviesa. Wypłynęliśmy z samego końca jakiejś wąskiej odnogi i zostawialiśmy za sobą światła dużego miasta. Z lewej strony mieliśmy długi szereg przystani oświetlonych lampami. Tu i ówdzie majaczył kadłub zacumowanego parowca. Minęliśmy ostatnie ze świateł i wychynęliśmy na szersze rozlewisko. Wiała lekka bryza. Po obu stronach można było dostrzec ciemne wzgórza.
– Jacht stoi nieco dalej w tym fiordzie – powiedział Davies. – Nie cierpię być zbyt blisko miasta, a tu znalazłem dobry warsztat stolarski – oto i jacht! Jestem ciekaw, czy się panu spodoba!
Podniosłem się trochę. Wpływaliśmy do małej zatoczki otoczonej drzewami i zbliżaliśmy się do światełka migoczącego w olinowaniu niewielkiej jednostki. Powoli można było dostrzec jej zarysy.
– Chroń burtę! – zawołał Davies, gdy podeszliśmy bliżej. W jednej chwili wskoczył na pokład, przywiązał faleń i zjawił się koło mnie. – Proszę podawać rzeczy – zakomenderował – a ja będę je odbierał.
Było z tym sporo roboty, ale na szczęście odległość była niewielka. Co prawda stanowiło to wątpliwą pociechę, gdyż powoli wyłaniały się zapowiedzi nowych trudności. Gdy cała sterta znalazła się na pokładzie, podążyłem za nią, potykając się o tłumoczek z mięsem, który – mokry od rosy – ujawniał już pierwsze oznaki rozkładu. Widziałem mgliście przesuwające się w pamięci obrazy ostatniego zaokrętowania się na jacht; moje nienaganne ubranie, porządny kuter wiosłowy, usłużni marynarze, trap, lśniący w sierpniowym słońcu lakierem i mosiądzem; czysty, biały pokład i plecione fotele pod tentem na rufie. Cóż za kontrast z tą żałosną wspinaczką o północy, po wilgotnym mięsie i rozrzuconych pakunkach. Najbardziej dotkliwe było jednak narastające poczucie niższości i ignorancji, czego nigdy dotąd nie pozwolono mi zaznać w moich przeżyciach związanych z jachtami.
Tymczasem Davies ocknął się z innej zgoła zadumy, dotyczącej mojego portmanteau, i wesoło powiedział:
– Najpierw pokażę panu wszystko na dole, a potem zasztaujemy rzeczy i pójdziemy spać.
Zanurkował po schodkach zejściówki, a ja ostrożnie podążyłem w jego ślady. Powitał mnie skomplikowany odór nafty, wczorajszego pichcenia, tytoniu i smoły.
– Uwaga na głowę – powiedział Davies, zapalając zapałką świeczkę, podczas gdy ja usiłowałem po omacku zmieścić się w kabinie. – Lepiej niech pan usiądzie, będzie łatwiej się rozejrzeć.
Ta rada mogła zawierać nieco sarkazmu, gdyż musiałem rzeczywiście wyglądać bardzo zabawnie, gdy ze zdziwieniem i podejrzliwością patrzyłem wokół, chyląc głowę i ramiona, by uniknąć uderzenia w sufit, który w panującym półmroku wydawał się znacznie bliżej podłogi niż w rzeczywistości.
– Widzi pan – jego słowa miały mi dodać otuchy – jest dosyć miejsca, by się wyprostować, siedząc (było to dokładne określenie; tyle, że ja akurat nie jestem zbyt wysoki, a on jest niski). – Niektórzy przywiązują wielką wagę do wysokości kabiny, ale ja się tym nie przejmuję. To jest skrzynia mieczowa – wyjaśnił, gdy rozprostowując nogi, uderzyłem kolanem w jakiś ostry kant.
Nie zauważyłem tej diabelskiej przeszkody, gdyż kryła się pod stołem, który opierał się na niej z jednej strony. Wyglądało na to, że miała długi, trójkątny kształt i biegła wzdłuż łodzi, dzieląc to z natury niewielkie pomieszczenie na dwie części.
– Widzi pan, kadłub jest płytki i bez miecza ma bardzo małe zanurzenie. Dlatego jest tak mało miejsca pod sufitem. Na głębokiej wodzie opuszcza się miecz; tak czy inaczej właściwie wszędzie można dopłynąć.
Nie orientowałem się dostatecznie w kwestiach nautycznych, by wyciągnąć z tego rozstrzygające wnioski, ale te, które wyciągnąłem, wcale nie były obiecujące. Ostatnie słowa Davies wypowiedział w forpiku, dokąd wpełzł przez niskie, przesuwane drzwi, przypominające kojec dla królików. Teraz zajmował się czajnikiem i piecykiem, który rozpoznałem jako niegodny i zmęczony bliźniaczy egzemplarz Rippingille numer 3.
– Zaraz się zagotuje – zauważył – i napijemy się grogu.
Mój wzrok już się przyzwyczaił do półmroku i dokonałem oceny reszty otoczenia. Można je bardzo prosto opisać. Po obu stronach kabiny biegły dwie kanapki, przykryte poduszkami. Od strony rufy kończyły się szafkami. Jedna z nich była niższa i tworzyła coś w rodzaju malutkiego bocznego stolika, nad którym znajdował się stojak na szklanki i zwisające kieliszki. Pokład był tuż nad tym, ale bliżej środka łodzi podnosił się na wysokość ramion, a pokładówka ze świetlikiem zwiększała jeszcze trochę przestrzeń w kabinie. Tuż przy drzwiach była składana umywalka. Na obu ściankach porobiono jaskółki – długie półeczki, w których znajdował się cały asortyment flag, map, czapek, pudełek od cygar, jakiegoś jedzenia i tak dalej. W poprzek przedniej grodzi biegła półka na książki, ciasno wypełniona tomami rozmaitej wielkości. Wiele książek włożono odwrotnie, a niektórym brakowało okładek. Niżej znajdował się wieszak na fajki, aneroid i głośno tykający zegar. Drewno w kabinie było pomalowane na biało i ktoś obarczony mniejszymi niż ja uprzedzeniami mógłby określić to wnętrze jako przytulne. Na tylnej grodzi nieporządnie przytwierdzono gwoździkami kilka odbitek Kodaka, a nad schodkami widniała fotografia młodej dziewczyny.
– To moja siostra – powiedział Davies, który zauważył, że się jej przyglądam. – Dobra, teraz weźmy to wszystko na dół.
Wbiegł po schodkach i po krótkiej chwili zejściówkę wypełniło moje portmanteau, popychane i naciągane zdecydowanymi szarpnięciami.
– Obawiałem się, że się nie zmieści – nadleciało z góry – niestety, będzie pan musiał rozpakować się na pokładzie – może uda się to wcisnąć po opróżnieniu.
W ciasnocie pod moimi stopami zaczął się tworzyć nowy stosik rzeczy, a od ciągłego schylania się i sięgania do dziwnych, nieznanych miejsc rozbolały mnie plecy. Davies zszedł na dół i z nieukrywaną dumą wprowadził mnie do kabiny sypialnej (tamtą nazywał „salonem”). W świetle świeczki zobaczyłem dwie krótkie i wąskie koje przykryte kocami, bez śladu pościeli. Pod kojami znajdowały się schowki. Davies mianował mnie panem jednego rzędu drzwiczek. Z pewnością wziął pod uwagę objętość mojej garderoby i uważał ten gest za bardzo hojny.
– Może pan rozpakowywać i wrzucać rzeczy przez świetlik na koję – powiedział. – Ale myślę, że nie starczy miejsca na wszystko, co pan zabrał. Czy nie mógłby pan obejść się...
– W żadnym wypadku – odparłem krótko.
Uderzyła mnie absurdalność tej sytuacji; dwaj ludzie, ściśnięci obok siebie jak małpy, nie mogą się różnić opiniami.
– Jeśli pan wyjdzie, też będę mógł stąd wyjść – dodałem. Ten powiew sporu wyraźnie sprawił mu przykrość, ale przecisnąłem się obok niego, wdrapałem po schodkach i w zanikającym świetle księżyca porozpinałem to przeklęte portmanteau. Dyszałem z irytacji, gmerając wśród zawartości i wrzucając wybrane rzeczy przez świetlik. Nie czas było zważać na subtelności i wolałem mieć już to za sobą. Resztę zapakowałem z powrotem, z duszą na ramieniu, że Davies odkryje rodzaj zabranych ubiorów, i zapiąłem jak poprzednio. Usiadłem obok swej zawalidrogi i drżałem, gdyż wokół panował już przenikliwy jesienny chłód. Nagle zdałem sobie sprawę, że wszystko mogło pójść znacznie gorzej, gdyby na przykład, akurat padał deszcz. Pod wpływem tej refleksji rozejrzałem się wokół. Woda w małej zatoczce była gładka jak lustro; w górze i w dole świeciły gwiazdy; na brzegu, na jednym z cypli, widniało kilka białych zabudowań; od zachodu błyszczały światła Flensburga; ku wschodowi fiord rozszerzał się, niknąc w całkowitej ciemności. Z dołu dobiegały przytłumione hałasy jakiejś roboty. Davies walił młotkiem, coś wykręcał, przepychał, a co chwila słychać było głośny plusk, jak gdyby jakiś przedmiot wylatywał przez luk i wpadał do wody.
Nie wiem, jak mogło do tego dojść. Czy to z powodu jakiegoś patosu, który dostrzegłem ostatnio na jego obliczu – a czego w żaden sposób nie wiązałem z obandażowaną dłonią, czy to pod wpływem tego przypadku rozdwojenia świadomości, gdy potrafimy z wyjątkową jasnością spojrzeć na obie połówki własnej tożsamości, tę niższą i tę szlachetniejszą, dostrzegłem nagle kontrast między moim tępym egotyzmem i jego prostą, dobroduszną naturą. Czy może zaważyła niewyczuwalna atmosfera tajemniczości, w którą spowite było całe przedsięwzięcie, a która opierała się nawet najbardziej przyziemnym i umartwiającym doświadczeniom; tajemniczości mgliście związanej z niewątpliwym i świadomym zwabieniem mnie tu przez Daviesa. A może to tylko gwiazdy i chłód nocnego powietrza pobudziły instynkt młodości? Zapewne wszystkie te siły połączyły się w trzeźwiącą energię, a nienaruszone poczucie humoru podszepnęło mi, że mimo wszelkich moich wyrafinowanych kalkulacji, jestem na prostej drodze, by zrobić z siebie zwykłego głupca. W mgnieniu oka moje nastawienie zmieniło się diametralnie. Zniknęła korona męczeńska, zabliźniły się rany dotkniętej próżności, zapas fikcyjnej rezygnacji ulotnił się, bynajmniej nie pozostawiając pustki. Oto młody człowiek w modnym choć potarganym odzieniu siedział w mrocznej mgle na śmiesznym portmanteau, które górowało nad mającym go zabrać jachtem; ów młody człowiek z całą wrażliwością odczuwał swą ignorancję w tej dziwnej, pełnej napięcia atmosferze; nadal czuł się niesłusznie dotknięty, lecz patrzył trzeźwo na swój wstyd i trzeźwo postanowił nie stracić okazji do rozrywki. Wybiegam tu nieco w przyszłość, gdyż przemiana była w istocie radykalna i dopełniała się powoli. W każdym razie miała swój początek w tym właśnie momencie.
– Grog już gotowy! – doleciało z dołu. Zszedłem tam i ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem, że jakimś cudem bałagan zniknął bez śladu, a wnętrze było schludne i przytulne. Na stole stały szklanki i cytryna, a okropne wonie ustąpiły miejsca delikatnemu zapachowi ponczu. Starałem się okazać jak najmniej emocji wywołanych tymi przyjemnymi zmianami, ale musiało to wystarczyć, by Davies odczuł wyraźną ulgę. Z widocznym zadowoleniem pokazywał mi teraz rozmieszczenie schowków, wychwalając pojemność swej pływającej sadyby.
– O, proszę, oto pański piecyk – zakończył. – Stary właśnie wyrzuciłem za burtę. Muszę tu dodać, że wyrzucanie za burtę rozmaitych przedmiotów pod lada pretekstem było słabością Daviesa. Podejrzewałem później, że nowy piecyk wcale nie był „absolutnie niezbędny”, podobnie jak ściągacze, ale miał posłużyć zaspokojeniu jego dziwacznych upodobań.
Jeszcze trochę gwarzyliśmy, paląc, po czym pojawił się problem spania. Obijając gęsto głowę i łokcie, po wykonaniu wielu szaleńczych skrętów ciała udało mi się znaleźć w koi, między szorstkimi kocami. Davies szybko i sprawnie zrobił to samo.
– Wygodne, nieprawdaż? – powiedział, zdmuchując płomień. Odległość, z jakiej tego dokonał, wskazywała na długą praktykę.
Swędziało mnie całe ciało, a na poduszce poczułem mokre miejsce. Przyczyna wkrótce stała się jasna, gdyż duże krople wody trafiały teraz w moje czoło.
– Pokład chyba nie przecieka? – zapytałem najłagodniej, jak potrafiłem.
– Bardzo mi przykro – powiedział Davies z troską w głosie, gramoląc się ze swej koi. – To chyba ta obfita rosa. Wczoraj uszczelniłem sporo miejsc, ale to akurat musiałem pominąć. Zaraz wyjdę i położę tam sztormankę.
– Co z pana ręką? – zapytałem sennie, gdy wracał. Uczucie wdzięczności kazało mi pomyśleć o jego bandażu.
– Nic wielkiego. Nadwerężyłem ją któregoś dnia – brzmiała odpowiedź, po której dotarła jeszcze do mnie uwaga jakby z innej beczki – cieszę się, że przywiózł pan ten kompas pryzmatyczny. Oczywiście nie jest absolutnie niezbędny, ale (tu koc przytłumił słowa) może się przydać.