Читать книгу Zagadka piaszczystych ławic: Dziennik tajnej operacji na Morzu Północnym - Erskine Childers - Страница 8
ROZDZIAŁ III
ОглавлениеDAVIES
Drzemałem, budząc się co chwila, z dręczącym uczuciem obolałych łokci i karku. Nieszczelne koce zapewniały dodatkowo niepożądaną wentylację. Było już całkiem jasno, gdy osiągnąłem stan dostatecznego otępienia, by zapaść w sen. Z tego letargu ostatecznie wyrwał mnie strumień wody chlustający z góry przez świetlik. Zerwałem się, uderzając mocno głową w pokład i mrugałem ciężkimi jak ołów powiekami, żeby zobaczyć, co się tam działo. Usłyszałem głos:
– Przepraszam! Szoruję pokład. Proszę wyjść i wykąpać się. Dobrze się pan wyspał?
– Nieźle – mruknąłem, wkładając stopę w kałużę wody, zebranej na rozłożonej sztormance.
Potem wygramoliłem się po schodkach i dałem nura za burtę, spłukując w najcudowniejszym z fiordów pięknego Bałtyku wszystkie złe sny, kurz, sztywność ciała i naprężenie nerwów. Pływałem krótko i energicznie. Po chwili byłem już z powrotem, szukając sposobu na wydostanie się na górę po czarnej, gładkiej burcie, która nie była wysoka, ale śliska i niesympatyczna. Davies, w luźnej, płóciennej koszuli z zakasanymi rękawami i w podwiniętych do kolan flanelowych spodniach, podał mi koniec liny, mówiąc coś ogólnikowo o tym, jak łatwo można poradzić sobie ze wszystkim, jeśli się tylko wie, jak to robić. Powiedział też, by uważać na lakier i że kiedyś miał tu drabinkę, ale wyrzucił ją za burtę, bo okropnie mu przeszkadzała.
W końcu zjawiłem się na pokładzie, wprawiając go w przerażenie czarną farbą na łokciach i kolanach. Mimo to, odkładając ręcznik, zdawałem sobie sprawę, że w tej krystalicznej głębi zostawiłem jeszcze jedną skorupę malkontenctwa i próżności.
Przebrawszy się we flanelowe spodnie i blezer rozejrzałem się po pokładzie, przesuwając niekompetentne i pełne wątpliwości spojrzenie po wszystkim, co dotąd skrywały przede mną ciemności nocy. Jacht wydawał się bardzo mały (ściśle mówiąc, miał siedem ton), był długi na nieco ponad trzydzieści stóp, a szeroki na dziewięć. Ta wielkość nadawała się w sam raz na weekendy na Solent, jeśli by ktoś w tym gustował, ale przybycie tą łodzią z Dover na Bałtyk sugerowało ogrom fizycznych zmagań, którego nawet nie mogłem sobie wyobrazić. Skierowałem uwagę w stronę estetyki. Moim zdaniem, piękno i elegancja powinny być nieodłączną cechą jachtów, lecz nawet z silnym postanowieniem przyjęcia pozytywnego spojrzenia trudno mi było dostrzec potwierdzenie tej tezy. Kadłub był chyba zbyt niski, a główny maszt zbyt wysoki; dach kabiny wyglądał nieporządnie; świetliki zasmucały wzrok zwykłym żelazem i plebejskimi szybkami. Odrobina mosiądzu, widoczna na trzonie rumpla i może gdzieś jeszcze, ginęła pod warstwą zielonej śniedzi. Pokład nie miał nic z owej szlachetnej, kremowej czystości, której oczekuje się w Cowes, ale był szary i szorstki, ze smolistymi zaciekami koło połączeń desek i rdzawymi plamami na dziobie. Liny i takielunek sprawiały przykre wrażenie, tak odmienne od radującej artystyczne oko delikatnego brązu manili, oglądanego na tle błękitu czerwcowego nieba nad Southsea. Ogólnego wrażenia wcale nie poprawiały widoczne oznaki niedawnych przeróbek. W powietrzu unosił się zapach farby, lakieru i stolarki; w górze powiewał nowy, jaskrawy proporczyk; jedna czy dwie liny były nowe, zwłaszcza przy malutkim bezanmaszcie, który także wyglądał na nowy. Ale to wszystko zaledwie podkreślało ogólną prostotę, przypominając porządną kobietę prostego stanu, która usiłuje przywdziać strój kogoś z wyższej sfery tylko po to, żeby zapewne wkrótce go poniechać.
Jednak, nawet nie będąc fachowcem, jasno rozumiałem, że całość była bardzo solidna i sprawna. Wiele okuć pokładowych było nieproporcjonalnie mocnych. Łańcuch kotwiczny mógł nie obawiać się wszelkich możliwych obciążeń; rzucające się zewsząd w oczy stanowisko kompasu wprost śmieszyło swymi rozmiarami; nawiasem mówiąc, był tam jedyny na całym jachcie kawałek wypolerowanego mosiądzu, a całe urządzenie nosiło ślady prawdziwej troski. Tuż za grotmasztem leżały dwa wielkie zwoje grubych, nienowych już cum, co ostatecznie nadawało małemu stateczkowi wygląd prawdziwie morski. Powinienem dodać, że w zamierzchłej przeszłości Dulcibella była szalupą ratunkową, a na jacht przebudowano ją jedynie minimalnym nakładem, poszerzając rufę, dodając pokład i niezbędne drzewca. Jak wszystkie szalupy, miała konstrukcję diagonalną z dwóch warstw teku, co dawało jej ogromną wytrzymałość, choć – jak bywa z wszystkimi hybrydami – połączenie niekorzystnych cech ujawniało się w wyglądzie.
Uczucie głodu i dolatujący z dołu okrzyk: „Herbata gotowa!”, sprowadziły mnie do kabiny, gdzie zastałem stół, wieńczący skrzynię mieczową, nakryty do śniadania. Davies zajmował główne miejsce; był nieco zarumieniony na twarzy, miał czymś usmarowane palce. Brakowało trochę zastawy stołowej, ale pochwaliłem bekon, i to z całą szczerością, gdyż mój londyński kucharz z pewnością zawstydziłby się, widząc te chrupiące, parujące plasterki. W rzeczy samej, zadowolenie z posiłku mąciło mi jedynie niskie położenie kanapki i stołu, powodujące pewne wygięcie korpusu, co wpływało na przedłużenie procesu przełykania i zmuszało do okresowego prostowania się – z tragicznymi skutkami dla czaszki. Zauważyłem też, co wydało mi się dziwne, że Davies mówił z niezwykłym nabożeństwem o takich delikatesach, jak biały chleb i świeże mleko, które najwyraźniej uważał za wyjątkowy luksus, być może odpowiedni z okazji inauguracyjnego bankietu na cześć niecodziennego gościa.
– Nie można stale schodzić na ląd – powiedział, gdy okazałem dyskretne zainteresowanie tymi rzeczami. – Na Wyspach Fryzyjskich przez dziesięć dni miałem tylko jeden bochen żytniego chleba.
– Pewnie był bardzo czerstwy?
– Bardzo, ale całkiem niezły. Potem nauczyłem się piec bułki; najpierw nie miałem proszku do pieczenia, więc używałem soli „eno”, ale ciasto nie chciało rosnąć. A mleko, cóż, to jest skondensowane – mam nadzieję, że panu smakuje?
Zmieniłem temat i spytałem o jego plany.
– Najlepiej wyruszyć od razu i popłynąć wzdłuż fiordu – powiedział.
Usiłowałem wyciągnąć z niego coś bardziej konkretnego, ale już go nie było, a z forpiku dobiegał jedynie brzęk naczyń i odgłosy zmywania. Potem sprawy nabrały zdumiewającego pędu. Powodowany pokorną intencją, by stać się użytecznym, dołączyłem do niego na pokładzie, ale właściwie mnie nie zauważał, może tylko jako nową, nieoczekiwaną przeszkodę w wirze zajęć. Wszędzie było go pełno – wybierał łańcuch kotwiczny, wczepiał fały, ciągnął liny; moja rola przypominała klowna, który zabiera się do wykonywania czynności, które on właśnie skończył. Jachty znałem tylko bardzo powierzchownie i dlatego nie umiałem mu pomóc. Wkrótce kotwica znalazła się na pokładzie (cóż to był za wielki, zardzewiały potwór!), żagle były postawione, a Davies śmigał między rumplem a szotami sztaksli. Dulcibella w ostatnim pożegnaniu skłoniła się w stronę brzegu i skierowała się ku otwartym wodom fiordu. Początkowo sunęliśmy ostrożnie, popychani nierównymi podmuchami wiatru spadającymi z leżących za nami wzgórz, ale wkrótce dotarliśmy do farwateru i schwyciła nas mocna bryza wiejąca z zachodu i od Flensburga. Parliśmy naprzód tą spokojną, błękitną drogą, której delikatne piękno miało wyprowadzić mnie na szlak znaczący istotną zmianę w mym życiu, krótki, lecz brzemienny w trudy i napięcia, kształtujące nie tylko mnie.
Davies stopniowo odzyskiwał naturalność w zachowaniu, a co pewien czas sprężał się do nagłych działań i mocował rumpel, by poprawić jakąś linę w odległej części łodzi. Robił to tak szybko, że jego ruchy wydawały się jednoczesne. Raz zniknął, by pojawić się znowu z mapą w ręku. Sterując, przyglądał się jej przez chwilę, ale uparty rulon skutecznie uniemożliwiał mu te zamiary. Czekając z uszanowaniem, aż jego umysł powróci do rzeczywistości, miałem dość czasu, żeby rozejrzeć się wokół. Fiord był szeroki mniej więcej na milę. Za linią dopiero co opuszczonego brzegu wznosiły się wzgórza – strome, ale nie dramatycznie surowe; poniżej ciągnęły się stoki pokryte zielenią łąk i lasów; w jednym miejscu prześwitywało bielą jakieś miasteczko. Cały krajobraz był upstrzony rozrzuconymi wszędzie zagrodami. Przeciwny brzeg, ledwo widoczny między burtą a grotżaglem, był niższy i bardziej opustoszały, choć wyglądał przyjemnie i bogato. Rozległe pastwiska wznosiły się łagodnymi tarasami ku harmonijnie rozłożonym połaciom drzewostanu, co sugerowało, że wśród drzew kryje się jakiś wielki dwór lub zamek. Warstwa mgiełki za nami zaczynała zasłaniać Flensburg. Z przodu scenerię zamykał kontur wzgórz. Niektóre grzbiety były wyraźnie widoczne, inne rozmywały się w dali. Na koniec, między odległymi krawędziami stoków, dostrzegłem pojedynczy błysk światła odbitego od powierzchni wody, co wskazywało, że i tam sięgało morze, choć zapewne tylko przez jakiś niewidoczny przesmyk. Zewsząd promieniował ten szczególny czar, powstały z połączenia cichej pasterskiej krainy i kojącego klimatu ludzkich siedzib z odnogą wielkiego oceanu uderzającego w brzegi całego globu.
Do tej atmosfery przyczynił się jeszcze inny urok, płynący ze sposobu, w jaki dane mi było oglądać te widoki – nie byłem bowiem opływającym w luksusy pasażerem „eleganckiego jachtu parowego” czy nawet „szybkiego, nowoczesnego szkunera”, jak można przeczytać w reklamach firm brokerskich, ale siedziałem, oparty plecami o zejściówkę, na pokładzie prostej, małej jednostki o niejasnej konstrukcji, pozbawionej wygód, która jednak wytrwale znalazła drogę do tego odległego fiordu, pokonując, kto wie jakie, przeciwności i niebezpieczeństwa. Dotąd nie znałem motywów, które powodowały jej samotnym sternikiem, wyrażającym się o swej odważnej podróży tak ogólnikowo i zwyczajnie, jak gdyby było to tylko przedłużenie popołudniowej wycieczki na redę Southampton.
Popatrzyłem na Daviesa. Odłożył mapę i siedział, a raczej wpół leżał na pokładzie. Opaloną ręką dzierżył rumpel, utkwiwszy wzrok gdzieś daleko przed dziobem, tylko chwilami zerkał w górę i wokół. Sprawiał wrażenie pochłoniętego swoimi sprawami. Przez chwilę czy dwie przyglądałem się jego twarzy z uwagą, jakiej nigdy dotąd – w czasie całej naszej znajomości – mu nie poświęciłem. Dawniej wydawała mi się zwyczajna, zresztą w ogóle uważałem Daviesa za kogoś dość zwyczajnego, choć nie zastanawiałem się zbytnio nad żadnym z tych aspektów. Zawsze raczej mnie drażnił przesadzoną szczerością i dziecinnością. Nadal miał te cechy, ale z mych oczu opadły już łuski i dostrzegałem teraz coś więcej. W jego wyrazistych rysach widziałem siłę, sięgającą aż do zdecydowanego uporu, i odwagę, graniczącą z beztroską. Jego oczy stały się jakby starsze i było w nich więcej głębi. Ta zastanawiająca przemiana, od pełnej energii mobilności do niby nieobecnej, poważnej postawy, która trochę mnie bawiła, ale głównie przeszkadzała, teraz zniknęła w pełnym wrażliwości wyciszeniu. Nie odbierałem jednak niekorzystnego wrażenia zimna ani egotyzmu, lecz przeciwnie, jakiejś paradoksalnej szczerości. Z każdej cząstki twarzy Daviesa emanowała szczerość. Nurtował mnie niepokój, że mimo swojej inteligencji i talentu do obcowania z porządnymi i równie inteligentnymi ludźmi, musiałem przy tym popełnić poważne błędy. Ciekawiło mnie, jak wiele? Winy jeszcze nie wyznałem, więc nieznaczną tylko ulgę przyniosło mi przypuszczenie, że choć nie zasłużyłem na to, cierpliwy los zsyłał mi ostatnią szansę poprawy. A jednak – dumałem – cierpliwy los użył dość pokrętnych narzędzi, nie stroniąc od pewnej dozy złośliwego humoru, gdyż to właśnie Davies mnie tu wyciągnął – niemal uciekając się przy tym do oszustwa, a przecież powinien spodziewać się, że nie będę przyzwyczajony do takiego trybu życia. Mimo wszystko, w zestawieniu oszustwa z Daviesem coś mi nie pasowało.
Zapewne to niewygoda obecnego położenia sprawiła zwichnięcie mojego kręgosłupa. Odrobina nocnego wypoczynku i poranna kąpiel wcale nie przygotowały mnie do kontaktów z twardymi powierzchniami i ostrymi krawędziami. Davies nagle się ocknął, rzucił pytanie:
– Ale, ale, czy panu jest wygodnie? Ma pan na czym usiąść? – wyłożył odrobinę ster na nawietrzną, odczekał moment, wyczuwając zachowanie łodzi i, rzuciwszy szybkie spojrzenie na nawietrzną, zanurkował pod pokład.
Wrócił z kilkoma poduszkami i podał mi je.
Poczułem się przewrotnie urażony podobnym zbytkiem i zapytałem:
– Czy na pewno nie przydam się na nic?
– Och, proszę się nie fatygować – odparł. – Na pewno jest pan zmęczony. Czy to nie piękna żegluga? Tam, w prawo od dziobu, musi być Ekken – wyjrzał pod żaglem – tam, gdzie widać tę linię drzew. Czy nie zechciałby pan zerknąć na mapę? – podał mi arkusz.
Rozpostarłem go z niejakim trudem, gdyż przy najlżejszym rozluźnieniu chwytu zwijał się, jak sprężyna od zegarka. Nie miałem nigdy do czynienia z mapami morskimi i to nagłe zaufanie, którym obdarzono mnie po tak długim okresie ignorowania, zwiększyło tylko moją nerwowość.
– Widzi pan Flensburg, prawda? – zapytał. – Tu właśnie jesteśmy – stuknął wyciągniętym palcem w nieokreślone miejsce na gęsto zadrukowanym arkuszu. – Dobrze, a po której stronie mamy minąć tę boję?
Ledwo zdążyłem się zorientować, gdzie był ląd, a gdzie woda, i oczywiście nie miałem pojęcia, co oznacza „boja”, gdy odezwał się znowu:
– Dobrze, wszystko jedno; jestem pewien, że wszędzie tu jest głęboko. To pewnie jest boja farwaterowa dla parowców.
Minutę lub dwie później mijaliśmy już boję i jestem pewien, że po niewłaściwej stronie, gdyż pod nami nagle i niepokojąco wyraźnie pojawił się piasek i wodorosty. Ale Davies powiedział tylko:
– I tak nigdy nie ma tu falowania, a miecz jest podniesiony.
Z powątpiewaniem zważyłem sens tej niejasnej wypowiedzi.
– To najlepsza strona pływania po tych wodach – ciągnął dalej. – Chodzi o to, że łódź tej wielkości może prawie wszędzie wpłynąć. Nie trzeba wcale prowadzić nawigacji. Ooo...
W tym momencie poczuliśmy pod nami lekkie skrobanie, choć prawie nic nie było słychać.
– Czy nie jesteśmy na mieliźnie? – zapytałem bardzo spokojnie.
– Przeskoczymy to z wiatrem – odpowiedział, kuląc się nieznacznie.
Rzeczywiście, „przeskoczyliśmy to”, ale ta przygoda wywołała w Daviesie jakieś naiwne zdenerwowanie. Ujawniła się jedna z jego szczególnych cech charakteru. Mianowicie był on całkiem pozbawiony tej fatalnej, dydaktycznej pedanterii, którą często przejawiają ludzie oddający się jachtingowi. Przed chwilą podał mi mapę, nie dopuszczając myśli, że jestem kompletnym ignorantem i że równie dobrze mógł mi dać jakiś grecki tekst. A przecież moja obecność stanowiła doskonałą okazję do całej sesji strofowania i pouczania. Pomijanie mnie przez cały ranek też wynikało tylko z nieświadomego przyzwyczajenia do niezależności. A jednak, mimo że był mistrzem w swym fachu, o czym się później przekonałem, energicznym, czujnym, o wielkich umiejętnościach, zdarzało mu się wpadać w pewien stan amatorskiego rozluźnienia, na poły zabawny, a na poły drażniący. Myślę, że obie te cechy wypływały z tej samej przyczyny – z niechęci do przyjmowania jakiejkolwiek pozy. Moim zdaniem, również dlatego ani sam się nie stosował, ani nie dostosowywał swego jachtu do powierzchownej etykiety dotyczącej jachtów i jachtmanów. Na przykład, Dulcibella nigdy nie nosiła bandery, a Davies – “jachtowego ubioru”.
Okrążyliśmy niski, pokryty zielenią przylądek, którego wcześniej nie zauważyłem.
– Musimy zrobić rufę – powiedział Davies – weźmie pan ster?
Nie czekając na moją reakcję, zaczął z wielką energią wybierać szoty grotżagla. Z grubsza orientowałem się, o co chodziło w sterowaniu, ale zwrot przez rufę jest manewrem delikatnym. Każdy żeglarz domyśli się teraz, że bom natychmiast skorzystał z okazji i przeleciał na drugą stronę z wielkim hałasem, omotując szotem rumpel i sternika.
– Zwrot zrobił się sam – brzmiał smutny komentarz. – Jeszcze jej pan nie wyczuwa. Bardzo szybko reaguje na ster.
– Dokąd mam sterować? – zapytałem gwałtownie.
– Proszę się nie trudzić, zaraz wezmę od pana rumpel – odpowiedział.
Uznałem, że nadszedł czas, by wyjaśnić moje położenie.
– W sprawach żeglarskich jestem ostatnim patałachem – zacząłem. – Będzie mnie pan musiał sporo nauczyć, bo w przeciwnym razie mogę spowodować katastrofę. Widzi pan, zawsze dotąd była załoga...
– Załoga! – zawołał z pogardą władcy. – Przecież o to chodzi, żeby wszystko robić samemu.
– Owszem, odczuwałem to przez cały ranek.
– Och, jak mi przykro! – zasmucił się, jak komik w poczuciu winy. – Przecież to nie tak, może pan być tu wprost niezastąpiony. – Znowu stał się na chwilę nieobecny.
Płynęliśmy wzdłuż niewielkiej zatoki prowadzącej w głąb lądu, w kierunku przerwy widocznej w niskiej linii brzegu.
– To Ekken Sound – powiedział Davies – zajrzyjmy tam.
Minutę czy dwie później dryfowaliśmy już przez malowniczą małą cieśninę, za którą otwierała się szersza woda. Na brzegu po obu stronach widniały wiejskie chaty, niektóre tuż nad samą wodą, z chybotliwymi pomostami albo schodkami, tworzącymi miniaturowe przystanie. Ściany domów i malutkie ganki ginęły w pnączach i w krzakach wybujałych róż. W jednym miejscu prymitywne nabrzeże z kilkoma małymi barkasami zdradzało ślady uprawiania drobnego handlu. Malutki ogródek z zaniedbaną altaną i stołami pokrytymi opadłymi liśćmi stanowiły z kolei pozostałość po działalności rozrywkowej. W tle dominowały odcienie brązu wymieszanego z różem. Składało się na nie pociemniałe drewno chat i podestów oraz pnącza i drzewa, których zaczynały już dotykać pracowite palce jesieni. Płynęliśmy wzdłuż tej wspaniałej morskiej alei, aż do wyjścia na szersze rozlewisko, gdzie nasze żagle, dotąd delikatnie trzepocące, znowu wypełniły się, cichnąc z zadowoleniem.
– Do zwrotu przez sztag! – zawołał Davies. – Musimy stąd zawrócić.
Jacht obrócił się na przeciwny kurs.
– Dlaczego nie zakotwiczymy tu na postój? – zaprotestowałem, gdyż przed nami otwierał się kuszący widok.
– Och, widzieliśmy już wszystko, co warto tu zobaczyć, a musimy skorzystać z tej bryzy, na ile tylko się da. – Davies nie mógł ścierpieć marnowania korzystnego wiatru przez bezczynne stanie na kotwicy albo przy brzegu. Brzeg był dla niego czymś gorszym, stanowiącym dla morza jedynie użyteczny dodatek w postaci źródła niezbędnego zaopatrzenia.
– Zjedzmy teraz lunch – zaproponował, gdy kontynuowaliśmy już drogę wzdłuż fiordu. Znowu powróciły wspomnienia zamrożonych trunków, apetycznych sałatek, białych obrusów i gotowych na każde skinienie stewardów.
– Ozór jest w prawoburtowej szafce pod kanapką, a piwo znajdzie pan pod podłogą w zęzie – głos Daviesa obwieścił sentencję wyroku. – Proszę zaczynać, ja tylko zaczekam, aż okrążymy tamtą boję.