Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 5
Prolog
ОглавлениеBranża metalowa nigdy nie była moją ulubioną dziedziną przemysłu. Jej wyrobom poświęcałem tyle uwagi co przeciętny kot nasionom sosny kanadyjskiej. Chyba że jakaś gruda metalu została uformowana w zgrabną karoserię albo nawiercono ją, tworząc jednookiego potomka Samuela Colta. Tymczasem ta zwykła żelazna klapa w podłodze, ten płat metalu, kupka rozwalcowanej stali uformowana jednym uderzeniem potężnej prasy przyciągała mój wzrok już ponad czterdzieści minut. Stałem obok niej, od strony zawiasów, wstrzymując oddech. Od godziny nie paliłem i bezgłośnie oddychałem przez szeroko otwarte usta. Gdyby trzeba, bez wahania sfajdałbym się w spodnie, byle cicho. Palce prawej ręki zdrętwiały w kieszeni kurtki, ale tym się nie przejmowałem – było to odrętwienie dobrze mi znane. Dłoń ciasno opięła idealnie wymodelowaną kolbę wielkiego elephanta opartego lufą o dno dużej kieszeni bez klapy. Nie bałem się, że zaczepię o coś wyciągając broń – elephant nie miał żadnych ozdób, żadnych wystających części, nie miał nawet muszki, tylko delikatny obły występ na końcu krótkiej trzycalowej lufy. Muszka nie była potrzebna: amatorzy nie brali go do ręki, a zawodowcy wiedzieli, że wystarczy muśnięcie pocisku, by oderwać rękę od tułowia. Po dobrym trafieniu w kręgosłup ofiara śmiesznie załamywała się do tyłu i uderzała głową w pięty własnych stóp.
Lewą ręką wymacałem w kieszeni zapalniczkę. I choć była bezszmerowa, a w całym budynku nie został nawet skrawek szyby w oknie i ostry jak lancet przeciąg niewątpliwie wyciągnąłby od razu dym papierosa, nie zapaliłem. Wiedziałem, że Chinaglia siedzi w swojej norze napięty jak katapulta i nie za bardzo chciałem zwalniać tę sprężynę.
Przestałem się bawić zapalniczką i szybko mrugnąłem kilka razy. Bardzo chciałem, by drgnięcie klapy było rzeczywistością, a nie projekcją marzeń.
Drgnęła.
Poszła wolno w górę. Była ciężka i Chinaglia musiał podnosić ją tuż nad swoją głową. Odczekawszy, aż uniosła się na wysokość trzydziestu centymetrów, skoczyłem na nią. Podkurczyłem nogi i postarałem się odbić od klapy najmocniej, jak mogłem. Ustąpiła pod moimi stopami dość gładko, uderzyła najpierw w coś twardego i dopiero potem huknęła w metalową kryzę, na której przed chwilą się opierała. Zanim odskoczyła, złapałem za uchwyt i szarpnąłem w górę. Na dole panował mrok, w słupie ciemności pod klapą, rozjaśnionym z lekka światłem padającym z góry, mignęła czyjaś ręka, usłyszałem kilka miękkich stuknięć o metalowe szczeble drabiny, a każde z nich ciepłym echem odbijało się w moich uszach. Na zakończenie tego króciutkiego utworku na szczególnym ksylofonie dobiegło mnie soczyste plaśnięcie i dość twardy, szczególnie przyjemny trzask.
Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni mocny reflektor i skierowałem światło w dół. Chinaglia leżał rozciągnięty bezwładnie na zaśmieconej szarej podłodze. Drobiny kurzu wzbite w powietrze jego upadkiem tańczyły wirując nad ciałem. Wstąpiłem w ten srebrzysty korowód, schodząc po drabinie, zeskoczyłem z ostatnich dwóch szczebli i odtrąciłem nogą matowy rewolwer leżący obok podkurczonej prawej nogi. Nachyliłem się nad Chinaglią, zrewidowałem go. Miał w kieszeni duży nóż z dwoma wyrzucanymi ostrzami, kropelka rtęci w pustym środku gwarantowała pożądany lot klingi. Wystrzeliłem obie w kąt piwnicy i włożyłem nóż z powrotem do jego kieszeni. Potem podszedłem do niskiego metalowego regału. Na samej górze leżał klaser, a jego zawartość, dziesiątki ociekających krwią kartek fotofolii, przekonała mnie, że trafiłem pod właściwy adres. Wsunąłem klaser do kieszeni. Nie musiałem już niczego szukać. Odnalazłem strugą światła duży, dwudziestolitrowy kanister z wodą. Nalałem ze dwa litry do garnka, chlusnąłem tym w twarz Chinaglii, po czym odszedłem na bok i usiadłem w kącie na czymś w rodzaju pryczy. Struga światła wycelowana była prosto w zamknięte jeszcze oczy leżącego na podłodze mężczyzny.
Chinaglia poruszył się lekko, nieznacznie drgnęła mu ręka, szarpnął nią, uniósł ją do głowy. Na jego oczy padł cień, nie widziałem więc, kiedy je otworzył, lecz poczułem to, bo nagle coś ohydnie zimnego, jak mokra śliska ścierka, uderzyło mnie w twarz. Wtedy Chinaglia odsłonił oczy i usiadł.
Miał bezbarwną nijaką twarz, jeśli jednak zatrzymało się na niej wzrok przez jakąś chwilę, plecy drętwiały od spojrzenia jego wodnistych oczu, nie wyrażały one bowiem niczego, były doskonale, absolutnie obojętne. Jak śmierć.
– Czego chcesz? – zapytał spokojnie.
Przesunął się do tyłu i oparł plecami o ścianę. Nieznacznym ruchem wyprostował fałdę bluzy, tak by lewa kieszeń, ta z nożem, była równo rozłożona na podłodze. Uśmiechnąłem się szeroko.
– Chyba nie sądzisz, że szukałem czwartego do brydża? – powiedziałem.
– Forsa?
– Dostanę za ciebie.
– Na pewno mniej niż dam ja.
– Pewnie tak. Wydoiłeś przecież swoje ofiary do cna, ale i tak nawet ich grosze są lepsze niż twoje zakrwawione dolary.
– Glina… – stwierdził.
Pokręciłem głową przecząco i uświadomiłem sobie, że z reflektorem wycelowanym w twarz nie może mnie widzieć. Dlatego poinformowałem go:
– Coś jakby.
– Aha… Prywatny człap. Kilku za mną szurało. Dwaj już dołują. – Oblizał cienkie wargi.
– Domyślałem się. Jedenaścioro dzieci, czterech dorosłych plus dwaj policjanci i dwaj detektywi. W sumie dziewiętnaście osób.
Chwilę trwała cisza, Chinaglia jakby sprawdzał ten rachunek, podniósł oczy ku górze. Mój palec wskazujący bez udziału świadomości mocniej przywarł do spustu elephanta.
– Umiem liczyć dalej – powiedział i wciągnął wargi między zęby.
Skóra twarzy naciągnęła się, wyglądał teraz, jakby na zbyt dużej twarzy ktoś – kto, na Boga?! – umieścił za blisko siebie nos i oczy.
– Trzeba było popisywać się arytmetyką w szkole, może nie siedziałbyś teraz tu i…
Jakoś dziwnie miękko i płynnie sięgnął do kieszeni. Nie zauważyłem, kiedy wyjął rękę, tylko szczęk sprężyny w nożu uświadomił mi, że musiał to już zrobić. Lufa elephanta skoczyła w górę, pocisk wykroił kawał betonu nad głową Chinaglii, ale gdyby nie wcześniejsza rewizja, byłby to mój ostatni strzał. Siedzieliśmy nieruchomo i gdy pogodziłem się już z myślą, że biały płaszczyk kostuchy tylko mnie musnął, powiedziałem:
– Zastanawiam się właśnie, czy aby nie powinienem wymierzyć raz w życiu sprawiedliwości własnoręcznie. Okazja jest świetna, a chyba nie wątpisz w swój wyrok, co? – Nic nie mówił. – No właśnie. Komora. Poza tym wykonując egzekucję tu, na miejscu, odbieram ci szansę ucieczki na przykład.
Omiotłem pomieszczenie jeszcze raz reflektorem, podszedłem do ławki ze stosikiem konserw i zacząłem wyrzucać je przez klapę w suficie. Chinaglia patrzył przez cały czas w punkt, w którym byłem przed chwilą. Zdawał się nie słyszeć stukotu puszek nad głową i nie rozumieć znaczenia tego dźwięku. Gdy skończyłem likwidację zapasów, usiadłem na łóżku na wprost jego twarzy.
– I miałbym dodatkową satysfakcję, ja i rodziny pomordowanych przez ciebie dzieci… – postukałem się w kieszeń, gdzie leżał klaser ze zdjęciami jego ofiar, lecz nie zaszeleścił tak wyraźnie, jak bym sobie życzył – że zdychałeś tu co najmniej kilka dni… Bez żywności, ale z wodą, mógłbyś tu siedzieć nawet miesiąc. To zdecydowanie za długo. Bez wody wytrzymasz najwyżej tydzień. A z tą ilością wody… – przesunąłem lufę i nacisnąłem spust. Kanister eksplodował, jakby był wypełniony słabą mieszanką wybuchową. Woda prysnęła na ściany, podłoga zalśniła. Dwie strugi światła łączyły teraz mnie i Chinaglię: ta z reflektora i jej odbicie w cienkiej kałuży na betonie. – Z tą ilością wody – powtórzyłem – jakieś dziesięć dni… Po moim wyjściu możesz ją wyzbierać w szmaty, potem spróbuj pić mocz, zawsze to coś. – Gadałem czując, że wcale się mnie nie boi, dlatego zamiast wyprowadzić go i zadzwonić po patrol, plotłem, usiłując wydusić z niego choć kroplę strachu, milionową część tego, co przeżywały jego ofiary. – Mam w wozie puszkę syntetycznego cementu i utwardzacz, znasz to, prawda? Zapchałeś tym usta Bobowi Xedarowi. Twardnieje w trzy sekundy i nie daje się usunąć. Wyleję to na klapę, a po dwóch tygodniach dam znać kapitanowi Woodeyowi. Jeżeli chcesz mu sprawić przyjemność, wytrzymaj te dwa tygodnie, choć muszę uprzedzić, że wybieram się na mały urlop i mogę zabalować dłużej, więc nie nastawiaj się na te czternaście dni, ciągnij, ile się da. Zawsze to…
– Kto mnie sypnął? – przerwał mi, świetnie wiedząc, że nie zagram roli, jaką sobie w tym scenariuszu wyznaczyłem.
Wzruszyłem ramionami, snop światła majtnął się aż nadto wyraźnie, więc nie mówiłem nic. Nawet martwemu Chinaglii nie zdradziłbym nazwiska informatora.
– No to chodźmy – zaczął się podnosić. – Nudzisz potwornie.
Oparłem ręce na kolanach i odbiłem się od pryczy. Wtedy skoczył. Nacisnąłem spust zupełnie odruchowo. Trzeci raz ściany piwnicy przyjęły na siebie huk elephanta, kolano Chinaglii zderzyło się z pociskiem, który wyłamał je do tyłu, czerwone strzępy trysnęły na boki, a Chinaglia runął jak po ciosie betonowym taranem. Upadł na prawy bok, zgiął się i zacisnął obie ręce powyżej lewego kolana; prawą nogę miał wyciągniętą na całą długość, ale lewa i tak była dłuższa o jakieś dwadzieścia centymetrów. Gdy szarpnął się w tył, nie podążyła za ciałem. Z miejsca gdzie przed kilkoma sekundami było kolano, z uda i oddzielnie leżącej łydki ze stopą chlustała krew i szybko, bo zmieszana z wodą, rozlewała się po podłodze.
– Załóż sobie opaskę na kulasa, bo nie będę się specjalnie spieszył – powiedziałem, choć nie chciało mi się otwierać ust.
Obszedłem wciąż powiększającą się kałużę i po drabinie wylazłem z piwnicy. Założyłem stary zardzewiały skobel na klapę, przewlokłem kawałek mosiężnego drutu walającego się pod ścianą i wyszedłem z budynku. Po kilkunastu krokach obejrzałem się: od drzwi biegły coraz mniej wyraźne czerwone ślady. Przełknąłem ślinę i szurnąłem kilkakrotnie podeszwami o asfalt, po czym pomaszerowałem wśród ruin oraz domów jeszcze stojących, lecz naznaczonych piętnem zniszczenia i upadku.
Chodnik był stosunkowo mało zryty, dużo mniej niż tak samo nie naprawiana od wielu lat jezdnia, szedłem szybko w nadziei, że fala nudności opadnie, gdy tylko odpowiednio daleko odejdę od piwnicy i od tego, co tam zaszło. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciłem w lewo, przeszedłem przez jezdnię, odruchowo spojrzawszy w obie strony, choć od miesięcy, a może i od lat koło samochodu nie potoczyło się po wypłowiałym szarym, z płytkimi kawernami asfalcie. Po trzystu metrach skręciłem w szeroką bramę i znalazłem się na podwórku. Doszedłem do zmurszałej ceglanej ściany chyba jeszcze z połowy dwudziestego wieku i wcisnąłem się między nią a karoserię mojego bastaada. Przyłożyłem kciuk do plasterka dekonsora, drzwi sapnęły i otworzyły się, wyjąłem z kieszeni latarkę i pistolet, rzuciłem na prawe siedzenie i wpakowałem się za kierownicę. Ze skrytki wyjąłem dziewiczą butelkę „Club 1999” – alkohol 33-procentowy, najmocniejszy na rynku poza meksykańskim ściganym z urzędu bimbrem, stanowczo za słaby jak na moje dzisiejsze emocje. Ale jak miałem wyzbyć się dygotu dłoni i obrzydzenia z mózgu? Przyjrzałem się butelce z namysłem. Dzień się zaczął parszywie, jeszcze się nie skończył, miałem do załatwienia to i owo… W końcu wlałem w usta łyk, spłukując jakiś wstrętny osad z dziąseł i języka. Pociągnąłem jeszcze raz, zapaliłem pierwszego od godziny papierosa i ułożyłem się wygodnie w fotelu. Czułem się podle, jak puszka po konserwach rzucona zgłodniałemu kundlowi – pusty i wylizany z wszelkich treści.
Siedziałem tak z kwadrans, zanim zamknąłem drzwi i położyłem palec na dekonsorze zapłonu. Wyjechałem z podwórka wolno, na ulicy przyspieszyłem trochę, potem, w miarę jak zbliżałem się do centrum i stan jezdni się poprawiał, jechałem coraz szybciej. Na skrzyżowaniu Siedemnastej i Sto Dwudziestej Trzeciej wysiadłem, kupiłem paczkę gumy oraz butelkę matthewsa. Wyciągnąłem z przezroczystej rury kubek i wróciłem do samochodu, żując gumę. Podjechałem kawałek pod budkę telefoniczną, komórka nie nadawała się na tę rozmowę. Zaparkowałem obok, wysiadłem i z kubkiem w ręku wszedłem do kabiny. Wyjąłem gumę z ust, po omacku zakleiłem nią obiektyw pod sufitem, a potem przedziurawiwszy palcem dno kubka, wcisnąłem go na mikrofon. W pionową szparę obok klawiatury wrzuciłem dwucentówkę i stuknąłem w klawisz z napisem „Police”. Na ekranie pojawił się umundurowany dyżurny, rzucił okiem na swój ekran i zobaczył, że jest ciemny. Gdy nieznacznym ruchem palca uruchomił najbliższy patroler, powiedziałem:
– Nie spiesz się tak, chłopcze. Tu nie mają nic do roboty, niech jadą do rudery oznaczonej numerem siedemdziesiąt cztery na dawnej Sześćdziesiątej Czwartej i zejdą do piwnicy. Z lekarzem – dodałem obserwując go uważnie przez cały czas, więc gdy lewa ręka drgnęła mu, kopnąłem szybko drzwi. Nie zdążyły się zablokować, ja zaś nie kryjąc ironii dokończyłem: – Jeżeli naprawdę chcecie zamykać rozmówców w budkach, to zmieńcie rozkład przycisków albo montujcie wyższe lady. Każdy pętak w mieście wie, co oznacza każdy wasz ruch.
Kiedy tylko wyszedłem z kabiny, rozległ się trzask zamka i zaraz po nim jęk syreny. Kabina służbiście zaryglowała drzwi, uruchomiła sygnał akustyczny i żółty pulsujący reflektor na dachu. Nie była aż tak doskonała, by wiedzieć, że zamknęła tylko niezbyt świeże powietrze. Odjechałem nie śpiesząc się zbytnio i po piętnastu minutach jazdy po sennych przedpołudniowych ulicach dotarłem do West Sulima. Skręciłem w Arnold’s Avenue i zatrzymałem się na podjeździe do garażu obok wilii z numerem czterdzieści siedem. Przez trawnik porośnięty trawą zbyt wysoką jak na tę zadbaną ulicę doszedłem do drzwi wejściowych. Podniosłem rękę do komunikatora może zbyt gwałtownie, bo drzwi otworzyły się same jak od podmuchu powietrza.
Wszedłem do środka i usłyszałem:
– Owen! Proszę dalej.
Wyjąłem papierosa z paczki i trzymając go w palcach ruszyłem w kierunku głosu. Millerman siedział w fotelu, na stoliku przed nim stała pusta szklanka, ale ze świeżymi małymi zaciekami na wewnętrznych ściankach. Płaski pilot telewizora leżał w zasięgu ręki, na ekranie pulsowały inicjały kanału z wiadomościami. Musiał wyłączyć panel ścienny tv dosłownie kilka sekund temu. Zatem wszystko już wiedział.
– W barku mam tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział.
W jego głosie nie brzmiało żadne z uczuć, jakich się spodziewałem: ani ulga, ani radość, ani nawet znużenie. Zrobiłem dwa kroki i pociągnąłem drzwiczki barku. Wyjąłem butelkę i dwie szklaneczki, wróciłem z tym wszystkim do stołu i usiadłem naprzeciwko gospodarza. Po raz drugi tego dnia otworzyłem butelkę najdroższej whisky świata. Nalałem pół szklanki jemu, sobie tylko troszkę. Wziął ją do ręki, ale nawet nie podniósł do ust. Spojrzał na mnie. Oczy miał głęboko zapadnięte, otoczone ciemnymi plamami, spojrzenie ciężkie i bezwładne jak worki z piaskiem. I tyle samo było w nim życia.
– Przed chwilą widziałem eres – powiedział cicho.
– Są szybcy – zgodziłem się.
Wiedziałem, że reporterzy dyżurni Relacji Specjalnych nie biorą kasy za friko.
George umoczył usta w whisky. Patrzył w udający teraz kilim Navaho ekran telewizora, wciąż jeszcze w duchu oglądając RS o ujęciu Chinaglii, dziewiętnastokrotnego mordercy, kidnapera, sadysty. Byłem pewien, że nie zauważyłby nawet żyrafy we własnym pokoju.
Pociągnąłem łyk ze szklanki, odstawiłem ją na blat. Wychyliłem się i powiedziałem:
– George, ja wiem, że tobie to już niepotrzebne. Uważasz w tej chwili, że to zwykła zemsta. Ale tak nie jest, on musiał być unieszkodliwiony. Gdybyś nawet wycofał zlecenie, to miałem trzy identycznie brzmiące zadania i nawet bardziej zdecydowanie sformułowane niż twoje. Zresztą ścigała go policja całego kraju i kupa amatorów. Prędzej czy później zostałby schwytany lub zabity, ale kto wie, ile jeszcze razy znęcałby się nad swoimi ofiarami. Trzeba było to zrobić. Rozumiesz?
– Rozumiem – przechylił szklankę i wypił zawartość do dna. Podsunął puste naczynie w moim kierunku. – Dlatego mimo wszystko cieszę się, że złapałeś go w końcu. Czy… – wskazał palcem na szklankę, którą napełniłem. Wziął ją i dokończył z ustami w naczyniu, jakby chciał zamaskować ciekawość w głosie: – Czy to policjanci go postrzelili?
Pokręciłem głową.
– Rzucił się na mnie – wyjaśniłem. I po chwili dodałem: – Ale chyba go specjalnie sprowokowałem. I nie mogę, szczerze powiedziawszy, wykrzesać z siebie skruchy.
– Nie będę ci mówił, że on też nie dawał szans swoim… – przygryzł dolną wargę. – W końcu…
– Daj spokój – przerwałem. – Może kiedyś będę tego żałował, może gdyby ten świat był trochę inny, żałowałbym już w tej chwili, ale teraz nie musisz mi pomagać. Lepiej… – umilkłem i chwyciłem szklankę, by zyskać parę sekund na wymyślenie innego zakończenia zdania.
– Lepiej przejdźmy do konkretów, co? – uśmiechnął się samymi wargami.
Skinąłem głową, choć nie byłem pewien, czy moje zakończenie: „Lepiej zajmij się sobą, bo kiepsko wyglądasz” nie byłoby mimo wszystko bardziej eleganckie. Millerman wstał i podszedł do ograniczającej z jednej strony ekran kolumny regału, wrócił trzymając w ręku żółtą kartę do elektronicznych przelewów. Potrząsnął nią w powietrzu.
– Zakurzyła się trochę – powiedział i nagle poczerwieniał. – Przepraszam…
– Nie wygłupiaj się – podniosłem rękę i dodałem: – Jesteś mi winien dwanaście tysięcy. Tyle kosztowało dotarcie do informacji i cynk.
– Umówiliśmy się inaczej. – Zrobił dwa kroki i położył kartę przede mną.
Wziąłem ją i przyłożyłem do swojego portfela. Saldo na karcie opiewało na sto pięćdziesiąt tysięcy. Przelałem na swoje konto dwanaście kawałków, a kartę rzuciłem na stolik. Plasnęła i spadła na podłogę, ale żadnemu z nas nie przyszło do głowy ruszyć się, aby ją podnieść.
– Wycofałem się z interesów – powiedział George. – Sprzedałem swoje udziały. Nie mam nic do roboty. – Patrzył na mnie, a ja pracowicie bełtałem resztkę whisky na dnie szklaneczki. – Rozmyślam. Pół roku temu, gdy Chinaglia zabił Moirę, gdy zostaliśmy bez córki, rozpaczałem. Kiedy Lena popełniła samobójstwo, zapragnąłem zemsty. Teraz się tylko zastanawiam. Do niczego innego nie jestem zdolny. Czasem wydaje mi się, że niezbyt kochałem córkę i żonę, skoro tak szybko ich śmierć przestała mnie boleć. Nie czuję radości na wiadomość o schwytaniu mordercy, jestem pusty. Wciąż myślę, dlaczego on to robił. Przecież nawet nie zawsze odbierał okup…
– To zwierzę. Morduje dla przyjemności. Nie, nie zwierzę. Zwierzęta nie mordują dla przyjemności… – Od razu uświadomiłem sobie, że to nieprawda. – No, znam jedno, ale to mutant, wytwór ludzkiej wyobraźni, spaczonej może – poprawiłem się szybko. – Chinaglia jest po prostu człowiekiem. Ludzie chcą być sławni, wielcy, bogaci, potężni. Czasem za wszelką cenę. Tak myślę. – Wstałem i zgarnąłem do kieszeni portfel, papierosy i zapalniczkę. – Idę.
W połowie drogi do drzwi zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem przez ramię:
– Wyjedź gdzieś, znajdź sobie jakieś zajęcie. Rób coś. Zadzwonię za kilka dni. – Wyszedłem.
Gdy odjeżdżałem, z piskiem opon zahamował przed zaniedbanym trawnikiem żółty w czarne pasy samochód ekipy wydań specjalnych kanału 4N. W monitorze wstecznym zobaczyłem obwieszonych bardzo profesjonalnie wyglądającymi szpejami mężczyzn i dwie kobiety – jedna już ustawiała się na tle domu George’a, druga zasłoniwszy jej włosy tryskała czymś na twarz. Pomyślałem, że tę chęć sławy, poklasku, wybicia się z szarzyzny, to, o czym mówiłem przed chwilą, znam chyba bardzo dobrze z autopsji.
Oddaliłem się statecznie, kilka przecznic przejechałem jak na autopilocie, nie wiedząc właściwie, dokąd zmierzam – odjeżdżałem tylko od domu, w którym mieszkała dwudziesta ofiara Chinaglii. Dopiero gdy skręciłem w FDR Avenue, zdecydowałem się. Przejechałem pół kilometra i wyhamowałem przed sklepem Ellisa. Po przebyciu kurtyny powietrznej zanurzyłem się w chłodnym, czystym i jasnym wnętrzu. Kawałki i kawały mięsa różnej wielkości prawie całkowicie zasłaniały żółtego koloru ściany. Cztery karbowane tarcze wentylatorów wirowały pod sufitem, zataczając duże koła; gdyby się zderzyły, łomot byłby niezgorszy. Podszedłem do lady, gdzie właśnie Ellis udając, że nie zauważa pełnych zachwytu spojrzeń dwóch klientek, trzymał w lewej ręce dużą szynkę, a prawą machał obok niej jak sędzia wyliczający znokautowanego boksera. Każde machnięcie ozdabiał świst potężnego noża i smakowity plask spadającego na równiutką kupkę płata mięsa. Kątem oka zerknął na mnie, po czym odłożył szynkę i nóż.
– Słucham – uprzejmie skłonił się przed babami.
– Chciałybyśmy trochę angielskiej kiełbasy – uśmiechnęła się młodsza.
– Niestety, wędlin nie prowadzimy. Z wyjątkiem szynki. – Ellis uniósł brwi i rozłożył nieco dłonie.
– Ach, to szkoda, szkoda – zatrzeszczała starsza. – W takim razie chodźmy, Iris.
Odwróciły się i wyszły ze sklepu, Ellis zaś westchnął i pokiwał głową.
– Ta starsza ciągle przyprowadza tu znajome na pokaz i nigdy nic nie kupuje. Marnuję tylko szynkę.
– No to ja ją wezmę – uśmiechnąłem się.
– Chyba pan żartuje! Przecież ma poszarpane włókna, to sieczka. Powinienem ją sprzedać za pół ceny. Zaraz panu przyniosę coś na poziomie – podniósł dłoń uspokajającym gestem. – Coś jeszcze?
– Tak.
Skinął głową, odwrócił się i wyszedł. Nie było go ze dwie minuty. Wrócił targając udziec cielęcy w dużej przezroczystej torbie i mniejszą torebkę z pokrojoną w plastry szynką.
– Sześć trzydzieści – powiedział.
Wyjąłem z kieszeni dziesiątkę i położyłem na blacie. Ręka Ellisa zmiotła ją w drodze do kasy.
Przyciągnąłem torby do siebie i zrobiłem dwa kroki w jego kierunku.
– Słyszałem w eresie, że złapali tego sadystę. – Odliczał resztę, nie patrząc na mnie.
– Tak, wiem już – odpowiedziałem obojętnie.
– Wyprzedzili pana? – Wyciągnął rękę z banknotami i kilkoma monetami.
– Wygląda na to, że tak.
– Wygląda czy tak jest? – uśmiechnął się lekko.
– Wygląda, jak wygląda – skrzywiłem się w odpowiedzi i skinąłem ręką na pożegnanie.
Brama numer pięć znajdowała się jakieś czterysta metrów od sklepu. Wjechałem na chodnik i wyłączyłem silnik. Z mięsem w ręku przeszedłem kilkanaście kroków dzielących mnie od wejścia, wrzuciłem do automatu monetę i wszedłem, popychając przed sobą kołowrót. Zadzwonił melodyjnie i wysunął z ramienia kolorową naklejkę-bilet. Przykleiłem ją na torbę z cielęciną.
Od południowo-zachodniej bramy do mutantów było niecałe sto metrów. Nie spotkałem nikogo na tym odcinku, widać albo pora była nieodpowiednia, albo dzień. Skierowałem się prosto do długiej klatki z Grookim. Chodził po prawej jej części od ściany do ściany, lewą część, w zasadzie jej fragment, składaną ruchomą klatkę w klatce, zajmował teraz Karl, który przesuwając małą klatkę na szynach, mógł bezpiecznie sprzątać klatkę właściwą. Przy czym słowo „bezpiecznie” nie pasowało mi do tej scenerii – ja nie wszedłbym do niej sam nawet za tuzin butelek GrooVyne’a. Karl czyścił podłogę drapakiem, miotła stała oparta w kącie, obok niej na podłodze leżał zwinięty wąż z ciśnieniową końcówką. Podszedłem bliżej i stanąłem przed częścią, w której było zwierzę.
Czarny tygrys Grooki, mutant, jedyny i zapewne ostatni egzemplarz na Ziemi, przystanął i spojrzał na mnie. Zupełnie zlekceważył apetycznie pachnącą torbę, wiedziałem, że w jego oczach jestem kąskiem dużo smaczniejszym, bo żywym, a Grooki niczego tak nie uwielbiał, jak zabijać, i tym różnił się od wszystkich pozostałych znanych zwierząt. Dlatego nie miał braci ani sióstr – żadne inne zoo nie miało chęci ani możliwości karmienia żywym mięsem tygrysa, nawet jeśli wart był trzy miliony. Bez codziennego morderstwa czarne tygrysy zdychały, zupełnie jakby wyciągały z żywego stworzenia jakąś ID, tajemniczą substancję niezbędną do własnego istnienia. Grooki obejrzał mnie dokładnie, lecz nie odwracał wzroku, powtarzał przegląd jeszcze raz i jeszcze, jakby już samo przymierzanie się do mnie sprawiało mu wielką przyjemność.
– Gdyby mógł, stopiłby kraty spojrzeniem, ale wcale by się do ciebie nie śpieszył, co to, to nie. Widziałem kilkaset razy, jak zabija: smakuje strach, liże go i wącha, jak długo się da, i pilnuje, by ofiara nie umarła zbyt szybko. Idealnie wyczuwa, kiedy może sobie pozwolić na więcej, tak żeby nie stracić okazji do mordu, a jednocześnie wyssać cały możliwy lęk. – Karl stał patrząc na mnie, drapak trzymał w prawej ręce, od strony klatki z Grookim. – To największy potwór, jakiego widziałem w życiu. Po znajomości z nim nie boję się spotkania z samym diabłem. A zresztą sądzę, że jako bliski znajomy tego bydlaka nie muszę się bać piekła.
– Cześć. – Oderwałem się od tygrysa i podszedłem do Karla. – Pomóc?
– Jak chcesz – wzruszył ramionami i pokazał kciukiem drzwi z tyłu.
Okrążyłem klatkę, przeszedłem za jej tylną ścianę, murowaną, i znalazłem drzwi prowadzące do ruchomej klatki na szynach. Pokryte były ostrzegawczymi napisami. Największy głosił: „Zastanów się! Twoje dzieci będą się źle czuły w sierocińcu”. Pchnąłem je i znalazłem się w wąskim korytarzu z pasem okien na całej długości. Co kilka metrów monotonię ściany przerywały wąskie drzwi. Odszukałem te do klatki z Karlem, zostawiłem mięso na korytarzu i wszedłem. Karl odwrócił się i uśmiechnął. Uścisnęliśmy sobie dłonie i od razu drapak wrócił do prawej ręki, tej od strony tygrysa. Udałem, że tego nie widzę, i zapytałem:
– Można już zamiatać?
– Jasne, ale stój za mną.
– Uhu. – Złapałem miotłę i zacząłem nią machać.
Cały kwadrans pracowaliśmy w milczeniu. Karl czyścił podłogę, ja zamiatałem, potem Karl odblokowywał zapadkę i przesuwał klatkę w kierunku Grookiego, zostawiając mu coraz mniej miejsca. Zawsze ustawiał się tak, by być między nim i mną. W pewnej chwili, manipulując przy blokadzie szyn, mruknął coś.
– Do mnie mówisz? – zapytałem.
– Nieee… Zawleczka się złamała, żeby ją cholera! – wytarł ubrudzoną w smarze rękę o spodnie. – Pójdę po nową.
– Jak będziesz wracał, weź tę cielęcinę z korytarza. Może kotek raczy zjeść.
Odkręciłem zawór i zacząłem spłukiwać wodą oczyszczony kawałek podłogi, wąska struga z sykiem uderzała o beton, odbijając się od kraty, potężnie szumiała, więc dopiero po zdjęciu palca ze spustu usłyszałem jakiś dziwny dźwięk dochodzący od strony Grookiego. Z wężem w ręku odwróciłem się zdziwiony. Grooki stał niedaleko dzielącej nas kraty i śpiewał. Z gardła wydobywał mu się cienki zawodzący pisk, zaczynał się na jakiejś bardzo wysokiej nucie, a potem opadał kaskadami, za każdym razem niżej.
– Co ci… – przerwałem, widząc zaskakującą zmianę w jego bladożółtych zazwyczaj oczach. Zawsze przecinała je cienka pionowa kreska źrenicy. Teraz jego oczy były całkiem czarne.
Podszedłem o krok. Chciałem obejrzeć go z bliska. Grooki podjął kolejną zwrotkę swojej pieśni, kończyła się teraz długim gardłowym pomrukiem. Niesamowicie rozszerzone źrenice wciągały jak dwa tunele. Zrobiłem jeszcze krok zahipnotyzowany niesamowitą melodią i tymi bezdennymi czarnymi krążkami. Bulgot w gardle Grookiego urwał się nagle i w tej samej chwili usłyszałem gdzieś z tyłu:
– Uważaj!
Szarpnąłem się słabo, w ślepiach tygrysa zobaczyłem żółty błysk i Grooki wyprysnął w moim kierunku. Odzyskałem kontakt z rzeczywistością, uzmysłowiłem sobie, że atak nie był bezmyślnym skokiem na kratę. Grooki uderzył w pręty barkiem, cała klatka przesunęła się nie blokowana złamaną zawleczką, jej ruchoma ścianka-drzwi zbliżyła do mnie i wtedy Grooki uderzył jeszcze raz, wsuwając między pręty przednie łapy z potężnymi pazurami tnącymi przestrzeń przede mną. Sekundę wcześniej zacząłem odskakiwać, w pełni świadom powolności swego ruchu, działaliśmy jakby w różnych czasach, ja i Grooki, on był ze trzy razy szybszy ode mnie, łapy z kilkunastocentymetrowymi pazurami zbliżały się jakoś potwornie prędko, podczas gdy ja dopiero uginałem nogi w kolanach, odchylałem się w pasie do tyłu i zacząłem wyciągać ręce do przodu. Mimowolnie zacisnąłem palce i wtedy z węża strzeliła mocna struga wody w szyję tygrysa. Zaskoczony targnął się i spudłował. W tej samej chwili klatka wskoczyła w kolejny występ i zatrzymała się, ja zaś już odskoczyłem, uderzając plecami w przeciwległą ściankę. Byłem poza zasięgiem szponów Grookiego, a strumień wody świadomie teraz kierowany uderzał w pysk zwierzęcia.
Z tyłu dobiegł tupot nóg Karla, poczułem mocne szarpnięcie za ramię. Ledwo ustałem po tej niepotrzebnej w gruncie rzeczy interwencji, lecz nie odwróciłem się nawet. Zdjąłem w końcu palce ze spustu węża i odrętwiały patrzyłem na Grookiego.
Szaleństwo i furia, które go opanowały, nie poddawały się kontroli zmysłów – tak się zwijał i rzucał po klatce, tak gwałtownie zmieniał kierunek skoków, że wydawał się raczej smugą niż dwustukilogramowym zwierzęciem. Wszystkie ściany, sufit i chyba nawet betonowa podłoga jęczały pod uderzeniem pazurów, nieustanny wrzask na jednej, bardzo wysokiej nucie świdrował w uszach jak zgrzyt ostrego noża po szkle.
Nagle Grooki przestał się miotać, stanął pyskiem do nas i po raz pierwszy uległ bez reszty ślepej, bezmyślnej furii – skoczył na dzielące nas kraty i zaczął je szarpać i gryźć. Grube pręty zazgrzytały w zębach, rozdzwoniły się słabo pod uderzeniami łap.
– Jest wściekły. Piękny widok, co? – Karlowi głos drżał i trzęsły się ręce. – Wydał na ciebie wyrok i o mało go nie wykonał. Nie znam człowieka, który byłby tak blisko śmierci i przeżył. Zobaczysz, on to odchoruje.
– Rzeczywiście – wymamrotałem.
Pomyślałem, że wybrałem słowo zbyt trudne do wymówienia, trzeba było powiedzieć: „A!”. Być może wyszłoby lepiej. Chrząknąłem i odwróciłem się do Karla.
– Damy mu tę cielęcinę? – zapytałem.
– Wiesz, co z nią zrobi? – skrzywił się i pokiwał głową. – Już to przerabiałem, widziałem, jak przeżywa chybiony atak. Potraktuje żarcie jako naszą zemstę, naigrywanie się z jego niepowodzenia, i kompletnie je zignoruje. Zaatakował mnie kiedyś podobnie i też mu się nie udało. Dostał potem na obiad kozę, która żyła w jego klatce cztery dni. W końcu żal mi się jej zrobiło i wyciągnąłem ją. Zupełnie w tym nie przeszkadzał. A koza zdechła po kilku minutach na wybiegu. Chodź.
Wyszliśmy z pawilonu, zabierając miotłę, drapak i wąż, który trzymałem w ręku, gdy Karl uruchomił mechanizm przesuwający naszą klatkę w drugi koniec. Widzieliśmy, jak oszalały tygrys skacze na nią i szarpie konwulsyjnie pręty nie napawające otuchą na przyszłość. Czułem, jak od mojego żołądka odrywają się małe kawałeczki lodu i dzięki temu przestaje mi ciążyć martwo.
Wyszliśmy w ciepły słoneczny dzień, zegarek wskazywał wpół do trzeciej. Mój info sprzężony z telefonem biurowym powiadamiał o trzech zgłoszeniach. Cały trawnik za budynkiem-klatką zapełniony był królikami.
– Kilka z nich zawdzięcza ci życie, a przynajmniej parę dni życia – Karl machnął ręką w stronę wybiegu. – Napijesz się czegoś mocniejszego?
– Nie, dziękuję. Mam już w sobie co nieco, sądzę, że jakoś paradoksalnie mnie to osłabia. – Wciągnąłem głęboko w płuca dziwne miejsko-parkowe powietrze z zapachem spalin i jakichś kwitnących nieopodal krzewów. – Pójdę. Ucałuj kotka, jak się uspokoi. – Zasalutowałem wskazującym palcem i poszedłem wzdłuż królikarni do wyjścia.
Wracałem inną drogą, nie wychodząc przed klatkę z czarną furią. Szeroką aleją, kopiąc jakiś kamyczek, dotarłem do wozu. Wystartowałem dość ostro i takie tempo utrzymywałem podczas całej jazdy do domu. Zahamowałem po raz pierwszy dopiero na platformie przed garażem, do torby wziętej z tylnego siedzenia schowałem elephanta, whisky i szynkę, uruchomiłem alarm i wygramoliłem się z bastaada. Na ściennej klawiaturze wystukałem zlecenie i kod parkingu. Drzwi odskoczyły w górę, platforma z bastaadem ruszyła do przodu i po chwili zniknęła za zakrętem w głębi, drzwi opadły. Złapałem się na bezmyślnym wpatrywaniu w ich żółtą płaszczyznę, toteż poruszyłem brwiami, otrząsając się z odrętwienia. Drzwi mieszkania powitały mnie jeszcze jednym dekonsorem. Posłusznie przykleiłem do niego kciuk, a potem wsadziłem do niemodnej dziurki klucz i przekręciłem trzy razy.
Powietrze w mieszkaniu było suche i nieświeże mimo klimatyzacji i teoretycznie sprawnego represera, podciągnąłem mu więc obroty. Nie rozbierając się, zapaliłem w pokoju kilka trociczek, dopiero potem rozpakowałem torbę, zrzuciłem kurtkę i powędrowałem do kuchni. Uruchomiłem ekspres, do największej szklanki wrzuciłem ćwierć kilo lodu i zalałem whisky. Po drodze do łazienki zatrzymałem się przy biurku i kazałem przegrać na fon rozmowy z biura, lecz wysłuchanie ich zostawiłem na później.
Zanim zrzuciłem z siebie szmaty, wanna była już pełna, a mocny zapach igliwia rozszedł się po całym mieszkaniu. Na dobrą godzinę wyłączyłem się z otaczającej mnie rzeczywistości.
Telefon rozćwierkał się o piątej, gdy w grubym szlafroku kończyłem drugą kawę, siedząc w fotelu przed telewizorem. Sięgnąłem do sterownika i puknąłem palcem w owalny klawisz na dole pudełka. Na ekranie pojawiła się twarz Jamesa Woodeya. Patrzył mi prosto w oczy. Niewielu tak potrafi – wykiwać druha, a potem wpijać w niego szczere, ufne i przyjazne spojrzenie.
– Cześć – zaczął pierwszy.
Podniosłem filiżankę, mojego jedynego bluewatera, za którego dałem kiedyś siedem setek u Mitzwolda, i łyknąłem kawy.
– Posłuchaj… – powiedział wolno.
– Nie, to ty posłuchaj! – przerwałem mu. – Nie wiem, czy wiesz, że mnie płacą nie za samo bycie w pracy, jak tobie, a za konkretne wyniki. Dzisiaj załatwiłeś mnie na cacy, całe szczęście, że klient nie usiłował mnie wykiwać. Inaczej twoja dalsza kariera stałaby się bardziej problematyczna niż nocny lot na kaloryferze do Hiszpanii i z powrotem.
Wiedziałem, że jestem niesprawiedliwy, że James ma mi coś ważnego do powiedzenia, że jakieś niesamowite okoliczności zmusiły Woodeya, by przywłaszczył sobie mój sukces. Dotychczas zawsze co najmniej dzieliliśmy je na pół, ja tylko porażki w całości brałem na siebie. Ale dzisiejszy dzień nie był normalnym dniem nawet dla tak starego i odpornego człapa jak ja. Musiałem się na kimś wyładować.
– Wiem. Wpadnij jutro do mnie. Wszystko ci wyjaśnię. Sprawdź, czy masz na koncie miejsce na moją wdzięczność – uśmiechnął się i puścił oko.
Ekran zgasł.
Kilka minut siedziałem nieruchomo, jakbym czekał, że James pojawi się na nim jeszcze raz, potem dźgnąłem palcem klawisz „News” i wybierak. Automat wyszukał kanał z dziennikiem i zobaczyłem na ekranie klapę, po której kilka godzin temu skakałem. Spiker, używając osobliwej mieszanki emocji, głosem niby spokojnym, ale tak spokojnym, że każdy rozumiał, jak jest podniecony, informował, że Chinaglia mimo ciężkiej rany otrzymanej w pierwszej wymianie strzałów i dużego upływu krwi ostrzeliwał się, uniemożliwiając natychmiastowe ujęcie. Dopiero wrzucona do piwnicy porcja „ogłupiacza” unieszkodliwiła wielokrotnego mordercę. Przypomniałem sobie, że zostawiłem jego spluwę na podłodze piwnicy. Potem na ekranie mignęła karetka szpitalna, ktoś potrącił kamerzystę, obraz tańczył, aż kręciło się w głowie, ale i tak zobaczyłem, że policjanci ułożyli na noszach nogę oderwaną pociskiem elephanta i pod zakrwawionym prześcieradłem Chinaglia nie wyglądał na faceta z jedną kończyną. Ślady zacierano natychmiast. Ślady mojej roboty. Ujrzałem jeszcze tył karetki odjeżdżającej na wszystkich możliwych sygnałach, po czym ekran zajęła twarz Woodeya. Przedziałek przez środek głowy mógł służyć za wzór linii prostej, krawat jednak był minimalnie przekrzywiony – ten drobniutki szczegół nienachalnie dawał do zrozumienia, że kapitan dopiero co zakończył niebezpiecznym akordem dwuletni prawie pościg za najokrutniejszym mordercą naszego wieku. To musiało zyskać sympatię. I wdzięczność. Zacząłem się zastanawiać, czy aby nie wiem, o co Woodeyowi chodzi.
Potem wyjąłem z sejfu plik kartek, które leżały tam od trzech lat, przejrzałem je pobieżnie i poszedłem spać. Chwilę leżałem, usiłując przypomnieć sobie jakiś szczegół z ekranu, który wydał mi się nagle dziwny, ale im dłużej zastanawiałem się, tym bardziej plątały mi się obrazy z wiadomości, z piwnicy, z zoo. W końcu usnąłem.