Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 8

Fragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: „Ludzie z tamtej strony czasu” (tom 2)

Оглавление

…O wyniki zapytałem rano. Saul warknął coś niezbyt uprzejmie. Wyczułem, że nie jest to złość, raczej podniecenie, gorączka, kiedy wydaje się, że jeden ruch może doprowadzić do pomyślnego końca lub do katastrofy. Otworzyłem kilka puszek i ustawiłem na kuchence. Włączyłem ekspres. Zerknąłem przez okno. Warta na dole czuwała, paląc papierosy – z obu okien sączył się dym, w nieruchomym rześkim powietrzu unosząc się leniwymi strugami. Pokroiłem sałatę, skropiłem sokiem z cytryny, po czym zamknąłem się w łazience. Golenie i prysznic zajęły mi osiem minut. Wracając do kuchni, wstąpiłem do pokoju i sprzątnąłem pościel. Pistolet umieściłem za paskiem spodni. Zatrzymałem się w progu.

– Kawa? Czy wolisz herbatę?

– Cii! – syknął, nie odwracając się.

– Masz coś? – spróbowałem jeszcze raz.

Machnął energicznie ręką do tyłu. Westchnąłem i wróciłem do kuchni. Sprawdziłem parówki, wyłączyłem kuchenkę. Sos był jeszcze odrobinę za zimny, doprawiłem sałatę i zająłem się ekspresem – zaparzyłem i rozlałem do kubków mocną aromatyczną kawę. Szybko przeżułem parówkę i zapaliłem papierosa. Przystanąłem przy oknie. Wznoszące się po drugiej stronie ulicy przysadziste ciężkie wille sprzed stu kilkudziesięciu lat były w znakomitym stanie – bez najmniejszej szczerby w cegłach czy ubytku tynku. Stolarka okienna była tradycyjna, może nawet drewniana. Przed domami rozciągały się trawniki uczesane niczym Wembley i kwietniki uszeregowane jak karne oddziały piechoty.

Zerknąłem na parę w samochodzie. Przestali palić. Jeden ułożył głowę na oparciu i chyba się zdrzemnął. Przywarłszy twarzą do szyby, skontrolowałem oba wyloty ulicy i w tej samej chwili opanowało mnie dziwne uczucie. Uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Skoncentrowałem się na patrzeniu, dlatego gdy usłyszałem jakiś stuk w pokoju, nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi. Minęło jeszcze kilka sekund… Nagle niespodziewana fala strachu zmroziła mnie zupełnie. Zrozumiałem, że ten w samochodzie nie śpi – cienka strużka krwi spływała po jego skroni na szyję. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że hałas, który przed chwilą usłyszałem, nie dochodził z pokoju, lecz z przedpokoju.

Wyszarpnąłem zza paska pistolet i skoczyłem do drzwi. Z pokoju dobiegło kilka cichych pyknięć. Po trzecim nastąpił głośniejszy trzask i krótki syk. Szarpnąłem klamkę w poczuciu nieodwracalnego nieszczęścia. Zobaczyłem plecy mężczyzny w szarej marynarce. Słysząc szmer otwieranych drzwi, odwrócił się. Mignęła mi znajoma twarz i lufa pistoletu. Runąłem na podłogę, strzelając najszybciej, jak mogłem. Trzy pociski spowodowały na jego marynarce rozkwit purpurowych kwiatów, a obrót ciała przerodził się w bezładny upadek. Z jego lufy wyprysnął tylko jeden pocisk, uderzając w ścianę pół metra od sufitu.

Leżałem na podłodze, ściskając kolbę pistoletu. Czekałem na najmniejszy ruch mężczyzny. On jednak zamarł. Powoli, nie spuszczając z niego wzroku, wstałem i podszedłem. Jego półautomatyczna barracuda z tłumikiem i bocznym celownikiem leżała pół metra od dłoni. Przełożyłem pistolet do lewej ręki i odwróciłem mężczyznę twarzą do góry.

Nie myliłem się. Tylko jeden człowiek o reputacji najemnika przebijał cenami Gregory Sandersa – dubleta kamendora Pritcha z „tamtej strony świata”. Zapoznając się z jego życiorysem, szczątkowym i chwilami niewiarygodnym, poznałem też Jeyda Neukomę. Jeszcze bardziej tajemniczy gentleman, może jeszcze bardziej niż Sanders niebezpieczny? Pewnie równie sprawny i tak samo cholernie drogi. Tyle, że Sanders żył, a Neukoma od stu sekund – nie. Wbrew obiegowej opinii o zabitych na jego twarzy nie zamarł żaden grymas wściekłości czy żalu. Wykonywał swoją robotę na zimno, nie angażował się i tak też przyjął swoją śmierć. Musiał się z nią pogodzić już dużo wcześniej.

Wstałem i rozejrzałem się po pokoju. Ciało Saula zwisało z fotela. Nie widziałem jego twarzy, widziałem za to trzy broczące krwią otwory w głowie i karku. W monitorze też widniała spora dziura. Swąd spalonych przewodów wymieszał się z zapachem świeżej krwi. Rzuciłem pistolet na stół i zastanowiłem się, co jeszcze mam do zrobienia w tym domu. Jeżeli huk moich strzałów, niezbyt głośnych przy tym kalibrze, nie spowodował jeszcze wezwania policji, to i tak za chwilę mogą nadejść chłopcy Jürgena, aby zmienić kolegów w samochodzie.

Podszedłem do drukarki i z radością zauważyłem, że Bogg zostawił jednak ślad swojej całonocnej pracy. Nie było tego dużo, może jednak znajdę jakąś wskazówkę. Zabrałem wydruki, skopiowałem na memoretkę dane z dysku. Przespacerowałem się po mieszkaniu i sprzątnąłem wszystko, co mogło świadczyć o moim pobycie tutaj – drugi talerz i filiżankę. Do spalarki wyrzuciłem zawartość popielniczki z moimi petami. Dym z monitora zaczął szczypać w oczy. Spakowałem torbę, jeszcze raz obrzuciłem spojrzeniem mieszkanie. Przypomniałem sobie o wazonie w przedpokoju. Przekroczyłem wyciągniętą rękę Sandersa i wróciłem do pokoju. Ustawiłem na poprzednim miejscu wazon, przetarłem go ręcznikiem. W końcu, już w kłębach dymu, wyjąłem Saula z fotela i ułożyłem na podłodze. Nie miało to większego sensu – obaj zostali trafieni z tyłu, lecz od biedy można było dokomponować sobie jakąś historyjkę. Wytarłem swój pistolet i włożyłem Saulowi do ręki.

Uchyliłem ostrożnie drzwi. Nie widząc nikogo na korytarzu, opuściłem mieszkanie. Gdy płyta drzwi wracała na swoje miejsce, mignęły mi małe płomyki uczepione tylnej ścianki monitora. Wytarłem chusteczką klamkę i na palcach zszedłem na dół. Było nadal cicho. Nie czyniąc hałasu, wymknąłem się na ulicę i udałem się w stronę wskazywaną przez reflektory wozu z dwoma martwymi ciałami na przednich siedzeniach. W parę minut dotarłem do Stettnerstrasse, poszedłem nią w lewo w kierunku dużej Tegernseer Landstrasse. Na wszelki wypadek maszerowałem tak całe pół godziny, nim zatrzymałem taksówkę i kazałem się zawieźć na znany mi już dworzec. Bez kłopotu kupiłem bilet do Norymbergi, a czterdzieści minut do odjazdu skrupulatnie wykorzystałem. Zadzwoniłem mianowicie do Jürgena.

– Nie mam dla pana dobrych nowin – powiedziałem, gdy zgłosił się do aparatu.

– Kto mówi?

– Pana kuzyni zachorowali, i to ciężko – ciągnąłem. – Złapali wirusa od jednego przyjezdnego. Zaraził również naszego znajomego, a i sam nie przetrzymał choroby. Przykro mi.

– Rozumiem. Ee… – zająknął się.

– Wyjeżdżam. Dziękuję za pomoc.

Odłożyłem słuchawkę.

Kiedy tylko wsiadłem do pociągu, wyjąłem wydruk z kompa Saula. Pobieżnie przejrzałem gąszcz literek i cyferek, nawiasy, apostrofy, kreski, przecinki… Zacisnąłem zęby. Szukałem w tym czegoś, co mógłbym zrozumieć – musiałem to znaleźć. Nie mogłem wieźć wydruku ze sobą, a bałem się powierzać go poczcie. Pomagając sobie palcem, czytałem tekst linijka po linijce i po raz pierwszy żałowałem, że dotychczas posługiwałem się kompem jak młynkiem do kawy, nie wnikając głębiej w jego system. Cztery linijki przed końcem wydruku w jednym z nawiasów znalazłem coś, co poderwało mnie na siedzeniu. Nitla! Nie wiedziałem, co to oznacza, lecz słyszałem to słowo z ust Goldleafa. Na pewno! Gorączkowo przebiegłem tekst do końca, choć jednak instrukcja „else” sugerowała ciąg dalszy, nie było go na papierze. Pocisk, który zabił Saula, zrujnował również monitor zawierający być może następne słowa zaszyfrowane przez Schpeidera.

Wezwałem konduktora i zażądałem koperty, a gdy ją przyniósł, zapakowałem wydruk i memoretkę, zaadresowałem do Claude’a na poste restante. Istniała szansa, że dobry programista, mający do dyspozycji duży komputer, rozgryzie problem do końca. Zapaliłem, zamierzając zagłuszyć złość – przecież Saul mógł zostawić inne, bardziej precyzyjne wskazówki, a ja nawet się za nimi nie rozejrzałem. Pożar zniszczy wszystko, i ślady, i obliczenia Saula. Została „nitla”. Słowo to nie kojarzyło mi się z niczym, nie miało sensu bez innych danych. Postanowiłem, że choćbym miał przesunąć Góry Skaliste, wydobędę ten sens. A później… Później… Później porozmawiam z władcą czasu, Moseredem Goldleafem…

Detektyw Owen Yeates

Подняться наверх