Читать книгу Detektyw Owen Yeates - Eugeniusz Dębski - Страница 6
Rozdział pierwszy
ОглавлениеObudziłem się przed ósmą. Poleżałem kwadrans w łóżku, mimo że zazwyczaj tego nie robię, zapaliłem papierosa na czczo, aczkolwiek tego również unikam. Powinienem był jeszcze napić się mleka, bo to również wykraczało poza codzienny rytuał, nie zrobiłem tego jednak, musiałbym bowiem wstać i przynieść je, a zrywanie się od razu po obudzeniu było właśnie tym, co zazwyczaj robiłem. Leżałem więc i paliłem nie zaciągając się, potem trzymając papierosa pionowo, by nie strząsnąć trzycentymetrowego słupka popiołu, wstałem i podstawiwszy pod niego dłoń, doszedłem do popielniczki. Rozejrzałem się po pokoju, choć nie tylko nie wiedziałem, czego szukam, ale nawet nie usiłowałem sobie tego uświadomić. Rzuciłem w przestrzeń kilka słów, za które nie otrzymałbym nagrody Północnoamerykańskiego Komitetu Czystości Języka i Kultury Komunikacji Werbalnej, i udałem się do łazienki.
Sumiennie spłukałem pod mocnym strumieniem wody resztki wczorajszego dnia, dzisiejszy ohydnie fałszywy poranek, ogoliłem się i goły powędrowałem do kuchni. Włączyłem DCC ze starym nagraniem „Kasztanowego strumienia” Cybe’a Hoyta. Postawiłem na krążku palnika patelnię, wcisnąłem na nią z tuby kilka kropel tłuszczu, zmieniłem filtr w ekspresie i wystartowałem z kawą, a potem poszedłem do pokoju i ubrałem się w czyste szmaty. Pierwszą kawę wypiłem na czczo; zjadłem usmażone na szynce żółtka. Druga kawa, już bez śmietanki, i drugi uczciwie spalony papieros sympatycznie zakończyły śniadanie. Chwilę jeszcze słuchałem Hoyta, w końcu wyłączyłem anachroniczny, ale rasowy adapter i nie sprzątając naczyń, z teczką, do której wsadziłem wyjęte wczoraj z sejfu kartki i wycinki, wyszedłem z mieszkania.
Pod bramą garażu czekałem prawie dwie minuty, widocznie komputer nie prognozował dzisiaj użycia bastaada i wpakował go gdzieś daleko za inne wozy. Za to samochód był wypucowany, zbiorniki pełne benzydolu i tak dalej, nie przeglądałem do końca dość długiej tasiemki z kodami wykonanych w nocy usług. Rzuciłem teczkę na prawe siedzenie, usiadłem za kierownicą i ruszyłem. Po pierwszych stu metrach uruchomiłem mechanizm składający dach i po chwili jechałem już wygodnie rozparty w komfortowym wnętrzu kabrioletu, z łokciem lewej ręki na ramie i gębą sygnalizującą absolutną serdeczność. Zresztą mogłem równie dobrze jechać nogami do góry, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi – takie miasto. Takie czasy, tacy ludzie.
Budynek komendy miejskiej znajdował się na północny wschód od mojego domu. Minąłem centrum dość luźne o tej porze i zacząłem się wspinać na szereg wzgórz, na których rozsiadła się Dinny Hill, dzielnica prawników. W połowie drogi do najwyższego punktu miasta ulokowała się komenda, obojętne gmaszysko manifestujące swe przeznaczenie kilkudziesięcioma antenami na dachu i nienaturalnie lśniącymi szybami odpornymi na pociski dużego kalibru. Oczywiście okna nie otwierały się nigdy, wydawało się nawet, że szyby wyrastają bezpośrednio z murów albo że mury narosły na szyby.
Wjechałem na parking, coś kazało mi ominąć obojętnie wjazd na plac, gdzie zazwyczaj parkowałem, przez co musiałem kilkadziesiąt sekund kręcić się między szeregami samochodów jak kulka w multiflipperze. W końcu znalazłem wolne miejsce i starając się nie stracić wypracowanej pogody ducha, poszedłem do odległej teraz o trzysta metrów bramy.
Poddałem swój dobry humor jeszcze jednej próbie, meldując się z głupia frant u dyżurnego i pytając, czy zastałem kapitana Woodeya. Spojrzał na mnie zdziwiony.
– W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie pan, a sobowtór. Chyba ze trzy lata nie słyszałem, żeby pan pytał o kapitana, tylko zawsze po prostu wchodził. Coś się stało, panie Yeates?
– Nieee… Ucharakteryzowałem się trochę i byłem ciekaw, czy pan mnie pozna, sierżancie. Idę na górę. – Odwróciłem się i odszedłem. Cichy trzask klawisza centralki z tyłu upewnił mnie, że sierżant musiał być naprawdę wstrząśnięty moim zachowaniem. Miałem nadzieję, że James odczuje to równie głęboko i prawidłowo zinterpretuje manifestację mojego poczucia obcości.
Na pierwszym piętrze podszedłem do drzwi z jego wizytówką i stuknąłem dwa razy w miękką okładzinę. Za trzecim razem palec uderzył w powietrze. Ktoś od wewnątrz szarpnął drzwi.
Gdybym nie oglądał wczoraj prawdziwej furii, teraz patrząc na stojącego w progu Woodeya pomyślałbym, że tak wściekłej istoty w życiu nie widziałem.
– Wejdź, bez cyrków – powiedział, choć słowo „powiedział” najmniej adekwatnie określało to, co uleciało z jego warg.
– Dzień dobry – ukłoniłem się i wszedłem.
Gdy usiadłem w fotelu i obejrzałem Woodeya dokładnie, postanowiłem przestać się wygłupiać. James pochylił się nad mikrofonem potężnego multikomunikatora i trzasnął w jakiś klawisz.
– Jestem w mieście, Gardner, i nie łącz nawet prezydenta. – Wyłączył mikrofon i szybko zapalił.
Ze zdziwieniem zrozumiałem, że nie była to scenka zagrana dla mnie. Wyjąłem paczkę red dromaderów i zapalniczkę. Kilkanaście sekund pracowicie kopciliśmy każdy swojego papierosa. Wreszcie cmoknąłem przez zęby.
– No dobrze, twoje argumenty trafiły do mnie. I zakończmy na tym sprawę – powiedziałem.
– Nie, nie! – pokręcił palcem wskazującym w powietrzu. – Nie mam zamiaru się migać, tylko nie wiem od czego zacząć… – Podszedł do stolika, przy którym siedziałem, wpakował się w fotel, zaciągnął mocno papierosem i od razu zaczął mówić. Małe obłoczki dymu wydobywające się wraz ze słowami z ust zmieniły mu nieco tembr głosu. – Żenię się. Z Audrey, córką Iana Ogdena. – Mówił teraz szybko, bez przerw między zdaniami, choć aż się prosiło, żeby je robił. – Wiesz, kim jest Ogden. Muszę być wysoko punktowany, bardzo wysoko. Właściwie nie mam szans na zdobycie tylu punktów, żeby go usatysfakcjonować. Ten etap na szczęście mam już za sobą, Ogden daje mi Audrey niejako awansem. Ale muszę teraz orać w dwójnasób. Jesteś? – użył naszego prywatnego skrótu, którego używaliśmy w jednostce specjalnej i długo potem, gdy jeszcze pracowałem w policji.
– Jestem, jestem – pokiwałem głową. – Ale mówiłem ci już, że nie potrzebuję wyjaśnień. I tak…
– Poczekaj – przerwał mi i zdusił papierosa w popielniczce. – Wiem, jaka jest sytuacja: nakryłeś tego skurwysyna, a ja ci go podebrałem. Tak się nie robi i nigdy bym tego nie zrobił, przynajmniej kiedyś – skrzywił się i ścisnął palce lewej pięści, aż trzasnęły stawy. – Ja ją kocham. Nie chodzi mi o miliony jej papcia ani o jego pozycję, przecież nie zeszmaciłbym się aż tak tylko dla tej zasranej forsy. Ale ona ją jednak ma i dlatego nie wystarczy, że się kochamy, bo ja muszę ją zdo-by-wać. I teraz tak: forsa Ogdenowi nie jest potrzebna, więc…
– Więc musisz pomyśleć o awansie – wpadłem mu w słowo. – A wybory tuż-tuż. Lee może zwolnić stołek i pójść wyżej, twój teść mu pomoże, ale ty musisz zapracować na jego stanowisko. Gratuluję, komendancie Woodey.
– Nie dobijaj mnie. Czuje się jak kopnięte w dupę gówno… – zgarnął paczkę ze stolika i zapalił.
– Trzeci raz mówię, skończmy z tym. Mogłem ci wcześniej powiedzieć, że mam go na szpicu, i w ogóle nie byłoby sprawy. Ja mam do ciebie inną…
– Poczekaj jeszcze! – znowu mi przerwał. Chyba nigdy jeszcze tak nie rozmawialiśmy. – Naprawdę nie miałem wyjścia, musiałem to zrobić. Oczywiście pokrywam wszystkie straty. – Trochę się jakby uspokoił.
– Nie ma strat. Klient pokrył koszty – machnąłem dłonią.
– Jak to? – poderwał się. – Powiedziałeś mu, że to ty złapałeś Chinaglię?
– Tak, ale nie ma problemu. Jemu na niczym nie zależy, została z niego garstka popiołu.
– Kto to? Możesz powiedzieć?
Pokręciłem głową.
– Po co ci? On nic nikomu nie piśnie, możesz być spokojny.
– Nawet nie o to chodzi, tylko… Mam tu raport – wstał i podszedł do biurka. Musiałem połknąć jakiś wyjątkowo duży haust powietrza, bo utknął mi w gardle i pęczniał. – O… Millerman! Chinaglia dwa lata temu rozszarpał jego córkę. Dzisiaj w nocy popełnił samobójstwo. Znałeś go? – Nie odpowiedziałem. – A jego żona zrobiła to samo kilka miesięcy wcześniej. Zostawił list – podniósł jakąś kartkę i rzucił na biurko.
Sięgnąłem do paczki, wyjąłem papierosa. Obracałem go bezmyślnie w palcach i myślałem, że wczoraj pomyliłem się, nazywając George’a dwudziestą ofiarą Chinaglii. Dwudziestą była jego żona, on dwudziestą pierwszą.
– To nie ten? – dotarło do mnie pytanie Woodeya.
Pokręciłem głową, sam nie wiem dlaczego, może nastawiłem się na ukrywanie nazwiska Millermana i ciągle jeszcze działałem według tego programu, jak automat, któremu nie zmieniono dyspozycji.
– Nieważne. – James usiadł za biurkiem. – Mówiłeś, że coś masz do mnie?
Patrzyłem na jego supermodny krawat z cienkich skórzanych kółek i zastanawiałem się, czy do tego faceta mogę jeszcze mieć jakaś sprawę. Widać zrozumiał, o czym myślę, bo westchnął:
– Nie chciałbym, żeby między nami coś się zmieniło. To, że tym razem podświniłem, nie znaczy, że taki już zostanę. Nie masz pojęcia, jaki ci jestem wdzięczny, w końcu znasz mnie i wiesz, że stanę na głowie, a spłacę dług. Masz przed sobą jeszcze kupę spraw, w których przyda się znajomy glina, nie?
– Tak, jasne – postarałem się uśmiechnąć, i to szczerze. – Masz jeszcze trochę czasu?
– Dawaj. O co chodzi? – Był gotów siedzieć ze mną choćby do następnego ranka.
Poczułem, że przestaje mnie obchodzić cała ta afera z Chinaglią. Sięgnąłem do przyniesionej teczki, lecz nie otworzyłem jej od razu, położyłem na kolanach.
– Pamiętasz Yvonne?
Woodey poderwał głowę i spojrzał na mnie zdziwiony.
– Dlaczego… No pewnie, że pamiętam, ale…
– Poczekaj – postukałem palcami w teczkę. – Wiem, że pamiętasz, jakoś musiałem zacząć. W końcu to była moja bliźniacza siostra. Rozmawialiśmy dużo o jej śmierci. Wiesz, że pewne rzeczy mi w tym wypadku nie pasowały. Znałeś ją bardzo dobrze, może nie tak jak ja, ale wiedziałeś, że w życiu nie wzięła do ust dżinu, wolałaby wypić wodę królewską. A sekcja wykazała, że przed wypadkiem, w którym zginęła, wypiła trochę jałowcówki, niewiele, ale wypiła. Poza tym w torebce był klucz, którego nigdy przedtem nie miała, i pomadka Henneseya. Te trzy rzeczy absolutnie do niej nie pasowały i choć wszystko się zgadzało: odciski palców, zęby, blizna po wyrostku i inne znaki, do dziś nie opuszcza mnie przeświadczenie, że to nie była ona. Ty też miałeś wątpliwości…
– Owen – pochylił się i położył mi rękę na kolanie. – Wtedy… trochę kłamałem. Byłeś przybity, załamany. Wolałem jakoś… Może źle zrobiłem, może trzeba było od razu wybić ci z głowy głupie podejrzenia, ale wydawało mi się, że potrzebujesz aprobaty, że nie trzeba cię dodatkowo drażnić. W pierwszej chwili rzeczywiście zastanawiał mnie ten klucz, ale w końcu ona była trzy tygodnie w Brazylii. Skąd wiesz, czy kogoś tam nie poznała, czy się nie zakochała, czy nie zaczęła pić dżinu, bo pił ten facet? Dał jej klucz do swego mieszkania i sprezentował pomadkę, której nie znosiła. Nie musiał jej aż tak dobrze poznać, by wiedzieć, że nie cierpi najdroższych kosmetyków, zgadzasz się?
– Nie znalazłem żadnego faceta – powiedziałem wyraźnie. To samo powiedziałem mu ponad dwa lata temu, gdy wróciłem po miesiącu gorączkowych poszukiwań w Brazylii.
– To chyba nie wyklucza jego istnienia?
– Prawie wyklucza – uparcie pokręciłem głową.
– „Prawie”! O to właśnie chodzi. Mógł być i z różnych powodów mógł się nie ujawniać. Wystarczy, że jest żonaty albo wyjechał, a Yvonne nie dała mu swego adresu…
– Dobrze, na razie skończmy z tym, nie chodzi mi o wznowienie postępowania, a o coś innego. Po tym wypadku… – niechcący położyłem akcent na słowie „wypadek”, James skrzywił się i pokręcił głową, jakby miał do czynienia z upartym dzieckiem – …spotkałem się jeszcze kilka razy ze sprawami, które zacząłem w końcu łączyć ze sobą. We wszystkich chodzi o gwałtowną zmianę zachowania i natury osób, tak gwałtowną i radykalną, że zastanowiło mnie to. Nagle stawali się całkiem innymi ludźmi, o zupełnie innych odruchach, charakterze, trybie postępowania, zainteresowaniach. W ciągu tych trzech lat zebrało mi się pięć, a jeśli liczyć Yvonne, sześć takich dziwnych przypadków.
– Cholera, na razie nic nie rozumiem. Ale pewnie coś jeszcze dodasz? – Woodey wstał i podszedł do komunikatora. Pochylił się do mikrofonu. – Babys? Przynieś mi z bufetu dwie kawy.
Wrócił do swojego fotela i usiadł, patrząc na mnie wyczekująco.
Otworzyłem teczkę i podałem mu pierwszą kartkę. Był to wyciąg z kilku artykułów prasowych.
Dyrektor artystyczny Nowojorskiej Opery Państwowej udzielił dziennikarzowi „Vocal Art’s Magazine” wywiadu informując, że w nadchodzącym sezonie wystąpi w jego operze artysta, którego głos i talent zaszokują słuchaczy i zadowolą najwybredniejszych krytyków. Nie wymienił – na razie – żadnych nazwisk. Krążąca wśród pracowników Opery plotka głosi, że został odkryty nowy talent, który ma szansę przejść do historii światowej wokalistyki i przyćmić takie nazwiska, jak Caruso, Szalapin, Holdt, Birkenbach czy Sanin.
Debiut dwudziestoczteroletniego Alexandra Robinsa w najtrudniejszej technicznie operze wszech czasów „Mala fides” Patricka Eastona otworzył mu drogę na sceny najpoważniejszych teatrów świata! Jeszcze przed pół rokiem technik samochodowy, nie zdradzający przed nikim zainteresowania muzyką, dziś stał się magnesem przyciągającym tłumy do Opery Państwowej. Krytycy jednogłośnie orzekli, że wykonanie partii męskiej, a właściwie dwóch, Biasa i Ossa, mimo pewnych uchybień interpretacyjnych jest doskonałe technicznie. „Jest chłodne, ale i piękne jak marmur!” – powiedziała Diana Reeves. Sam Robins twierdzi, że miał za mało czasu, by wczuć się w atmosferę abstrakcyjnego utworu, ale obiecuje, że za pół roku nie da się powiedzieć o żadnej ze stron jego wykonania inaczej niż „absolutnie doskonałe”.
Vocal Art’s Magazine; Lice; Washington Post
Irving Sanders: Podobno możesz śpiewać bez próby? Wziąć do ręki najtrudniejszą partyturę i nagrywać płytę czy koncertować?
Alexander Robins: Tak. Czuję nuty i muzykę. Gdy śpiewam, niemal wiem, czuję, co będzie kilka taktów dalej. Nie potrafię tego wytłumaczyć, lecz tak jest.
I. S.: Ale do „Mala fides” przygotowywałeś się pół roku?
A. R.: Oczywiście, ale to dlatego, że bardzo się bałem, byłem spięty, stremowany. Obawiałem się jakiegoś kiksa. W końcu – debiut!
I. S.: Jak to się stało, że nikt nie wiedział o twym talencie?
A. R.: No, to niezupełnie tak. Rodzice wiedzieli, ale nie żyją od kilku lat, a popisy przed znajomymi i kolegami z pracy nie miały sensu. Oni wolą muzykę lekką, zresztą ja nie pasuję do nich, nie miałem przyjaciół.
AL ROBINS NIE ŻYJE!
Zaalarmowany milczeniem telefonu i nieobecnością na próbie menedżer i dyrektor organizacyjny Harold Nelson przyjeżdża do luksusowej willi gwiazdora i znajduje go z czaszką rozłupaną pociskiem z jednolufowego startsuna. W pozostawionym liście Robins pisze: „Mam dość. To też, jak się okazało, nie to. Nie ma sensu dłużej się nudzić. Świat nie może mi dać niczego ciekawego. Rezygnuję więc z niego.”
W ostatnim roku Al Robins stał się centralną postacią kilku głośnych skandali – narkotyki, młodzi chłopcy i zgrzybiałe staruszki na zmianę, kilkanaście groźnych wypadków samochodowych (jedna z ofiar nie żyje). Potężne pijatyki.
„Star’s”; „Brooklyn Street’s”; „For You”; „Chicago New’s”
Woodey odchylił się w fotelu i spojrzał na mnie. Oczy miał leciutko zmrużone, przetrawiał jeszcze raz moje wypisy z kilkunastu artykułów różnych bardziej lub mniej poczytnych pism i gazet.
– Spokojny szary facet staje się z dnia na dzień gwiazdą. Nigdy przedtem nie zdradzał żadnych zdolności muzycznych, aż tu nagle olbrzymi talent na miarę wszech czasów! Nieprawda, że zawsze był muzykalny. Jeden z pismaków wygrzebał jego świadectwa ze szkoły, rozmawiał z jego nauczycielami. To był muzyczny matoł, nie głuchy, ale to wszystko. I masz! W ciągu nie wiem jakiego czasu, na pewno jednak niedługiego, staje się gwiazdą muzyki poważnej. Nie rozrywkowej, w tej branży można przecież wypłynąć bez specjalnego talentu, tylko POWAŻNEJ! Coś tu jest nie tak – plasnąłem dłonią o blat stołu. – Nie wierzę w cuda. To może i był Al Robins, ale inny. Nie zdążyłem go dopaść i poprosić o poradę w sprawie przeróbki silnika, a nikt nie wpadł na pomysł, by przepytać go z mechaniki.
– Bredzisz! – James patrzył na mnie poważnie. – Stary! Czy nigdy nie słyszałeś o błyskawicznych karierach? Ludzie to uwielbiają. Przecież prawie cały życiorys Robinsa mógł być sfabrykowany, facet mógł być absolwentem kilku konserwatoriów łącznie z paryskim i petersburskim!
– Nie był! To sprawdzone.
– Owen, nie szalej. Weź walichy i spieprzaj na urlop, bo…
– Zamknij się, kendo murewska! – wrzasnąłem.
– Co?
– Nico! Najpierw przeczytaj do końca, a potem dopiero zacznij się wymądrzać. Nabrałeś już przykrych nawyków od teściunia, szlag by trafił! Albo… pocałuj mnie!… – sięgnąłem po teczkę i oparłem się o poręcz fotela, żeby wstać. Woodey nachylił się i popchnął mnie tak, że opadłem z powrotem na fotel.
– Siedź. Daj te pozostałe rewelacje. Nic już nie powiem – wyciągnął dłoń.
Mruknąłem coś i wyszarpnąłem na chybił trafił następną kartkę. Tekst zajmował niecałe pół strony. Chodziło o Henry’ego Luppa.
Drobny złodziej kieszonkowy Henry Luppo poderżnął gardło ośmiu eleganckim prostytutkom. Ciała zamordowanych masakrował następnie brzytwą – rozkrojone piersi, pocięte uda, brzuchy i podbrzusza. Po czterech miesiącach działalności policja znalazła z kolei jego ciało w małym zaułku między Pięćdziesiątą Pierwszą i Domonte Av. Dostał jeden pocisk między oczy. Policja sądzi, że była to robota jakiegoś sutenera, ponieważ Luppo doprowadził do paniki wśród dziewczynek wszystkich kategorii. Być może sprzątnął go po prostu jeden z gangów, któremu nie na rękę była ożywiona działalność policji. Sprawcy nie wykryto.
„Star”
Kartka opadła na stół, wyciągnąłem następną i podałem Woodeyowi.
TRAGICZNA ŚMIERĆ
DZIENNIKARZA PETERA GORDENIUSA
Wczoraj na terenie serpentarium w Popot Cal zginął ukąszony przez jadowitego wężyka pustynnego znany dziennikarz Peter Gordenius. Przybył on tam w związku z cyklem reportaży o pracy herpetologów i przewidywanym na czerwiec wyjazdem w podróż po największych pustyniach świata. Gordenius miesiąc przed śmiercią poddał się całej serii szczepień przeciw ukąszeniom węży. Dyrektor ośrodka w Popot Cal oświadczył, że miał miejsce niezwykle rzadki przypadek jednorazowego braku odporności organizmu na jad. Ukąszenie wężyka spowodowało wstrzyknięcie drugiej (po szczepionce) porcji jadu, która zabiła Gordeniusa. Immunizacja Gordeniusa była więc pozorna. Poza tym – stan zdrowia bez zarzutu, rok wcześniej spędził dwa miesiące w Silver City na Księżycu.
„People”
Trzymałem w ręku następną kartkę i gdy tylko Woodey przestał czytać, podałem mu ją. Przedtem zerknąłem na początek. Wyciąg z życiorysu Liretty Ney. Najbardziej spektakularny przypadek.
Liretta Ney, dwadzieścia siedem lat. Od trzech lat gwiazda kina. Odtwórczyni głównych ról w jedenastu filmach. Sześć Oscarów i jeden tak zwany Platynowy Oscar ustanowiony jednorazowo specjalnie dla niej za rolę w „Jesiennych dzieciach” Ilforda. Rok temu załamanie nerwowe, dwa skandale zatuszowane przez wytwórnię. Radykalna zmiana charakteru. Dwa filmy – „Messy” i „Jararaca” – odbiegają całkowicie od tego, co robiła przedtem. Jest apodyktyczna, okrutna, zimna. Straciła trochę starszej widowni, ale zyskała szerokie rzesze młodych cyników i abnegatów. Przedtem skromna i miła, teraz drapieżna wampirzyca.
Czekałem na reakcję Jamesa, widocznie jednak postanowił rzeczywiście powstrzymywać się od komentarzy, póki nie przeczyta całości. Podałem mu ostatnią kartkę.
William Campion. Lat szesnaście. Dwudziestego czwartego grudnia, w wigilię Bożego Narodzenia, wyjechał z kolegą samochodem ojca na starą Drugą Południową Autostradę. Gdy ich wóz wyprzedził samochód dwudziestoletniej Mayleen Tan Li, William pomachał do niej ręką. Dziewczyna odpowiedziała takim samym gestem. Wtedy Campion przestrzelił jej dłoń z harpuna do polowań podwodnych i krzyknął, żeby jechała za nimi. Dziewczyna, mając wbity w dłoń harpun połączony linką z samochodem Campiona i jego kolegi, musiała przyspieszyć i pędzić za coraz szybciej jadącymi chłopakami. Bill Campion czuwał, by linka była ciągle napięta, i poganiał kolegę. W końcu gdy skręcili w boczną szosę prowadzącą do Falcon, udało jej się zrównać z samochodem Campiona, wybrała trochę luzu i okręciła linkę wokół lusterka, a potem trąciła swoim wozem ich samochód. Campion i jadący z nim chłopak, Keith Barker, uderzyli w drzewo. Ponieśli śmierć na miejscu.
„West World”
– Pf-f-f-uf! – Woodey odłożył ostatnią kartkę i otworzył usta, ale brzęknął sygnał przy drzwiach, które otworzyły się na całą szerokość. Najpierw ukazała się taca z kubkami, a za nią Babys. Wszedł i kopnął piętą drzwi. – Czy to ta, którą zamawiałem wczoraj? – zapytał serdecznie Woodey. Wydało mi się, że cieszy go ta chwila przerwy w rozmowie ze mną.
– Szefie, przecież to nie ja robię kawę. Dopóki mieliśmy w barze dziewczyny, zawsze mogłem szepnąć: „To dla szefa!” i była lepsza i szybciej. Teraz jest automat, nie ma żadnych priorytetów, a w dodatku ciągle zapominam kupić wcześniej żetony. No i właśnie… – wzruszył ramionami i postawił tacę na stoliku. Jakby bojąc się ewentualnych następstw polecenia, szybko odwrócił się i wyszedł.
Woodey nalał kawę, podsunął mi śmietankę i cukier. Wsypałem łyżeczkę, zamieszałem.
– No tak… Już wiem, o co ci chodzi. Wszystkich tych ludzi łączy jedno: raptowna zmiana osobowości, sam to powiedziałeś przed chwilą. Może z wyjątkiem Gordeniusa, to mi wyjaśnisz za chwilę. Ale… hm… – potarł nos. – Co do tej aktorki, to przecież taka zmiana nie jest niczym nowym. Zaczęła się przejadać widzom, więc spece od PR-u i image’u wymyślili jej nową twarz i znowu wokół dziewczyny wrze, ludzie walą na filmy, karuzela się kręci, forsa płynie jak woda w Niagarze. Proste. Teraz ten… Campion. Obaj byli pijani. Odbiło chłoptasiom, też nie widzę niczego dziwnego, szczególnie gdy przypomnę sobie Chinaglię. Właśnie, dlaczego nie wpakowałeś go do tego swojego archiwum?
– On zawsze był taki. Gdyby przedtem był przykładnym sprzedawcą lodów z pięcioosobową rodziną, znalazłby się na pierwszym miejscu mojego dossier.
– Aaa… No dobrze. A ten śpiewak?
– Widzę, że nic jednak nie zrozumiałeś. – Dopiłem kawę jednym łykiem i zebrałem kartki. Ułożyłem je porządnie, postukując brzegami o blat, i włożyłem do teczki. Czekałem, że James coś powie, przerwie moje pakowanie, lecz on milczał. – Wiesz, co ich wszystkich łączy? – Wstałem z fotela i patrzyłem na niego z góry. – Wszystkie te dziwne zmiany świetnie tłumaczyłaby zamiana osób. Za-mia-na! Potulnego chłopca na rozwydrzonego sadystę, odpornego na ukąszenia dziennikarza na nie zaszczepionego dublera, aniołka ekranowego na wampa…
– Dziewczyny z awersją do dżinu na jego amatorkę? – dokończył za mnie.
– Właśnie. A cholera wie, ile przypadków przeoczyłem. Ale to niemożliwe, nie może istnieć tylu dublerów absolutnych, z odciskami palców i tak dalej.
– Sam sobie przeczysz, Owen.
– Pozornie. Po prostu jeszcze nie wiem, co jest czym, kto jest kim, gdzie jest gdzie i jak to połączyć.
– Będziesz to prostował? – znowu tekst z prehistorii, naszej wspólnej wojskowej prehistorii.
– Nie wiem. Myślałem…
– Ja nie mogę. To jest zbyt szalone, na dokładkę moim zdaniem tym razem się mylisz. Powtarzam, że dobry urlop by ci nie zaszkodził.
– Może i masz rację – wyciągnąłem dłoń. – Pozdrów ode mnie narzeczoną. Cześć! – Trzymał jeszcze moją rękę, ale ją uwolniłem i wyszedłem z gabinetu.
Nie czekałem na windę, zbiegłem po schodach i skierowałem się do wyjścia na parking służbowy. Dopiero w drzwiach zorientowałem się, że dzisiaj zaparkowałem gdzie indziej, strzeliłem palcami i zawróciłem.
Od strony holu nadchodził Andersen, który na mój widok uśmiechnął się szeroko. Jak na Murzyna miał fatalne zęby.
– Dawno nie było pana u nas – powiedział wyciągając wąską długą dłoń.
– Miałem trochę roboty, wy chyba zresztą też – ścisnąłem mocno rękę najlepszego kierowcy w tej części stanu.
– Eee!… – machnął ręką. – Szef daje popalić. Ganiamy jak wariaci. Co gorsza – ściszył trochę głos – rzadko w sprawach służbowych. Od pół roku, od tego pościgu za Pończochą, kapitan jest napięty jak cholera. Teraz jeszcze ta laleczka… Nie ten facet. Ciągle zdenerwowany, z byle powodu wybucha i wrzeszczy. Mnie to na razie omija, ale reszta chodzi miękko, jakby sobie jajka poobcierali. Jak ostatnio byliśmy na przeglądzie i jakiś porucznik wrzasnął „Baczność!”, kapitan aż podskoczył. Zaplątał się chłop – znowu machnął ręką.
– Nic mu nie będzie. Już niedługo wszystko się ułoży – klepnąłem Andersena w ramię i zrobiłem krok, aby go wyminąć.
– Miejmy nadzieję.
Poszliśmy każdy w swoją stronę. Wóz, wbrew obawom, znalazłem od razu, wsiadłem i ruszyłem w stronę swego biura na West Road.
Zaparkowałem na poszerzonym chodniku i wszedłem w bramę, mijając po prawej stronie szarą tabliczkę z napisem: „Owen Yeates. Sprawy kryminalne”. Kiedyś, wieszając ten napis, sądziłem, że brzmi to lepiej niż „Prywatny detektyw”. Myliłem się.
Dekonsor otworzył drzwi, wszedłem i zdjąłem z nich skrzynkę na korespondencję. Co jakiś czas znajdowałem w niej – mimo telefonów, faksów i pozostałych odmian poczty realnej i wirtualnej – karteczkę, której autor, słusznie zresztą, uważał, że tak trudniej będzie go odszukać niż za pomocą kilku stuknięć w odpowiednie klawisze kompa. Z teczką pod pachą i skrzynką w ręku poszedłem do biura. Przywitał mnie tygodniowy kurz i woń stęchlizny pasująca do składu trumien. Kilkakrotnie próbowałem pozbyć się tego zapachu, ale nowe podłogi i świeże farby nasiąkały najpóźniej po pół roku starym smrodem. Przekręciłem do oporu regulator represera, starłem papierowym ręcznikiem kurz z biurka i włączyłem odkurzacz.
Gdy ruszył w powolny obchód, zostawiając po sobie wyraźnie jaśniejszy ślad na podłodze, usiadłem w fotelu i zacząłem przeglądać pocztę. Znalazłem w niej czek na trzydzieści dolarów. Ostatnią ratę honorarium od pewnej staruszki, której rok temu odnalazłem synalka wśród mętów Siciliano. W krótkim liściku zawiadamiała mnie, że chłopak się ustatkował, pracuje i czule opiekuje się matką. No i dobrze. Potem wyłuskałem z kopert dwa rachunki za czynsz i energię. Oba rachunki i czek wsunąłem w szczelinę kompa, zleciłem z portfela zapłatę. Po sekundzie otrzymałem potwierdzenie przelewu i spokojnie przejrzałem resztę poczty. Reklamówki, propozycje oraz list bez nadawcy. Rozerwałem kopertę, rzuciłem okiem na podpis. Zobaczyłem duże G i ostre spiczaste litery układające się w słowo Millerman. Ostrożnie nabrałem powietrza w płuca i zacząłem czytać.
Czynię cię jedynym moim spadkobiercą. Adwokat wypłaci ci całą forsę po odliczeniu kosztów pogrzebu i utrzymaniu przez jakiś czas grobów. Możesz zrobić z tą forsą, co chcesz, choć wolałbym, byś nie przeznaczał jej na jakieś banalne cele dobroczynne, tylko wykorzystał dla siebie. Może dzięki tej forsie będziesz mógł pracować nieco bardziej niezależnie i skutecznie. Jeżeli uda ci się choć odrobinę poprawić ten świat, warte to będzie dużo większych pieniędzy niż te, które ci zostawiam. Nie złość się na mnie.
G. Millerman
Patrzyłem na szeregi równych słów; nie było ich więcej niż setka, każde samo w sobie niewinne albo przynajmniej obojętne, lecz w takim zestawieniu, w tej fatalnej sekwencji – zimne i przygnębiające. Położyłem kartkę na blacie stołu i sięgnąłem do szuflady, wyjąłem swojego ogromnego Doktora Maxa i puszkę Duke of Eternity. Nabiłem fajkę, rozpaliłem. Okruchy tytoniu z biurka zmiotłem dłonią na podłogę, kopnięciem zawróciłem odkurzacz, który połknął śmiecie i wrócił na trasę. Kłęby dymu falując płynęły nad biurkiem, opadały niżej i wyciągnięte w wąskie pasy trafiały w szczelinę wyciągu. Opanowało mnie jakieś szczególne odrętwienie, coś w rodzaju transu. Dzwonek przy drzwiach dotarł do mnie stłumiony i dziwnie bezbarwny. Wstałem, żeby otworzyć. Odsunąłem wiszący na drzwiach kalendarz i zerknąłem w okienko, które od korytarza pełniło funkcję wizytówki. Stał tam listonosz. Nie znałem nikogo, kto wolałby żywego posłańca od błyskawicznej poczty. Na wszelki wypadek wsunąłem rękę do pustej kieszeni i otworzyłem drzwi.
– Ekspres, proszę pana – powiedział chłopak i wyciągnął rękę z małą kopertą.
Wziąłem ją, podpisałem pokwitowanie. Młodziak odwrócił się i zniknął z pola widzenia. Wróciłem do biura. Rozdarłem kopertę i spojrzałem na tekst napisany przez dyktafon.
Szanowny Panie. Trzy dni temu dzwoniłam do Pana. Chcę Pana zaangażować do wyjaśnienia sprawy śmierci mojego męża Petera. Zapewne zna Pan sprawę z prasy, zależy mi na wyjaśnieniu do końca wszystkich okoliczności. Proszę o telefon. Przez cały dzień będę w domu.
Pod spodem autorka złożyła podpis matowosrebrnym atramentem: Pyma Gordenius. Pochyliłem się nad kompem i wywołałem rozmowy telefoniczne. Pierwsza, sprzed trzech dni, była tą, o której mówił list. „Mówi Pyma Gordenius. Proszę o jak najszybszy kontakt. Mam dla pana poważne zadanie. Cena nie gra roli. Do zobaczenia.”
Wyłączyłem komp i zastanawiałem się chwilę. Gdyby Pyma zadzwoniła dzisiaj, zbieg okoliczności byłby co najmniej zastanawiający, na szczęście dzwoniła trzy dni temu, a więc wtedy, gdy nikt nie mógł wiedzieć, że ruszę swoje dossier. Wsunąłem list Pymy z cienkim paskiem magnetycznym na górze w szparę telefonu. Po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę.
– Mówi Owen Yeates. Chciała pani ze mną rozmawiać?
– Tak. Może pan przyjechać do mnie? Oczywiście koszty od tej chwili pokrywam ja.
– Nie jestem pewien, czy podejmę się tego zadania – powiedziałem wolno. Często gdy kłamię, mówię wolno, wiem o tym.
– Jest pan zajęty? – wzruszył mnie zawód w jej głosie.
– Nie, ale uważam, że zasłużyłem sobie na prawo wyboru spraw.
– To nie jest sprawa dla byle kogo – usłyszałem.
Przez sekundę miałem ochotę zaproponować jej włączenie wideofonów. Musiała mieć wideofon, skoro miała samopiszącą maszynę, w końcu jednak nie powiedziałem nic na ten temat.
– Pani wybór schlebia mi. Będę za dwadzieścia minut.
– Czekam.
Wsłuchiwałem się przez chwilę w miękkie „przytulne” sygnały, po czym odłożyłem słuchawkę w gniazdo. Jeszcze raz sprawdziłem datę i godzinę pierwszego telefonu Pymy Gordenius, schowałem list George’a do szuflady i wyszedłem z biura.
Musiałem oczyścić szyby wozu z pliku reklamówek powtykanych za obie wycieraczki, wyrzuciłem je nie czytając, choć niektóre piszczały i wdzięczyły się, oferując wielogłosym chórem znakomite promocje, wyprzedaże i rewelacyjne okazje, i ruszyłem w kierunku Bramy Zachodniej prowadzącej do Corrietty. Taką trasę nakazał pilot, do którego włożyłem list Pymy z paskiem adresowym. Oczywiście pilot wybierał trasę najkrótszą, co nie znaczy, że najszybszą, wrąbałem się bowiem w parę korków w centrum i spędziłem pół godziny w cieniu wieżowców biurowych. Cierpki odór benzydolu zmusił mnie do zamknięcia dachu i włączenia filtrów powietrza, siedziałem niczym cenne żywe sushi w szczelnym akwarium patrząc, jak po chodnikach przemykają nieliczni piesi z przyciśniętymi do ust i nosów chusteczkami. Sprzedawca w kiosku szybko włożył maseczkę i wrzucił na ekran nad sobą odpowiednio zachęcający napis. Kilkanaście osób skorzystało z oferty i odmaszerowało z żółtym tamponem na twarzy. Przypomniałem sobie Karla wściekającego się na widok pokrytych chromowaną powłoką olbrzymich pylonów, których naelektryzowana powierzchnia ściągała kurz i zanieczyszczenia z powietrza. Uważał, że powinno się powietrza nie zanieczyszczać, a nie najpierw paskudzić do granic możliwości, a potem oczyszczać. Nie mógł pojąć, że instalacja filtrów jest sprawą przedsiębiorcy, a czyste powietrze – obywateli, czyli państwa. Dlatego miasta naszpikowane są gigantycznymi srebrnymi kolumnami, po których w tę i z powrotem jeżdżą pierścienie ssaw. Podobnie rzecz się miała z benzydolem, który zastąpił benzynę. Miał nie zanieczyszczać powietrza, co właśnie odczuwałem na własnej skórze.
W końcu kilka patrolerów policyjnych i helikopter rozładowały Middle Street i wyjechałem na Dziewiętnastą, a po kilku minutach byłem już na moście zwanym Bramą Zachodnią. Zatrzymałem się przy szlabanie, wrzuciłem pół nowego dolara w szparę automatu i wyjechałem na szosę prowadzącą do Corrietty.
Prócz mnie nie było na niej nikogo, wcisnąłem pedał gazu i z przyjemnością wciągnąłem w płuca o wiele przyjemniejsze powietrze. Z prawej i z lewej strony ciągnęło się największe, jakie widziałem w życiu, pole kukurydzy, poprzecinane tylko co kilkaset metrów drogami. Raz gdzieś na horyzoncie mignął silos, po chwili nad szosą przeleciał helikopter. Pilot nie wyłączył rozpylacza, musiałem więc przyhamować i pozamykać okna, wjechałem w lekką mgiełkę i włączyłem wycieraczki. Gdy po prawej zobaczyłem motostację, na wszelki wypadek zjechałem w odnogę i przejechałem tunel myjni. Cholera wie, czym pędzą tę kukurydzę, żeby miała po kilogramie w kolbie.
Minęła godzina od rozmowy z Pymą Gordenius, zanim dotarłem do rozległego eleganckiego osiedla i znalazłem jej dom na rogu dwóch uliczek porośniętych gęstymi krzewami serpium. Gdy wyszedłem z samochodu, stała już na małym ganku z ręką na klamce. Zatrzymałem się przed schodkami. Chwilę oglądaliśmy siebie nawzajem: ja miałem świetny widok na jej szczupłe długie nogi i niespecjalnie zajmowałem się resztą, ona musiała dobrze obejrzeć moją łysinkę na czubku głowy, a więc zaprezentowaliśmy się sobie z zupełnie różnych stron. Chyba zaakceptowała mnie, bo powiedziała:
– Może wejdziemy?
Ruszyła przodem, dzięki czemu mogłem jeszcze raz obejrzeć jej figurę, tym razem z tyłu, i ponownie uznałem, że Stwórca nie ma tu już nic do roboty. Weszliśmy do dużego livingu z olbrzymim telewizorem na całą ścianę. Półokrągła kanapa ze stolikiem w środku i kilka lekkich krzesełek poustawianych tu i tam dopełniały umeblowania. Jednej ściany nie było, wchodziło się przez nią do kolorowego ogrodu, może zbyt pstrego jak na mój gust, ale nie czułbym się źle na leżaku z widokiem na całą masę kwitnących kwiatów. Pani Gordenius, wciąż milcząc, wskazała ręką kanapę i wyszła. Gdy po chwili wróciła, miała na sobie inną sukienkę, dłuższą i bardziej stonowaną. Przechodząc obok telewizora, wzięła do ręki sterownik i usiadła naprzeciwko mnie. Wcisnęła dwa klawisze, na kolorowy widoczek z ogrodu nasunęła się błyszcząca szyba, a z drugiej strony, chyba z kuchni, wtoczył się spory barek i zatrzymał obok Pymy. Ogrodowa szyba miała kilka zamocowanych na ramie minigeneratorów drgań wykluczających podsłuch laserem, a barek mógłby obsłużyć przyjęcie z wolnym wstępem w parku Napoleona. Wyglądało na to, że dziennikarze zarabiają u nas więcej niż detektywi. Otworzyłem usta, lecz nie zdążyłem wydać dźwięku.
– To zasługa Petera. Jesteśmy bogaci, więc kupował każdą zabawkę, jaka pokazała się na rynku. Mamy dom, w którym wszystko się porusza i pozornie ułatwia życie, lecz on kupowałby następne gadżety, gdyby żył. Na pewno spędziłby godzinę przy pana wozie. – Sięgnęła do dolnej części bufetu i wyjęła dwie wysokie szklanki.
– Chyba nawet dłużej. Ten wóz ma parę ciekawych drobiazgów, to niezbędne w mojej pracy – delikatnie przypomniałem jej o celu wizyty.
– To jasne. Martini? – podniosła butelkę i spojrzała na mnie pytająco.
– I parę kropel rumu. Dziękuję – zatrzymałem ją, bo lała bez umiaru. Sobie nalała dwie trzecie campari i dopełniła wódką. Stęknąłem w duchu.
– Chcę, żeby pan wyjaśnił sprawę śmierci Petera – powiedziała i odstawiła niespodziewanie szklankę na stół.
– A co w niej jest niejasnego? – Sięgnąłem do termosu z lodem, nacisnąłem dwa razy przycisk. Cztery kosteczki lodu wyskoczyły ze szczeliny i wpadły do podstawionej szklanki.
– Wszystko. Nie wierzę w ten jednorazowy brak immunizacji! – powiedziała zdecydowanie, choć wydawało mi się, że słowo „immunizacja” sprawiło jej trochę kłopotu.
Mnie też drętwieją wargi po kilku głębszych.
– Według specjalistów jest to możliwe – zauważyłem wolno.
– Podobno. Ale wiem, że Peter był ostrożny i te jego kolejne szczepienia poprzedzone były wieloma badaniami. Nie wiem dokładnie, jakie to były testy, Peter nie zwierzał mi się ze wszystkich swoich spraw. Nie ma co się czarować, dawno już nasze uczucia mocno wyblakły, wiem jednak, że jeździł kilka razy do miasta właśnie po to, by się wszechstronnie przebadać.
– A kto i po co miałby go zabić? Można? – wyjąłem papierosy.
Skinęła głową.
– Niech pan mnie też poczęstuje.
Wyciągnąłem ku niej paczkę i podałem ogień. Zapaliłem sam i czekałem na odpowiedź.
– Peter wpadł na trop jakiejś afery związanej z Donaldem Inglehardtem.
Wyciągnąłem wargi i cmoknąłem.
– Przemysł papierniczy, przeróbka celulozy, paręnaście platform wiertniczych. W sumie pół miliarda dolarów.
– Tak, tyle mniej więcej wyliczył też Peter. Miesiąc przed śmiercią, akurat w trakcie tych szczepień, powiedział, że gdyby chciał, Inglehardt oddałby mu bez mrugnięcia jedną trzecią swojej fortuny. Ale zaznaczył, że nie ma zamiaru pozwolić tak tanio wykpić się temu draniowi. Na pewno go nie szantażował, po prostu Inglehardt musiał zwąchać sprawę i nasłał na Petera mordercę.
– Czy pani mąż mówił komuś prócz pani, nad czym siedzi?
– Nie sądzę, mnie też nic by nie powiedział, tyle że czuł się źle po szczepieniu i wypił za dużo, właściwie niewiele pił, bo miał słabą głowę, a wtedy pofolgował sobie i stąd ta informacja. Wiem jednak, że był kilka razy u Inglehardta, pozorował wywiad i węszył. I… – zawiesiła głos. – Nie… To później. Najpierw niech pan zacznie, a potem pokażę panu coś. Na razie to nie jest ważne, ale za parę dni może się przydać. Zgoda?
– Wolałbym to coś zobaczyć już teraz – powiedziałem, patrząc jej prosto w oczy.
– Nie mam tego w domu. Może jutro. Ale to naprawdę nie jest aż takie ważne, to tylko dowód, że Peter miał coś na Inglehardta. Przecież dzisiaj może pan na chwilę założyć, że to pewnik, prawda?
– Mogę. Dobrze. – Wstałem z kanapy i zgarnąłem ze stolika zapalniczkę. Papierosy zostawiłem Pymie. – Coś jeszcze? – Pokręciła głową. – Moje honorarium wynosi pięćdziesiąt na dzień…
Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka