Читать книгу Rzeka pełna krokodyli - Ewa Przybylska - Страница 6

Opera Posnaniensis

Оглавление

Najważniejsza jest lokalizacja, tak więc willa Szefa, zwanego Optykiem, pozwoliła się usytuować w najbardziej właściwym miejscu. Najbardziej właściwe miejsce powinno spełniać bezwzględnie dwa warunki: mieć porządne sąsiedztwo porządnych ludzi, a także dawać gwarancję szybkiego odwrotu, gdyby do takiej konieczności doszło. Na razie Szef nie przewidywał takiego przypadku.

Ulica Żarnowiecka spełniała wszystkie warunki. Zabudowana była jednostronnie. Naprzeciwko, po wysokim nasypie, biegł tor kolejowy, sąsiednie wille pochowały się dyskretnie w zieleni, a co miały w środku, nie powinno nikogo taktownego obchodzić. Rażącym wyjątkiem w sielskim obrazku był sąsiad dentysta-protetyk, nazywany Skrobakiem. Jego willa w hiszpańskim stylu budziła w Szefie politowanie. Tylko głupi daje wyraz, ile ma.

W tej chwili Szef stał w oknie. Spoglądał przed siebie. Jego oczy, małe i szare jak kulki ołowiu, znieruchomiały pod wysokim czołem, gdy tak patrzył na grubego Skrobaka, wbitego w krwawy dres, zbiegającego po hiszpańskich schodach.

Szef sprawdził godzinę. Była dwunasta. Czyli dentysta opóźnił swój jogging o dwie godziny. Dlaczego?

Pytanie było automatyczne. W czasach młodości bowiem szybkie znalezienie odpowiedzi ratowało wielokrotnie życie. Szef nie przeceniał swego. No ale było jego własnością, co się liczy.

Górka, dwumetrowy osiłek o twarzy dziecka, sterczał za wysokim świerkiem. Wpatrywał się pilnie w ścieżkę prowadzącą do furtki. Szef jednakże wiedział, że oczekiwana na dwunastą piętnaście Familia przemknie się niepostrzeżenie do willi.

Willa Szefa była skromna, funkcjonalna, żadnej obcości, żadnych hiszpańskich schodów. Szef był Polakiem nie tyle z wyboru, jako że nie dano mu go, lecz z przekonania. Był to bowiem kraj ogromnych możliwości. Bez tytułów, immunitetów i wszelkich kauz można było daleko zajść. Dalej niż w przereklamowanej Ameryce, w której na jedno niemowlę przypadało czterech adwokatów. Szczekliwych adwokatów, gotowych bronić zażarcie praw niemowlęcia do absolutnie własnego łóżeczka. Ciekawe, gdyby Szefa znaleziono przed laty na amerykańskiej miedzy, może byłby już prezydentem.

Furtka uchyliła się. Familia wśliznęła się przez nią gęsiego, co było zakazane, jest to bowiem szyk dający do myślenia.

W tej samej chwili Szef przypomniał sobie o wizytówce na furtce. Reżyser. Do reżysera walą tłumy. Filmów kręciło się coraz mniej i coraz więcej bezrobotnych aktorów szukało furtek z taką właśnie wizytówką.

Szef nie ruszył się spod okna. Czekał, aż jego przypuszczalni aktorzy wejdą do pokoju i rozsiądą się zgodnie z hierarchią. Wtem dostrzegł nad pękatymi hiszpańskimi krzewami przemykający zielony kapelusik z żółtym piórkiem. Nie pierwszy raz przemykał. Przy furtce Skrobaka coś się zaniebieściło, ale nie weszło. Czekało. Co podpowiedziało Szefowi, że mundurek jest nie tylko rozważnym sierżantem. On już coś wie. Pytanie – co?

Za ścianą ucichło.

– Weszli, Szefie – poinformował Górka swym dziecięcym głosem.

Szef jeszcze odczekał. Miał duszę artysty. Wiedział, ile znaczy dobre entrée, zwłaszcza gdy mierzy się ledwo sto sześćdziesiąt centymetrów i nawet najdoskonalej skrojone ubranie nie ukryje chudości.

Za ścianą zaczął się dialog o niczym.

Czyli pora.

Szef wszedł.

Nie wstali. Tego Szef nie mógł ich nauczyć.

Przyjrzał się im.

Oto na fotelach siedziała Familia, której przetrwanie zależało od spójności. Tymczasem była to gawiedź niepojmująca wielkich idei. Corleone też musiał poprzestać na takich, jakich miał. Nawet własnych synów nie udało mu się ułożyć stosownie do swych wybitnych planów. Wielki artysta zawsze jest skazany na brak równorzędnych partnerów. Szef miał tego świadomość, lecz nie ubolewał. Spoglądał na nich znad nabijanej fajki, wciąż milcząc, milczenie bowiem ma swoją treść.

Pojęli ją. Zaczęli się kręcić niespokojnie na fotelach i przeglądać błyskawicznie, co zostało im nakazane, a co nie wyszło.

Najbliżej siedział Konsul, młody człowiek w stroju dyplomaty albo karawaniarza, jak kto woli. Swoją białą twarz, z jeszcze bledszymi oczyma, wycelował w ścianę i na niej pozostał. Szef zrozumiał, że kontakt wzrokowy zdradziłby, że Konsul znowu użył siły zamiast perswazji.

Obok Konsula wiercił się Oczko Szefa, drobny dwudziestolatek z wyleniałymi włoskami, z oczyma w ciągłym ruchu. Tuż koło Oczka pobrzękiwał swoimi świecidełkami ze srebra i miedzi lekkomyślny młodzieniec zwany Brelokiem. Bibi, dziewczyna od szczególnych poruczeń, kołysała się lekko na bujaku. Za ścianą tłukł się Górka, zamykając okna i drzwi na wielorakie zasuwki.

Czekali.

– Szefie! – odezwał się nerwowo Brelok. – Szef pozwoli na pięć minut TV. Leci mecz, właśnie pada ostatnia bramka. Szef rozumie, co to dla mnie?

Szef rozumiał, ekran telewizora rozbłysnął. Rzeczywiście padała ostatnia bramka, lecz w nieodpowiednią stronę. Brelok załamał się.

– Kolejorz! Jezusie Maryjo, taką bramkę puścić?! Za co im płacą, Szefie, w dodatku zielonymi.

– Zielone bierze kadra – sprostował Oczko Szefa.

Szef słuchał wyrozumiale. Od dawna wiedział, że nawet najbardziej żelazna ręka musi co pewien czas popuścić, w przeciwnym razie lud przyzwyczai się do ucisku.

Głos sprawozdawcy sportowego nagle umilkł. Na ekranie pojawiła się naga panienka i powiadomiła radośnie, że oto odzyskała pełnię życia. Piana trzymała się moralnie jej bioder, zakrywając, co najważniejsze. Oczku się to nie spodobało. Podszedł i sprawdził, czy z bliska zobaczy interesujący go szczegół. Nie zobaczył.

Nagle radosna panienka, wyjęta z wanny, zniknęła. W ekran wpadła rozentuzjazmowana twarz spikera. Zachwyconym głosem powiadomił telewidzów, że oto stał się cud. To nieprawda, że w Polsce jest kryzys, że ludzie nie mają szczęścia. Otóż mają je! Mają! Andrzej Kowalski z Poznania wygrał właśnie na loterii nowojorskiej sto milionów dolarów.

– Słyszy mnie pan, panie Andrzeju? – dopytywał radośnie. – A może już pan wie? Jasne, że tak! To przecież wygrana sprzed miesiąca, ale utajniona, gdzieś tajemnie przekazana, szanujemy to, panie Andrzeju, szanujemy! – umilkł, zaplątał się, uratował następnym wybuchem entuzjazmu: – Cieszymy się razem z panem! Sto milionów dolarów – nieoczekiwane, przecudowne szczęście!

Sto milionów zelektryzowało Familię. Głowy okręciły się ku ekranowi i tak zastygły. Pojawiła się następna panienka, z następnym życiowym odkryciem, które zdążyła wyszczebiotać do połowy, a oni wciąż milczeli jak porażeni.

Nagle podniecony głos Bibi przebił szczebiot panienki:

– Co on powiedział?! Andrzej Kowalski?! Z Poznania?! To ten mój Kowalski wygrał. Mój Endriu!

Zeskoczyła z bujaka. Pochyliła się nad Szefem, pokazując Brelokowi skąpe koronkowe majteczki, i coś zaszeptała.

– Fakty! – powiedział sucho Szef.

– Jakie fakty?! – zakrzyknęła Bibi. – Szef słyszał?! Cała Polska słyszała.

– Bibi – rzekł Szef chłodnym opanowanym głosem, kulturalnie akcentując każde słowo. – Nie trać głowy, Bibi. To byznes.

– Nie tracę – zapewniła żarliwie Bibi. – Kiedy spał, zajrzałam do portfela. Muszę wiedzieć, kogo wprowadzam do raju. Nie miał zielonych, ale, Szefie, ja ich też w kosmetyczce nie noszę. Miał paszport. Był w Wiedniu, Szwajcarii, w Ameryce. Po co człowiek tyle jeździ?! Żeby zarobić, wygrać i złożyć na hasło.

– I tobie zdradzi hasło – rzekł ironicznie Konsul.

– Jestem kobietą – odrzekła Bibi wyniośle. – Może ty byś, Konsul, nie wyznał hasła w miłosnej ekstazie, ale ten mój Endriu jest uczuciowy.

Szef postukał fajką w blat stołu. Oczy miał nadal jak dwa kamienie, ale już przebłyskiwała jakaś myśl.

– Monte Carlo – powiedział cicho i zamilkł. – Monte Carlo – powtórzył jeszcze ciszej i znowu zamilkł. – Popracuj nad nim, Bibi. Pora rozwinąć branżę.

– Najwyższa, Szefie – odezwał się Brelok. – Dwa salony padły, trzeba branży dodać czadu. Potrzebna jest prawdziwa ruletka. Mechaniczne zabawki już nie rozpalają.

Szef zawadził o Breloka okiem.

– Kowalski jest mój! – oznajmił ostro Konsul.

Szef nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do okna. Zapatrzył się w hiszpańską willę. Stała tam pozłacana, goła w swej wspaniałości, wybudowana błyskawicznie i nie wiadomo za co.

Żółte piórko znowu przepłynęło nad bombiastymi krzewami. Szef czuł każdym nerwem, że tam jest coś wielkiego majstrowane. Nie za wygrane na loterii pieniądze. Nie za protezy zębowe i ból. Co może organizować taki Wyrwiząb? Jaki przekręt? Szef nie znał odpowiedzi, ale czuł, że powinien. Stał tak, rozdwojony między dwa znaki zapytania. Między dwie tajemnice, z których ta pierwsza dolarowa nie powinna wyjść poza ten pokój. Sto milionów przepłynęło ocean i osiadło na tajemnym haśle w Szwajcarii.

– Ten Kowalski jest mój! – powtórzył Konsul ostrzej.

– Po martwym Kowalskim nie ty będziesz dziedziczył – odrzekł Szef. – Przemyśl to sobie, Konsul, jeżeli potrafisz.

Odwrócił się od okna, popatrzył na swoją Familię.

– Zbudujemy Monte Carlo – powiedział cicho. – Polskie Monte Carlo. Są tacy, którzy nam ten pomysł dawno ukradli i pobudowali się w Europie i za wielką wodą. Taki jest ten agresywny zachodni kapitalizm. My zbudujemy to bez krwi. Zdystansujemy cały świat. Polska lubi się bawić, nawet gdy nie ma za co. Zbudujemy imperium. W lesie. Niedaleko stąd. Ściany już stoją – w równym głosie Szefa zabrzmiały nutki marzenia, a może obsesji. – Zbudujemy ruletkowe imperium. Ludowi się to należy. Lud potrzebuje chleba i tego dostarczy mu rząd. Rozrywki i szczęścia dostarczymy my, spójna, zwarta Familia. Niech no tylko ten Kowalski zdradzi hasło w uszka naszej Bibi.

– Szefie – odezwał się terkotliwie Oczko Szefa – a jak nasza Bibi pryśnie z tym Kowalskim i milionami?

– Bibi jest uczciwa – odrzekł łagodnie Szef. – Uczciwy człowiek wie, co mu się lepiej opłaca.

– A jak się Zachciały i Kaczmarki dowiedzą? – niepokoił się nadal Oczko Szefa.

– Zawarliśmy pakt o nieagresji – odrzekł Szef – i to na razie wystarczy.

– Szef wie, z kim ma do czynienia? – ośmielił się Konsul.

– Ja wiem. Ty zaś zapomniałeś w tej chwili, kogo masz przed sobą – odrzekł Szef.

Rzeka pełna krokodyli

Подняться наверх