Читать книгу Detoks ciała i umysłu - Ewa Trojanowska - Страница 6
Moja historia
ОглавлениеO tym, jak można mieć młodzieńczą witalność, radość życia, sprawne, zdrowe, elastyczne i zadowolone ciało. Cieszyć się zdrowiem fizycznym i psychicznym oraz świetną kondycją, bez względu na wiek.
Jak dobrze funkcjonować w tak niezdrowych warunkach, w jakich żyjemy, a które czasami sami sobie stwarzamy.
I o tym, że żadna polisa ubezpieczeniowa nie zagwarantuje nam życia wolnego od chorób, problemów i nieszczęść. I że każdą rewolucję należy zacząć od zmian. Zmian w głowie. Bo mamy w sobie moc i sami zarządzamy własnym zdrowiem i całym życiem.
I o instynkcie. Spontaniczność to coś, co nadaje życiu sens. Już jako dzieci nie musieliśmy za wiele wiedzieć. Po prostu robiliśmy coś i już. Nie baliśmy się. Mieliśmy instynkt właśnie.
Nie od dzisiaj wiadomo, że u źródeł wszystkiego, co nas w życiu spotyka, leżą utrwalone wzorce myślowe. Stworzyły je nasze doświadczenia, a także choroby. To te wzorce do spółki z nami samymi sprawiają, że się boimy. Zanim doszłam do tego, że ciało jest moim najlepszym przyjacielem, zrobiłam mu sporo krzywdy. Kazałam znosić różne dziwne diety i eksperymenty. Rozkazywałam mu: „Bądź szczupłe, umięśnione, młode, biegaj, trzymaj fason, ćwicz do utraty tchu!”, a dopiero na końcu: „bądź zdrowe!”. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ten ton i nie ta kolejność.
Przez całe dotychczasowe życie myślałam, że jestem w dobrym związku ze swoim ciałem, liczyłam na jego naturalną siłę, odporność, a nawet posłuszeństwo, i często dopuszczałam się w tym nadużyć. Aż któregoś dnia moje ciało przestało stanowić całość z moim umysłem, z moją wolą. Zamieniło się w harującego niewolnika. Ciało zaczęło się bać… mnie!
W końcu zbuntowało się. Z dotąd posłusznego niewolnika zamieniło się w pana dającego rozkazy tonem nieznoszącym sprzeciwu. Zaczęło chorować. Wtedy ja również zaczęłam się bać.
Przestań się bać. Zatrzymaj się, zastanów, posłuchaj organizmu i ciała. Nie obwiniaj choroby, rodziców, tuszy, okoliczności. Nie jęcz. Zrób coś. A wtedy kłody rzucane pod nogi (często przez nas samych) umocnią nas, sprawią, że zaczniemy myśleć holistycznie o sobie i o życiu w ogóle. Dzięki temu jeszcze bardziej rozwiniemy swoją kreatywność.
Nie, nie, nie będzie łatwo, prosto ani przyjemnie. Ze zdrowiem jest tak jak z wejściem na ośmiotysięcznik. Można w pojedynkę, w parze lub w grupie z opłaconymi szerpami. I tutaj pojawia się problem. Dla naszego organizmu, bo przecież jest nasz, nic nie może uczynić żaden szerpa. Wszystko musimy zrobić sami. Przenieść na własnych plecach i nogach. Przepracować we własnym umyśle oraz tempie.
Zmieniając stare, spleśniałe czasami myśli, a co za tym idzie – nawyki, zmieniamy to, czego doświadczamy. Nasze myślenie powinno być elastyczne jak nasze ciało i umysł. Nie powiem, nie jest to ani łatwe, ani przyjemne na początku. Droga jest mozolna i pod górę, jeśli pozostać przy porównaniu z ośmiotysięcznikami w Himalajach.
Pamiętam moment, gdy pierwszy raz odkryłam tę zależność, uświadamiając sobie, dlaczego miałam takie, a nie inne dolegliwości fizyczne. Jak sama nieświadomie je prowokowałam i jak nie chciałam zmian, mimo iż czułam, że to, co jem, w jaki sposób żyję i co robię swojemu ciału (zupełnie jakby było moim wrogiem), nie jest dobre ani dla mnie, ani dla niego.
Szybciutko odstawiłam jednak te niechciane myśli do najodleglejszego kąta w moim umyśle. Po pierwsze, nie chciałam się przyznać sama przed sobą, że coś robię źle. Ja? To niemożliwe! Po drugie, trzecie i piąte… niemożliwe! Pewnie jak każdy, panicznie bałam się zmian.
W życiu super jest być pięknym, młodym, bogatym i szczęśliwym. Tkwiłam w tym przekonaniu i było mi z nim bardzo wygodnie. Jednak rzeczywistość, której doświadczamy, to także choroby, przemijanie i często strata tego, o czym myśleliśmy, że jest zagwarantowane, pewne i oczywiste.
Niestety, nic nie jest pewne i raz na zawsze nam dane. Nasz organizm, ciało i wszystko wokół nieustannie ulega transformacjom, czy tego chcemy, czy nie. Ale możemy mieć wpływ na owe zmiany. Naprawdę wiele od nas zależy.
Jak się okazuje, najbardziej fascynującymi osiągnięciami są te, które wynikają z serii nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Pewnego, wydawałoby się, zwyczajnego poranka odkryłam, że sposób, w jaki organizujemy sobie życie, i to, co jemy, a raczej – jak się odżywiamy, ma niebagatelny wpływ na zdrowie, dobre samopoczucie i funkcjonowanie naszego organizmu.
I tak w moim wypadku ośmiotysięcznikiem, po którym wspinam się do dzisiaj, miało okazać się śniadanie.
„Śniadanie należy jeść” – mawiała mama, babcia, ciocia. Kobiety w mojej rodzinie wiedziały, że dostarcza nam ono energii, jest pożywne, ciepłe, sprawia, że jesteśmy zadowoleni. Zdrowe, pożywne śniadanie daje bodźce do działania i kopa na resztę dnia. Kiedy tylko mogę, celebruję tę część poranka. Sama, z rodziną, z przyjaciółmi.
Zgadza się. Nie ma nic lepszego niż wspaniale rozpoczęty śniadaniem dzień.
Otóż jem śniadanie całkowicie pewna, że to bardzo zdrowy posiłek. W tle gra muzyka, w przerwach pobrzmiewają z radia niezbyt ekscytujące wiadomości, których tak naprawdę nie lubię słuchać, ale przecież muszę być na bieżąco. Nic nie może mi umknąć ani mnie ominąć! Zdumiewające, udało mi się wyrwać kawałek z bardzo absorbującego dnia. (Jestem przecież taka ważna i nie do zastąpienia). Telefony załatwione, poczta odebrana, newsy odhaczone, dyspozycje wydane… – uff!
To oczywiste, że lubię czasami pobyć tylko ze sobą. „Bycie ze sobą od 30 do 60 minut dziennie, najlepiej w ciszy, sprawi, że uwolnisz siebie i swój układ nerwowy od spadających zewsząd na ciebie stresów” – wyczytałam kiedyś w gazecie. To jest właśnie ten dzień, luksus, na który pozwalam sobie od czasu do czasu. Przyjemnie pachnąca kawa rozpuszczalna, z mleczkiem oczywiście – i tylko odrobiną cukru, bo jest przecież taki niezdrowy! To już wiem. O mleku dowiem się za jakiś czas.
Zajadam odtłuszczony, bardzo odżywczy jogurt z musli. Dziwne, czuję w nim słodki smak, chociaż napis na opakowaniu głosi, że to produkt „bez cukru”. Teraz wszystko jest bez cukru i light! Nieustannie o tym czytam, słyszę i wiem. To co do cholery sprawia, że jest słodkie? Jak cień przemyka wątpliwość przez mój mózg.
Zapewne są to różnego rodzaju słodzące zastępniki, ukryte pod tajemniczymi symbolami, o których nikt nie ma pojęcia, oprócz tych, którzy je wymyślili, żeby coś ukryć.
Już nic nie jest tym, czym powinno być.
Taki mały przekręt. Uwaga! Cały wielki przemysł spożywczy na tym bazuje.
Nie po raz pierwszy czuję, a może jestem pewna (ale, jak to zwykle bywa, zagłuszam swoje myśli), że coś jest nie tak, bo to zdrowe śniadanie wyraźnie mi nie służy. „Ale przecież jest takie zdrowe” – wyświetla neon w moim mózgu. I tak do następnego dnia. Z pysznym jogurtem odtłuszczonym, po którego zjedzeniu czuję się zziębnięta, gruba i jakaś spuchnięta, mimo że jest light. Jak większość produktów, które pochłaniam. Właśnie, pochłaniam! Czyli to one prawdopodobnie sprawiają, że czegoś nie dostarczam organizmowi i ciągle jestem głodna. Piję rozpuszczalną, cudownie pachnącą kawę z mleczkiem, prosto z reklamy, od której wyraźnie jestem uzależniona. Ale jeszcze tego nie wiem. A może nie chcę wiedzieć?
Czyżbym była niewolnikiem? Reklam, kawy i innych obecnych w moim życiu używek?
I tak jestem lepsza od tych, którzy wsuwają białą, nadmuchaną chemią bułę z szynką i żółtym serem, co nie jest serem. Albo parówkę nie wiadomo z czego. A czasem nie jedzą nic, bo na łeb na szyję lecą do roboty, gdzie wcisną w siebie dostarczoną przez firmę kateringową kanapkę z sałatką, w plastikowym opakowaniu – znów zagłuszam myśli satysfakcją. I od razu czuję się o niebo lepsza.
Bo przecież kiedyś w ogóle nie jadałam śniadań.
Ale gula, czyli refluks, o którym jeszcze nie wiem, że go mam, jest! Świetnie się ma i dręczy mnie po każdej kawie właśnie, po zjedzeniu czegoś na szybko wraz z innymi, którzy się śpieszą. Po kolacji z winem, po obiedzie z przyjaciółmi w restauracji – coraz częściej! I pojawia się efekt dodatkowy: pieczenie, jakbym całą noc dorabiała sobie w środku miasta jako połykacz ogni albo miała ciągły stan przedzawałowy.
Uwaga! Jeśli jakiejś nazwy nie możecie przeczytać, zrozumieć i wypowiedzieć, bo jest tak skomplikowana, że na ogół ją pomijacie, to właśnie tego nie powinniście jeść!
„Musisz zrobić gastroskopię. To niezbyt przyjemne badanie, ale konieczne, jeśli chcesz wiedzieć, co naprawdę masz w środku” – powiedziała jakiś czas potem Tsengel, lekarka holistyczna, zielarka i moja przyjaciółka z Mongolii, gdy kolejny raz użalałam się nad sobą.
„Gastro co?” – nawet nie potrafiłam powtórzyć. Dobrze, że nie miałam zielonego pojęcia, co to za badanie.
„No wiesz, kochana, połyka się taką rurkę, nie jest to przyjemne, ale da się przeżyć. Musisz zaopiekować się sobą”.
Co miała na myśli? Nie wiedziałam ani nie rozumiałam. Pod wpływem emocji zapominała się i dziwnie mówiła.
„W życiu nie połknę żadnej rury! Nie mogą mnie prześwietlić albo coś?” – spytałam.
„Albo coś? Już ci mówiłam, nie ma innego sposobu. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Ale nie martw się, mogę potrzymać cię za rękę. I odstaw kawę, już przecież ci to mówiłam”.
Jasne, odstaw kawę. Jakby to było takie proste, myślałam sobie.
„I pewnie znasz powiedzenie: «Jesteś tym, co jesz»”?
Tu zaczął się wykład o unikaniu używek (a przecież dostarczają tyle przyjemności), o jedzeniu warzyw i owoców w różnych zdrowych kombinacjach. I o tym, czym karmię swoje komórki, bo one jedzą dokładnie to samo, co my. A efekt jest taki, że chorujemy na raka i przedwcześnie umieramy. Tutaj przywaliła z grubej rury, była wściekła. Na mnie? Na całą ludzkość? Nigdy tak do mnie nie mówiła! Pewnie, że znam formułkę o jedzeniu i o tym, czym jestem, gdy źle żyję, jem, piję i w ogóle. Tylko co z tego? Nie byłam pewna, czy płakać, czy się śmiać.
„Dobra, dobra, zastanowię się” – odburknęłam i zapomniałam o naszej rozmowie.
Oczywiście, do następnej kawy z mleczkiem i późnej kolacji z niewymierną ilością wina i wytwornego, wydawałoby się, jedzenia. W eleganckiej restauracji, z białymi obrusami, sztywnymi kelnerami i drogim winem. A skutek? Prawie bezsenna noc, bo „coś mi siedziało na żołądku”. Myślę, że każdy wie, co mam na myśli. Kompletnie nie słuchałam swojego organizmu, byłam całkiem głucha na sygnały, które mi wysyłał. Nie wiedziałam wtedy, jak szybko i właściwie bezpowrotnie skończy się epoka pod tytułem: „Jem, co chcę”. W moim wypadku i tak długo to trwało, a mój organizm cierpliwie to znosił. Dzisiejsi trzydziestolatkowie nie mają tyle szczęścia, dużo wcześniej dowiadują się o problemach ze swoim zdrowiem i są to problemy o wiele bardziej drastyczne niż te, które ja miałam.