Читать книгу Wyklucie - Ezekiel Boone - Страница 5

Prolog

Оглавление

Pogranicze Parku Narodowego Manú, Peru

Przewodnik miał ochotę powiedzieć Amerykanom, których prowadził, żeby się zamknęli. Nic dziwnego, że żadne zwierzęta im się nie pokazały – pewnie odstraszyli je ciągłym narzekaniem. W zasięgu wzroku zostały tylko ptaki, które zresztą wyglądały na spłoszone. Przewodnik znał jednak swoje miejsce, więc się nie odzywał.

Amerykanów było pięcioro. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Przewodnika ciekawiło, kto jest z kim, zwłaszcza że wydawało mu się mało prawdopodobne, by grubas Henderson miał wszystkie trzy kobiety dla siebie. Nieważne, jak bardzo był bogaty – dwie chyba mu powinny wystarczyć? Pomyślał, że może jedna kobieta była z tym drugim, wysokim mężczyzną, ale przewodnik zaraz uznał to za mało prawdopodobne. Z tego, co widział, dryblas szedł z nimi tylko po to, by służyć Hendersonowi za ochroniarza i kamerdynera. Taszczył jego wodę i przekąski, a Henderson najwyraźniej pilnował, by nie zawieszał wzroku na którejkolwiek z kobiet. Bez wątpienia wysoki facet był jego podwładnym – tak samo jak przewodnik.

Westchnął. Uznał, że kiedy rozbiją obóz, przyjrzy się, jak mężczyźni rozdzielą między siebie kobiety. Tymczasem zamierzał zająć się tym, za co mu płacono, czyli prowadzeniem klientów przez dżunglę i odkrywaniem przed nimi wszystkiego, co mogło im zaimponować. Rzecz w tym, że ta grupa była wcześniej na Machu Picchu, po którym każdy turysta nabierał przekonania, że nie zobaczy już w Peru nic ciekawszego, a na domiar złego zwierzęta, które zwykle by im pokazywał, gdzieś się zaszyły. Zerknął przez ramię na Hendersona i uznał, że czas na kolejny postój. Niepokoiło go, że bogacz zaczyna zdradzać objawy przemęczenia, jakby niedostatecznym utrudnieniem było to, że od początku zatrzymywali się co dwadzieścia minut, by mógł pobiec w krzaki i się wypróżnić.

Henderson nie był może koszmarnie otyły, ale nie należał też do szczupłych i z trudem dotrzymywał kroku reszcie. Pozostali mieli dobrą kondycję, szczególnie kobiety – były wysportowane, co aż rzucało się w oczy, i dwadzieścia albo trzydzieści lat młodsze od miliardera, który na ich tle robił wyjątkowo żałosne wrażenie. Henderson wyraźnie przegrywał walkę z upałem. Twarz miał czerwoną i co chwilę przecierał czoło wilgotną chusteczką. Mimo różnicy wieku pomiędzy nim a kobietami wyglądał zbyt młodo na zawał, przewodnik jednak uznał, że nie zaszkodzi zadbać, by się nie odwodnił. Przed wyjazdem dano mu jasno do zrozumienia, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, Henderson prawdopodobnie da się przekonać do przekazania pokaźnej sumy na rzecz parku i pracujących w nim naukowców.

Dzień nie był bardziej upalny niż zwykle, ale członkowie grupy, dopiero co zszedłszy z Machu Picchu, nie rozumieli chyba, że wciąż znajdują się na znacznej wysokości. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy również z tego, że dżungla, przez którą idą, nie należy do Parku Narodowego Manú. Przewodnik mógł im wytłumaczyć, że technicznie rzecz biorąc, wolno im było przebywać jedynie w biosferze otaczającej park, natomiast do samego parku wpuszczano tylko badaczy, pracowników i rdzennych Matsigenka. Nie chciał jednak, by się poczuli jeszcze bardziej zawiedzeni.

– Miggie, a jest szansa, że zobaczymy lwa? – spytała jedna z kobiet.

Druga, idąca obok niej, przywodziła na myśl modelki z magazynów, które przewodnik trzymał pod łóżkiem jako nastolatek, zanim pojawił się Internet. Zsunęła plecak z ramienia i postawiła go na ziemi.

– Boże, Tina – powiedziała i pokręciła głową w taki sposób, że włosy omiotły jej twarz i ramiona.

Przewodnik z trudem oderwał wzrok od jej głębokiego dekoltu, kiedy pochyliła się, żeby wyciągnąć butelkę wody.

– To nie jest Afryka, tylko Peru. Przez ciebie Miggie pomyśli, że wszyscy Amerykanie to idioci. W Peru nie ma lwów. Ale może zobaczymy jaguara.

Przewodnik przedstawił się jako Miguel, ale chyba potraktowali to wyłącznie jako niezobowiązującą sugestię, bo z miejsca zaczęli zwracać się do niego „Miggie”. Poza tym nie uważał wcale wszystkich Amerykanów za debili, bo kiedy nie prowadzał turystów na „ekowycieczki”, zwykle zatrudniali go pracujący w parku naukowcy, którzy w większości pochodzili z amerykańskich uniwersytetów. Zaczynał jednak dochodzić do wniosku, że mimo obecności Hendersona, który niewątpliwie był geniuszem, odsetek idiotów w tej grupie przekraczał normę. Nie zobaczą lwa. Jaguara, niezależnie od tego, co powiedziała ta druga kobieta, też nie. Nawet Miguel nigdy nie spotkał jaguara, a oprowadzał wycieczki po tym obszarze niemal od trzech lat. Inna sprawa, że ekspert był z niego żaden. Urodził się i wychował w Limie, mieście liczącym ponad osiem milionów mieszkańców, a w dżungli spędzał czas wyłącznie ze względu na dziewczynę. Razem studiowali, a kiedy jej udało się zdobyć doskonałe stanowisko asystenta badawczego, załatwił sobie pracę, która pozwalała mu od czasu do czasu pomagać w parku. Ostatnimi czasy jednak sprawy między nimi miały się kiepsko. Kiedy się spotykali, jego dziewczyna była rozkojarzona, a Miguel zaczął podejrzewać, że sypia z jednym z kolegów z pracy.

Przyjrzał się, jak Amerykanie wyjmują z plecaków wodę i batoniki w szeleszczących papierkach, po czym odszedł kilka kroków ścieżką. Obejrzał się za siebie i napotkał wzrok kobiety od lwa, Tiny, która uśmiechała się w sposób sugerujący, że dzisiejszej nocy, kiedy Henderson uda się do swojego namiotu, będzie wolna. Turystki składały mu takie propozycje już wcześniej, choć zdarzało się to rzadziej, niżby oczekiwał, i dotychczas zawsze odmawiał. Tej nocy jednak, gdyby Tina zaproponowała seks, nie odmówiłby, bo jeśli jego dziewczyna go zdradza, mógł przynajmniej odpłacić jej pięknym za nadobne. Tina nie przestawała się uśmiechać i Miguel zaczął się lekko denerwować.

Jednak to dżungla bardziej go stresowała. Po przeprowadzce z Limy potrzebował kilku miesięcy, żeby przestać jej nienawidzić, ale w końcu jakoś się przyzwyczaił i teraz jej bliskość zasadniczo mu nie przeszkadzała. Nieustające bzyczenie owadów, ruch, upał, wszędobylskie życie. Nauczył się ignorować to wszystko i minęło wiele czasu, od kiedy ostatni raz się bał. Ten dzień był jednak jakiś inny. Odgłosy, do których przywykł, zniknęły. Zastąpiła je niepokojąca cisza przerywana paplaniem turystów, które dobiegało zza jego pleców. Narzekali na brak zwierząt. Gdyby miał być szczery – a nie był, bo nie za to płacono przewodnikom – zdradziłby im, że sam też jest niezadowolony. Zwykle natykał się na tych wycieczkach na tyle zwierząt, że nie było czasu wszystkim się przyjrzeć. Leniwce, kapibary, mazamy, małpy. Boże, turyści uwielbiali małpy. Małp nigdy za wiele. No i pająki, wiadomo. Zwykle były na wyciągnięcie ręki, więc kiedy trafiał na grupę, której nic nie interesowało, korzystał z tego, że sam nigdy nie bał się pająków. Podnosił je na gałązce i znienacka podtykał kobietom pod twarz. Uwielbiał słuchać panicznych krzyków, które to wywoływało, ale tak samo dobrze bawił się, obserwując, jak mężczyźni udają, że się nie boją.

Henderson, który stał za Tiną, znów zgiął się w pasie i chwycił za brzuch. Miguel musiał przyznać, że wcześniej go nie rozpoznał, choć oczywiście słyszał o nim i wiedział, że jest bardzo bogaty. Wszyscy parkowi badacze pracowali na małych srebrnych komputerach z logo Henderson Tech. Ogólne wrażenie robił jednak dość nijakie, a cały poranek spędził, narzekając. Nie odpowiadał mu ani stan dróg, ani dostęp do internetu w noclegowisku, ani jedzenie. Przede wszystkim jedzenie. Henderson narzekał na nie do znudzenia, ale teraz Miguel, widząc, jak tamten zgina się z obolałą miną, uznał, że w tej kwestii bogacz chyba miał rację.

– Wszystko w porządku, szefie? – spytał ochroniarz, nie zwracając uwagi na kobiety, które wciąż dyskutowały, gdzie właściwie występują lwy.

– Ten brzuch mnie wykończy – pożalił się Henderson. – To przez wczorajsze mięso. Znowu muszę się wysrać. – Podniósł wzrok na Miguela, który pokazał mu kciukiem, w którą stronę zejść ze ścieżki.

Miguel przyjrzał się, jak bogacz znika wśród drzew, po czym ponownie obrócił się w kierunku, w którym szli. Firma wycieczkowa wykarczowała pas dżungli buldożerem i utrzymywała ścieżkę w stanie na tyle dobrym, by bez większych przeszkód prowadzać po niej turystów – o ile sprawy nie utrudniał ktoś w rodzaju Hendersona, kto musiał się często zatrzymywać. Przewodnicy mieli za zadanie trzymać się trasy i pilnować, żeby nikt się nie zgubił. Raz na kilka tygodni firma ponownie przepuszczała maszynę, bo las deszczowy, gdy ludzie wydzierają mu teren, zawsze stara się odzyskać to, co stracił. Pod wieloma względami ścieżka bardzo ułatwiała Miguelowi pracę. Pozwalała mu widzieć drogę, którą miał się poruszać, na prawie sto metrów w przód. Jej istnienie oznaczało też, że kiedy unosił głowę, jego oczom ukazywało się błękitne niebo. Aktualnie nie było na nim ani jednej chmurki i Miguelowi przemknęła przez głowę myśl, że wolałby siedzieć na plaży, niż prowadzić tę grupę.

Nad szczeliną w sklepieniu drzew pojawił się ptak. Miguel obserwował go przez chwilę i w momencie, w którym postanowił obrócić się i sprawdzić, czy Henderson już się załatwił, dotarło do niego, że z ptakiem jest coś nie w porządku. Szaleńczo uderzał skrzydłami i poruszał się w nieskoordynowany sposób. Z trudem utrzymywał się w powietrzu. Ale to nie wszystko. Miguel pożałował, że nie ma lornetki, bo pióra ptaka wyglądały jakoś dziwnie. Jakby falowały, jakby coś…

Ptak spadł. Przestał walczyć i zwyczajnie runął na ziemię.

Miguela przeszedł dreszcz. Kobiety wciąż trajkotały za jego plecami, ale poza tym z dżungli nie dochodziły żadne odgłosy zwierząt. Zamilkły nawet ptaki. Zaczął uważniej nasłuchiwać i wtedy do jego uszu dotarło rytmiczne dudnienie. I szelest zgniatanych liści. Mniej więcej w chwili, gdy domyślił się, co to za odgłos, zza zakrętu ścieżki wybiegł mężczyzna. Nawet ze stu metrów widać było jak na dłoni, że jest w opałach. Dostrzegł Miguela i coś do niego krzyknął, ale Miguel nie zrozumiał. Chwilę później mężczyzna zerknął do tyłu i potknął się, po czym ciężko upadł.

Za nim nadciągało coś, co z odległości, w której stał Miguel, wyglądało jak czarna rzeka. Nieznajomy nie zdążył wstać. Był na czworakach, kiedy ciemna masa przetoczyła się po nim.

Miguel zrobił kilka kroków wstecz, ale z jakiegoś powodu nie mógł się odwrócić. Czarna rzeka zatrzymała się na mężczyźnie, gotując się i narastając, jakby coś ją tamowało, a ukryta pod nią zgarbiona sylwetka wciąż się poruszała. Mężczyzna walczył. Nagle garb się zapadł. Czarna woda rozlała się po ścieżce. Z perspektywy Miguela wyglądało to tak, jakby mężczyzna po prostu zniknął.

W tej samej chwili czerń zaczęła płynąć w jego stronę, pokonując ścieżkę z prędkością dorównującą człowiekowi biegnącemu ile sił w nogach. Miguel zdawał sobie sprawę, że powinien uciekać, ale w ciszy, z jaką poruszała się struga, było coś hipnotyzującego. Nie huczała jak rzeka. Zdawała się raczej absorbować dźwięk. Do jego uszu dobiegało tylko coś jakby szept – delikatny szelest przywodzący na myśl odgłos lekkiego deszczu. Rzeka poruszała się w zachwycający sposób, pulsując i gdzieniegdzie rozszczepiając się w kilka strumieni, które kilka metrów dalej znów splatały się z głównym nurtem. Kiedy ta płynna ciemność zbliżyła się do Miguela, on zrobił kolejny krok w tył, ale zanim zdał sobie sprawę, że to, co widzi, nie jest strumieniem ani w ogóle wodą, było już za późno.

Wyklucie

Подняться наверх