Читать книгу Wyklucie - Ezekiel Boone - Страница 8

Оглавление

American University, Waszyngton

Pająki – oznajmiła profesor Melanie Guyer. Klasnęła w dłonie z nadzieją, że dźwięk dotrze do górnych rzędów auli, gdzie widziała co najmniej jednego drzemiącego studenta. – No, co z wami? Przecież wiecie, że na tych zajęciach odpowiedź na każde pytanie brzmi: „pająki”. I owszem, linieją – wyjaśniła, wskazując palcem młodą kobietę, która zadała pytanie. – Ale poza tym nie, niezbyt przypominają cykady. Przede wszystkim pająki nie hibernują. Chociaż właściwie cykady też nie.

Melanie wyjrzała przez okno. Nie zamierzała przyznawać się grupie, że cykady przyprawiają ją o gęsią skórkę. Kiedyś podczas poszukiwań rzadkiego gatunku chrząszcza w pewnej jaskini w Tanzanii zaplątał się jej we włosy nietoperz. Innym razem, w Ghanie, przez przypadek wdepnęła w gniazdo żmij. W południowo-wschodniej Azji użądliła ją potężna osa z rodziny nastecznikowatych, co naiwnie uważała za najbardziej bolesne doświadczenie, jakie mogło ją spotkać, póki na Kostaryce nie rozprawiła się z nią mrówka Paraponera clavata, której użądlenie zdaniem niektórych boli podobnie jak postrzał z broni palnej. Poczuła się wtedy, jakby ktoś potraktował jej łokieć nitownicą, po czym zanurzył zranione miejsce w kwasie. Wszystko to bledło jednak w porównaniu z cykadami. Nie znosiła bzyku i klików, które wydawały swoimi tymbalami, robiło jej się niedobrze na widok tego gatunku z czerwonymi oczami, jego straszliwych rojów, setek owadów spadających z drzew i zalegających na chodnikach. I tego chrzęstu. Jezu. To chrupanie pod butami, kiedy się szło po wylinkach przemieszanych z żywymi osobnikami. A najgorsza ze wszystkiego ta ilość. Strategia przesycenia drapieżników była przejawem ewolucyjnego geniuszu: cykadom wystarczyło namnożyć się w takiej liczbie, że wszystko, co się nimi odżywiało, najadało się do syta. Osobniki, które nie zostały pożarte, mogły spokojnie brać się do pracy. Kilka tygodni później cykl dobiegał końca i okolica zmieniała się w gigantyczne cmentarzysko, co też było absolutnie obrzydliwe. Bogu, kurwa, dzięki, że Waszyngton dzieliło jeszcze mniej więcej dziesięć lat od kolejnego masowego wylęgu. Musi na ten okres zaplanować wakacje. Biologowi specjalizującemu się w leczniczych zastosowaniach trucizn wytwarzanych przez pająki niestety nie wolno było się przyznać, że podczas wylęgu cykad boi się wyjść z domu.

– Ale nie rozmawiamy o cykadach – zaznaczyła Melanie, zdając sobie sprawę, że odpłynęła – tylko o pająkach. Których ludzie panicznie się boją, choć w zasadzie nie mają powodu. W każdym razie nie w Ameryce Północnej. Co innego w Australii. W Australii wszystko jest niebezpieczne, nie tylko krokodyle.

Grupa odpowiedziała niemrawym chichotem, co Melanie uznała za sukces. Niecałe trzy tygodnie przed zakończeniem semestru studenci rzadko się śmieją pod koniec dwugodzinnego porannego wykładu.

Melanie spojrzała na zegarek.

– Dobra, to na środę poproszę strony dwieście dwanaście do dwieście czterdzieści pięć. Zwróćcie uwagę, że tak samo jak ostatnio jest to odstępstwo od sylabusa. A teraz… – Melanie uniosła ręce i podyrygowała grupą, która wyskandowała razem z nią: – Karaluchy pod poduchy!

Przyglądała się, jak studenci opuszczający aulę ciągną nogi po ziemi. Niektórzy wyglądali na lekko otępiałych. Nie umiała ocenić, czy to przez wczesną godzinę, o której zaczynał się wykład, czy dlatego, że znów przynudzała. Melanie była wybitnej klasy badaczką, prawdopodobnie jedną z najlepszych w swojej dziedzinie, ale nauczanie, choć starała się podszkolić, nie należało do jej silnych stron. Próbowała tchnąć w swoje zajęcia trochę dynamiki, ubarwiać je dowcipami w rodzaju tego o Australii, ale wykład dla studentów trzeciego roku nie dawał zbyt wielkiego pola do popisu. Na co dzień bunkrowała się w swoim laboratorium i zadawała się tylko z doktorantami, ale układ, który zawarła z American University, przewidywał między innymi, że co drugi rok będzie prowadziła wykład dla studentów studiów pierwszego stopnia. Nie znosiła odrywać się od badań, ale uważała, że konieczność opowiadania raz na dwa lata grupie dziewiętnasto- i dwudziestolatków o nieszkodliwości pająków odbywających podróż na gapę w kontenerach z bananami nie była wygórowaną ceną za doskonale wyposażone laboratorium, asystentów i grant wystarczający, by opłacić szereg doktorantów pracujących pod jej bezpośrednim nadzorem.

Skierowała wzrok na tablet, który wyświetlał zdjęcia rzucane na wielki ekran z przodu sali. W tej chwili widniał na nim pająk z rodziny spachaczowatych Heteropoda venatoria, do którego miała słabość. Po części dlatego, że dzięki niemu poczyniła swój pierwszy przełom naukowy, który na tyle, na ile było to możliwe w jej dziedzinie, zrobił z niej kogoś w rodzaju gwiazdy, zapewniając granty oraz finansowanie, pozwalające swobodnie prowadzić dalsze badania. Przede wszystkim jednak pamiętała, że kiedy pierwszy raz zetknęła się z H. venatoria na pierwszym roku studiów, jej profesor, który mówił z silnym południowym akcentem, nazwał go „tym wąsatym”. Melanie spodobało się, że są na świecie pająki z wąsami. Podczas studiów doktoranckich przebierała się za Heteropoda venatoria na Halloween, ale dowcip rozumieli tylko jej znajomi, którzy pracowali nad własnymi doktoratami. Większość normalnych ludzi sądziła, że to kostium pająka ptasznika czy czegoś w tym rodzaju, i nie potrafiła rozgryźć, po co jej ten wąs. Dwa lata temu ostatecznie zrezygnowała z kostiumu pająka, kiedy podczas imprezy z okazji Halloween podsłuchała, że ktoś nazywa ją czarną wdową. Ubódł ją ten żart, o ile miał być żartem, bo nie mogła zaprzeczyć, że mimo wymagającej pracy męża – obecnie byłego męża – to ona była tą niedostępną. To ona spędzała tyle czasu w laboratorium, że Manny stracił wiarę w sens ich małżeństwa.

Melanie wyłączyła rzutnik, wsunęła tablet do torebki i ruszyła do wyjścia. Otwierając drzwi, postanowiła, że po drodze do laboratorium kupi sobie sałatkę, a w każdym razie coś świeżego, żeby znów nie posilać się kanapką z jednego z automatów rozstawionych w piwnicy budynku. Chciała zjeść coś, co nie smakowało głównie środkami konserwującymi. Inna sprawa, że Melanie nie przeszkadzała ilość chemii w paczkowanych kanapkach – podejrzewała, że nikt poza nią ich nie kupuje, więc lepiej, że dzięki konserwantom mogły dłużej wytrzymać w maszynie. Nawet najbardziej zdeterminowani z jej doktorantów przynosili sobie posiłki z domu albo poświęcali pięć minut, żeby przejść na drugą stronę dziedzińca i zjeść coś, czego nie trzeba było nabywać za garść ćwierćdolarówek. A skoro o zdeterminowanych doktorantach mowa… drzwi nie zdążyły się za nią zamknąć, gdy trójka takowych zatarasowała jej drogę.

Czekali na nią pod aulą.

– Pani profesor Guyer?

Melanie doznała uczucia graniczącego z irytacją, które wyraziła uniesieniem brwi. Bark, jej ukraiński doktorant, którego prawdziwego wielosylabowego imienia nie sposób wymówić, był niezaprzeczalnie genialny, ale doprowadzał ją do szału. Posiadał tajemniczą umiejętność, której brakowało jego kolegom i koleżankom. Przebywając w jego otoczeniu, odnosiła wrażenie, jakby poświęcał wolny czas na wymyślanie sposobów, by zajść jej za skórę. Na przykład to jego „pani profesor?”. Już za samo zwracanie się do niej per „proszę pani”, podczas gdy cała załoga laboratorium mówiła do niej po imieniu, najchętniej zdzieliłaby go po łbie. Prosiła, nalegała, w końcu rozkazała mu, by przeszli na ty, ale nie dość, że wciąż upierał się przy „pani profesor”, to jeszcze wypowiadał to zawsze z pytającą intonacją, jakby nie był pewien, że ją poznaje, jakby istniała możliwość, że ma przed sobą kogoś innego, chociaż pracowali razem od trzech lat.

Poza tym od lutego z nim sypiała.

Dlatego właśnie nie potrafiła opanować irytacji. Bark – poza tym, że był wkurzający – był też jej kochankiem. Chociaż nie, pomyślała Melanie. Kochankiem nie. Nie znosiła tego określenia. Znajomym do seksu? Też nie brzmiało za dobrze. Partnerem seksualnym? Nieważne. Jakkolwiek go nazwać, decyzja, by zacząć z nim sypiać, nie należała do najmądrzejszych. Problem, przynajmniej z perspektywy Melanie, polegał na tym, że choć za każdym razem, kiedy się odzywał, miała ochotę poderżnąć mu gardło rozbitą probówką, to póki trzymał usta na kłódkę – a jeszcze lepiej przyssane do jej ciała – myślała wyłącznie o nim. Nie sądziła, że okaże się taka płytka, ale po rozwodzie naprawdę miała ochotę na odrobinę przyjemności. A niezależnie od setek sposobów, jakimi Bark doprowadzał ją do szewskiej pasji, seks z nim był dużo więcej niż odrobinę przyjemny. Dawniej Manny dawał jej w łóżku poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Teraz, po rozpadzie ich małżeństwa, napalony doktorant stanowił miłą odmianę.

Melanie miała na swoją obronę to, że wszystko zaczęło się podczas imprezy walentynkowej, na którą dała się namówić doktorantom, będąc pod wpływem kilku szklanek zabójczej mikstury alkoholowej, nazywanej przez nich jadem. Kiedy obudziła się następnego dnia, potrzebowała dłuższego czasu, by przypomnieć sobie, kim jest, gdzie jest, co robi obok Barka w jego łóżku i dlaczego ani jedno, ani drugie nie ma na sobie ubrania. Wymknęła się do łazienki. Płucząc usta płynem, który znalazła na półce, i poprawiając włosy w lustrze, zdała sobie sprawę, że podświadomie podjęła już pragmatyczną decyzję bardzo podobną do tej, która zupełnie się nie sprawdziła w małżeństwie z Mannym. Uznała, że skoro już sobie posłała, to się wyśpi. Wielokrotnie.

Samą imprezę walentynkową przypominała sobie bardzo niewyraźnie, za to z najdrobniejszymi szczegółami zapamiętała poranek następnego dnia. Bark był geniuszem, ale poza tym nie odpowiadał wyobrażeniom o wyglądzie naukowca. Modnie się ubierał, ale przyciągałby wzrok, nawet gdyby chodził w nerdowatej koszuli i nosił w jej kieszeni ochraniacz. Przeniósł się na American University prosto z drugiego wybrzeża, z Caltechu, i można było sobie wyobrazić, że w Kalifornii takich jak on było wielu. Tymczasem w laboratorium Melanie, ba, na całym wydziale entomologii, stanowił wyjątek. Tak jakby należał do innego gatunku. Melanie miała prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i mimo że minęło prawie dwadzieścia lat, od kiedy jako młoda studentka reprezentowała Yale w koszykówce, wciąż grała co najmniej trzy razy na tydzień, a cztery poranki w tygodniu przeznaczała na basen. Bark jednak był od niej o piętnaście centymetrów wyższy i zgodnie ze swoim przydomkiem solidny jak dąb. Melanie wiedziała, że nie podnosił ciężarów, i na tyle, na ile go znała, nigdy nie ćwiczył na siłowni, zresztą w ogóle nie uprawiał żadnego sportu. Mimo to nawet w ubraniu wyglądał jak wyrzeźbiony. Gdyby nie postanowił starać się o doktorat, mógłby zarabiać na życie jako model prezentujący bieliznę.

Kiedy wróciła z łazienki, ominęła ubranie, które leżało zmięte na podłodze, i wsunęła się z powrotem pod pościel. Potem długo czekała. Naprawdę długo. Bark spał jak zabity, ale w końcu zaczął wracać do życia i kontynuowali od momentu, w którym najwyraźniej przerwali poprzedniej nocy. Było warto. Po dwóch miesiącach sypiania z nim trzy albo cztery razy w tygodniu Melanie wciąż nie dawała wiary oczom, kiedy widziała go bez koszuli. Nie potrafiła się powstrzymać przed dotykaniem jego torsu, ramion i mięśni barków. W niczym nie przypominał jej byłego męża. Manny nie był niski, ale niższy od niej, i choć potrafił niesamowicie onieśmielać, zdecydowanie nie należał do mięśniaków. Twardy był wyłącznie w środku. Kiedy odnosił wrażenie, że ktoś robi go w konia w pracy lub w polityce – te dwie sytuacje były dla niego, jako szefa personelu Białego Domu, właściwie tym samym – postępował zawistnie i małostkowo. Odpierał ataki z zajadłością godną ptasznika australijskiego. Niestety agresja, którą przejawiał w życiu zawodowym, nie miała odzwierciedlenia w łóżku, gdzie zachowywał się zbyt ulegle. Ciachem więc nie był ani trochę.

Ciacho, które ostatnio zaprzątało jej myśli, teraz wpatrywało się w nią i próbowało zagaić.

– Pani profesor?

– Bark.

Melanie zerknęła pytająco na pozostałą dwójkę: Julie Yoo, która była o wiele za bogata, żeby spędzać czas, badając pająki, i Patricka Mordy’ego, który w tym roku zaczął studia doktoranckie i było bardziej niż prawdopodobne, że ich nie ukończy, bo okazał się o wiele mniej inteligentny, niż wynikało z jego ocen i z materiałów, które dołączył do swojego podania.

– Co? – spytała. – Co jest tak ważne, że nie mogliście poczekać, aż wrócę do laboratorium?

Bark i Patrick wbili wzrok w Julie, która usilnie wpatrywała się w swoje buty. Melanie westchnęła i starała się opanować złość. Lubiła Julie, naprawdę, ale jak na dziewczynę skazaną na sukces zdecydowanie brakowało jej pewności siebie. Jej rodzice mieli mnóstwo pieniędzy. Tony. Taką ilość, która pozwala latać prywatnym odrzutowcem. Taką, że ich nazwisko widniało na jednym z budynków kampusu American University. Taką, że za cholerę nie rozumiała, dlaczego Julie spędza swój czas w laboratorium, ślęcząc nad pająkami. Poza tym była ładna, i to nie w sposób typowy dla dziewcząt na kierunkach naukowych, których uroda wynikała głównie z braku konkurencji. Julie przyciągałaby wzrok również na studiach biznesu albo prawa. A do tego trzeba być naprawdę ładnym.

Melanie uśmiechnęła się do siebie. Pozwalała sobie na takie myśli, bo wiedziała, że sama też robi wrażenie. Nie wyglądała na młodszą, niż była, ale prezentowała się świetnie. Była jedną z tych czterdziestoletnich kobiet, które sprawiają, że mężczyźni spoglądają na swoje żony i zadają sobie pytanie, dlaczego nie podjęli lepszej decyzji. Zwróciła uwagę, że patrzy na nią Patrick i też zaczyna się uśmiechać, więc szybko się skrzywiła. Kiedy nie trzymała ich krótko, mniej starannie wykonywali swoje obowiązki w laboratorium.

– Możecie mi opowiedzieć po drodze – zakomenderowała, przeciskając się między nimi. – Mam zamiar wstąpić na stołówkę i kupić sobie sałatkę, a jeśli okaże się, że macie dla mnie coś naprawdę interesującego, postawię wam lunch. Jeśli nie, jeśli znów chodzi o to, że jakiś kretyn znalazł w skrzynce bananów pająka i boi się, że jest jadowity, to przysięgam, że zaraz pogracie sobie w ziemniaka pustelnikiem brunatnym.

Zarzuciła torbę na ramię i przygotowała się do zderzenia ze ścianą gorąca, która czekała na zewnątrz klimatyzowanego budynku. Od laboratorium dzieliło ją pięć minut, stołówka była jeszcze bliżej, ale wiedziała, że i tak dotrze na miejsce spocona i czerwona na twarzy. Waszyngtoński upał działał jej na nerwy, a tego roku nadszedł wcześniej niż zwykle.

– Pustelnik brunatny nie ugryzie, o ile…

Melanie odwróciła się w jego stronę z groźną miną i Patrick natychmiast się zamknął. Pokiwała głową.

– No właśnie. A teraz proszę, co dla mnie macie?

O dziwo, kiedy zeszli ze schodów i ruszyli w poprzek dziedzińca, to właśnie Julie zajęła pozycję obok niej. Patrick i Bark podążali krok w krok, ale zostali za jej plecami. Nad budynkami kampusu drzemały miękkie chmury niedające większej nadziei na deszcz, który mógłby dać wytchnienie od gorąca. Melanie pomyślała, że mogłaby tego wieczora wcześniej skończyć pracę, nastawić klimatyzację w mieszkaniu na cały regulator, zamówić sobie jakieś jedzenie i obejrzeć w samotności jedną czy dwie kiepskie komedie romantyczne. Albo zaprosić Barka na noc wypełnioną zajęciami niewymagającymi, żeby się odzywał. W głębi serca wiedziała jednak, że nie wyjdzie z laboratorium wcześniej niż zazwyczaj. Gdyby należała do kobiet, które potrafią skończyć pracę, kiedy jeszcze nie padają na twarz, prawdopodobnie wciąż miałaby męża, do którego mogłaby wracać. W pewnym sensie była dla siebie zbyt surowa, bo raczej nie zdarzało się, żeby Manny opuszczał Biały Dom wcześniej niż ona uczelnię. Różnili się jednak tym, że Manny rzeczywiście wracał do domu, do niej, ona tymczasem zostawiała swoją duszę w laboratorium.

– Miałaś rację – wydusiła z siebie wreszcie Julie.

– Oczywiście, że miałam – odparła Melanie. – W kwestii czego?

Szła przed siebie żywym krokiem, nie przejmując się, czy mężczyźni nadążają. O Julie nie musiała się martwić. Młodej doktorantce brakowało pewności siebie, ale była chyba najciężej pracującym naukowcem, z jakim Melanie miała kiedykolwiek do czynienia. Tak więc nawet szpilki na pięciocentymetrowym obcasie – skromne jak na noc na mieście, ale wysoce niepraktyczne w uczelnianych warunkach – nie stanowiły dla Julie przeszkody w nadążaniu za promotorką.

– Nazca – oznajmiła Julie.

– Nazca?

– Nazca – powtórzyła Julie tonem wskazującym, że jej promotorka powinna wiedzieć, o co chodzi.

Melanie zerknęła na nią bez zatrzymywania się. Jeszcze sto metrów i będą znów w chłodnym wnętrzu, w każdym razie przynajmniej na dwie minuty, które zajmie jej kupienie lunchu i poczekanie, aż obsługa go zapakuje, żeby mogła go bezpiecznie przenieść przez resztę drogi do laboratorium.

– Julie, co ty pieprzysz, do cholery. Nazca? Nic więcej dla mnie nie macie? Po to czailiście się pod moją salą jak stado wygłodniałych pierwszoroczniaków? To jest ta sensacja, która nie może poczekać, aż wrócę do laboratorium? Serio? – Wygłosiwszy tyradę, przyśpieszyła kroku.

– Nazca – powtórzyła jeszcze raz Julie. – No wiesz, w Peru…?

Melanie stanęła.

– To było pytanie, czy stwierdzenie? – Skierowała rażący wzrok na Barka, który chyba nie rozumiał, czym zawinił, ale miał dość oleju w głowie, by częściowo schować się za Patrickiem. Melanie znów chętnie zdzieliłaby go po łbie. Zaraził Julie swoim zwyczajem kończenia każdej wypowiedzi znakiem zapytania. – Nazca, w Peru – przytaknęła. Spojrzała na trójkę doktorantów, którzy wpatrywali się w nią w odpowiedzi, wszyscy lekko uśmiechnięci, jakby czekali na pochwałę. – Okej – westchnęła Melanie. – Poddaję się. Chodzi wam o rysunki z Nazca. No i? Czy ktoś może mi, do jasnej cholery, wyjaśnić, w jakim celu trujecie mi dupę? Chcę kupić sobie sałatkę i wrócić do labu.

– Nie pamięta pani, co robiła na imprezie walentynkowej? – spytał Bark. Trudno jej było ocenić, czy jego twarz była czerwona od gorąca, czy zlał się rumieńcem, kiedy zdał sobie sprawę, co mówi, ale z największym wysiłkiem zachował opanowanie i kontynuował: – Wciąż opowiadała pani o Nazca…? O rysunkach i pająku…?

Patrick rzucił się na ratunek:

– Mówiłaś, że nie powstały bez powodu. Te znaki na ziemi. Że jest ich wiele rodzajów. Linie, zwierzęta, i tak dalej. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałem, ale w ogóle nie chciałaś opowiadać o innych zwierzętach, interesował cię tylko rysunek pająka. Mówiłaś, że rysunki widać z samolotu i że są dość płytkie, ale i tak wymagałyby mnóstwa pracy, i że twoim zdaniem pająk musiał się tam znaleźć z konkretnej przyczyny.

Melanie nie pamiętała, żeby rozmawiała o tym ze swoimi podopiecznymi, ale nie widziała też powodu, by im nie ufać. Prawdę mówiąc, rysunki z Nazca fascynowały ją, od kiedy usłyszała o nich po raz pierwszy, a wygłaszanie teorii na ich temat było czymś, co mogłaby spokojnie robić nawet po pijaku. Inna sprawa, że najwyraźniej po pijaku była też zdolna sypiać z doktorantami. Dlatego właśnie piła dość rzadko.

W Peru była tylko raz, z Mannym. Pojechali na wakacje ostatniej szansy z nadzieją, że spróbują załatać największe dziury w swoim dogorywającym małżeństwie. Manny proponował Hawaje, Kostarykę i Belize, białe plaże i domek tylko dla nich, ale Melanie od lat chciała zobaczyć rysunki z Nazca i nie obchodziło ją, że on nie. Tak naprawdę to gdyby miała być ze sobą szczera, nalegała na Peru po części dlatego, że Manny nie miał ochoty tam jechać.

Z powietrza wyglądały niesamowicie. Białe linie wyryte w rdzawo-brązowej ziemi, układające się w glify, zwierzęta, ptaki. I kształty, których nie rozumiała. A wśród nich ten, na którym najbardziej jej zależało: pająk.

Pewni badacze – zdaniem Melanie świry – twierdzili, jakoby linie rysunków służyły za lądowiska dla pradawnych astronautów albo że Indianie Nazca przy ich projektowaniu posługiwali się balonami. Poza tym panowała jednak zgoda, że do stworzenia rysunków zastosowano zwyczajne środki. Archeolodzy znaleźli dowody korzystania z podstawowych technik inżynierskich – na przykład słupki pozostawione na końcach niektórych linii. Nazca zaczynali od wytyczenia kształtu, po czym wybierali pokrywające ziemię kamienie do głębokości około piętnastu centymetrów, odsłaniając zalegającą niżej warstwę o kontrastującym białawym kolorze.

Widok pająka odebrał jej dech, mimo że oglądała go już wcześniej na zdjęciach i szkicach. Z wysokości, na której leciał ich jednosilnikowy samolot, wyglądał na małego, ale zdawała sobie sprawę, że w rzeczywistości, na ziemi, jest długi na pięćdziesiąt metrów, może nawet trochę dłuższy. Pilot coś do niej krzyknął i zobaczyła, że kręci palcem w powietrzu. Chciał wiedzieć, czy ma zatoczyć kilka okręgów nad pająkiem, na co umawiała się z nim przed startem, korzystając ze swojego tragicznego hiszpańskiego. Skinęła głową i poczuła dłoń Manny’ego na ramieniu. Nakryła ją własną i zdała sobie sprawę, że płacze. Powodem, dla którego chciała zobaczyć pająka, nie była chęć ujrzenia na własne oczy czegoś, o czym czytała. Chodziło o coś więcej. Sama myśl o tym sprawiała, że jej dusza naukowca skręcała się ze wstydu. Nie powiedziała Manny’emu, bo na pewno tylko by westchnął i odbyliby kolejną wielogodzinną rozmowę o ograniczeniach nauki i biologii, która następnie zeszłaby na temat adopcji.

Dopiero w tej chwili zdała sobie dokładnie sprawę, dlaczego nalegała na Peru mimo sprzeciwu Manny’ego. Dlaczego uparła się, że pojadą zobaczyć rysunki z Nazca albo nie pojadą nigdzie. Wiedziała, że to wariactwo. Racjonalna, naukowa część jej osoby, ta, która miesiącami mozoliła się nad badaniami do doktoratu, która przesypiała w laboratorium dwie albo trzy noce w tygodniu i odrzucała zaloty doktorantów nieskorych do równie ciężkiej pracy, nie miała złudzeń, że zaciągnęła Manny’ego do Peru z desperacji, chwytając się brzytwy, bo tylko to jej zostało jako kobiecie zbliżającej się do czterdziestki, której wydawało się, że odsunie rodzenie dzieci do chwili, gdy będzie na nie gotowa, po czym odkryła, że prawdopodobnie nigdy nie była do tego zdolna. Prawdopodobieństwo, że coś osiągnie, było bliskie zeru, ale od kiedy przeczytała o teorii pewnego badacza Nazca – którego zdaniem rysunki miały znaczenie rytualne, a ptaki, rośliny i pająk przedstawiały płodność – nie mogła się pozbyć wrażenia, że być może istniał powód, dla którego ten obrazek zawsze ją przyciągał. Być może pająk u podnóża peruwiańskich wzgórz po prostu na nią czekał.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Wyklucie

Подняться наверх