Читать книгу We krwi - Gabriela Zapolska - Страница 4
I.
ОглавлениеGwałtowne szarpnięcie dzwonka zbudziło Stefanję.
Porwała się ze snu, zsiniała od chłodu.
Ktoś gwałtownie bił pięściami we drzwi wchodowe.
Wyskoczyła z łóżka i dziecięcemi rękami narzuciła na siebie włóczkową spódniczkę.
—Zaraz! zaraz!— wołała w stronę przedpokoju.
Z po za kratek łóżeczka podniosła się mała, jasna główka, ozłocona nagle w świetle porannem.
—Mamusia idzie?
Kobieta znalazła wreszcie spódnicę i, plącząc sznurki, zarzucała ją na długą, nocną koszulę, która jej szerokiemi fałdami na bose stopy spadała.
—Śpij! synku! śpij, Dziudku!
Lecz drzwi wstrząsane silną píęścią dudnìły jak dno pustej beczki.
Dzwonek znów zajęczał przeraźliwie.
—Idę! idę!—wołała Stefanja.
Przechodząc mimo łóżeczka nasunęła na tors dziecka kołderkę.
— Śpij, Dziudku!... to tatuś powraca.
Chłopczyk brwi zsunął i piąstki do buzi przytulił.
— Mamusiu!—wyjąkał cichutko, lecz już biała koszula mignęła we drzwiach i Stefanja boso do drzwi dopadła.
Odsunęła rygiel i cofnęła się, przytrzymując na zapadłych píersiach duży kraciasty szal, który, biegnąc przez jadalnię, z krzesła porwała.
We drzwiach teraz, w ciemnej głębi schodowej klatki, stał wielki rozrosły mężczyzna w kożuchu, nadzianym na bieliznę, bosy i z wielką czapką na silnie poczochranych włosach. Mężczyzna ten trzymał na ręku, tak, jak się trzyma kilkoletnie dziecię, porządnie odzianego człowieka, którego rozpięte palto miało obszarpany kołnierz, a cała odzież poplamiona była rozlanym płynem. — Blada, niemal żółta twarz tego człowieka, jak trupia, odbijała przy ciemnoczerwonej cerze stróża. Jedynie tylko na policzkach dwie niewielkie centki, jakby oparzonej skóry, znaczyły się silnie, przechodząc w sine podkowy, okrążające nawpół przymknięte oczy.
Stefanja chwyciła się oburącz za głowę.
— Jezu! — wyjąknęla — znowu!
Stróż wszedł do przedpokoju.
— A jakże! — odparł ochrypłym głosem — pod bramą samą to jeszcze stojał, ale jak go kompany odeszły, a on bez próg przełazł, tak grypsnął mi odrazu pod nogi. Podjonem go i niosę, bo nie chciałem dyshonoru na takiego pana dla ludzi! Ciężki, bo ciężki.
Śmiał się teraz, patrząc w nieprzytomną twarz pijaka, i zakołysał go lekko na rękach.
— Jak to se śpi, a o Bożym świecie nie wie.
Stefanja zwróciła się ku głębi mieszkania.
— Jeśliście łaskawi, to zanieście pana do saloniku. Połóżcie go na sofie.
Otworzyła drzwi i wprowadzíła stróża do małego pokoiku, w którym oprócz sofy, stołu i kilku krzeseł, nic nie było.
Stróż ułożył śpìącego na sofie i stanął, ocierając czoło.
— Pójdę do bramy.
Lecz nie odchodził, czekając widocznie na datek za oddaną przysługę.
Stefanja zrozumiała to nieme przymówienie się.
— Mój Wawrzonie, dziękuję wam tymczasem. Ześlę wam przez dziewczynę szóstkę.
— O! nie spieszno! — odparł stróż, kierując się ku wejściu.
Jeszcze od proga na uśpionego spojrzał.
— A to ci śpi, jak roczne dziecko!—wyrzekł, krztusząc się ze śmiechu.
Lecz w tej chwili źrenice pijanego rozwarły się z wysiłkiem.
— Kawy!...—wybełkotał, a z kącików ust ślina mu płynąć zaczęła—kawy dla mnie... í... dla moich przyjaciół!
Stefanja rękę ku stróżowi skierowała:
— Wyjdźcie!... proszę!...
Chłop wyszedł, trzaskając silnie drzwiami.
Stefanja oparła się chwilę o ścianę i przymknęła oczy jakby chcąc nabrać oddechu i siły do przebycìa ciężkiej chwili.
Szary świt jesienny stopniowo ustępował przed niepewnym blaskiem dnia dżdżystego i jakby przygníecionego rozsypanym w powietrzu miałem ołowiu. Przez okno przysłonięte muślinową firanką, szare rozwłóczyły się cienie. Po kątach meble jeszcze w mrok zupełny spowite, występowały gdzieniegdzie lśniącemi konturami.
Siedzący na sofie mężczyzna podnieść się usiłował, opierając o stół obiema rękami. Lecz — klapa przeważyła i ciężka masa drzewa opadła mu na kolana.
— Cóż u stu djabłów! — krzyknął, silnie otwierając usta—teraz meble popsułaś! stół złamałaś? Ty... podła!
Drżącą pięść w stronę żony wyciągnął.
— Zrujnowałaś mnie do szczętu i teraz dalej rujnujesz? Czekaj, ja cię nauczę!
Znów podnieść się usiłował, ale napróżno. Ślina mu wązkim strumieniem sączyła się na przód koszuli, źrenice mimowoli zachodziły za nabrzmiałe powieki. Chwilamì, jedynie białka zaczerwienione i zapalone, świeciły pod rzęsą.
— Chodź tu! chodź tu, kiedy ci każę! słyszysz!
Stefanja oderwała się z wysiłkiem od ściany.
— Zaśnij!—prosiła cichym głosem.
— Zaśnij!—przedrzeźniał mężczyzna — zaśnij! ty nie umiesz, tylko spać... i skomleć! a ja muszę o tobie myśleć... i o twym synaczku czułym!... muszę na was pra... co... wać!
Czkawka go porwała; chwilę długą powietrze łapał, rękami o sofę waląc.
— Wo... dy...—wykrztusił nareszcie.
Stefanja szybko z pokoju wybiegła; w sypialni Dziudek niespokojnie głowę z kratek łóżka wychylił.
— Tatuś?—zapytał przyciszonym głosem.
— Tak, Dziudku, tatuś—ale chory.
— Chory?—powtórzyło dziecko, jakby w zamyśleniu.
Stefanja w konewce wody rękę umoczyła; służąca, tęga dziewczyna, śpiąca na łóżku koło okna, przewróciła się, majacząc, młoda kobieta, jak cień, z kuchni się wysunęła i, nie uważając na wstające w łóżeczku dziecko, do saloniku się skierowała.
Lecz tu już mężczyzna, szarpiąc się, zdołał odepchnąć od siebie stół, i zwalił się ciężarem własnego cielska na ziemię. Na tle jasnej podłogi czerniał, jak wielka czarna kłoda. Głową walił o ziemię, unosząc się na rękach, do których mu silnie krew naciekła. Przez czoło biegła mu sina żyła, prawie granatowa, wypukła na pożółkłej skroni.
— Wody!...
Stefanja bez wahania na ziemi przyklękła i grubą szklankę napełnioną wodą do ust męża podniosła.
On skwapliwie usta do szkła przytknął i chleptał płyn zaślinionemi wargami.
— Przechyl, podła!...—wybełkotał dławiąc się z wściekłości.
Kobieta przechyliła szklankę, woda pociekła gwałtownie i oblała gors koszuli.
Michał uniósł się na rękach i z całą siłą plunął w twarz żony.
— Masz, szelmo! to... cię... nauczy koło męża chorego chodzić.
Stefanja cofnęła się w milczeniu i chustką wełnianą twarz ocierać zaczęła.
— Człowiek do domu powrócić nawet nie może — charczał tymczasem mężczyzna—czyste piekło... zmora ta na progu wita!...
Z trudnością całem cìałem się obrócił i na wznak do ziemi teraz przypadł.
— Hije... na!...—wybełkotał, szarpiąc oblaną koszulę na piersiach.
Chwilę panowała głucha w pokoju cisza.
Świt coraz tryumfalniej przez okno się wdzierał, bieląc fałdy firanek. Jakieś szarawe światełko w tafli podłogi zabłysło—mając refleks na listwie pod ścianą biegnącej.
— Hije... na!...—powtarzał wciąż mężczyzna.
Zdawał się usypiać i tylko od czasu do czasu silny dreszcz wstrząsał nim całym. Uderzał wtedy głową o podłogę i prawą ręką posuwał po ziemi. Plamy, na policzkach się krwawiące, bladły i przechodziły w cień bladoróżowy, natomiast wargi siniały i zdawały się wydymać powoli.
Stefanja przygasłemi oczami twarz męża śledziła. Zimno jej było widocznie, bo szczelnie się chustką osłaniała i do ziemi chyliła, bose nogi spódnicą przysłaniając. Szarawe, ziemiste tony twarz jej wychudłą pokryły; stała tak blada i skostniała, nieruchoma prawie, jakby do ziemi przykuta.
Nagle z piersi mężczyzny wydarł się okrzyk nieludzki, jakby ryk zwierzęcia dławionego przez sforę psów.
I znów nastała cisza, i tylko miarowy stukot głowy bijącej o podłogę pobrzmiewał głucho po ciasnej przestrzeni saloniku.
Stefanja cicho, na palcach, tłumiąc oddech, ku mężowi się podsunęła.
Leżał teraz z oczyma przymkniętemi, napozór spokojny, z maską klowna, wykrzywioną jakiemś wewnętrznem cierpieniem.
Stefanja chustkę z pleców zsuwać poczęła i pochyliła się nad leżącym, ciągle blada i zrezygnowana, lecz on, nagłym. kocim ruchem, bosą jej nogę wyżej kostki uchwycił i silnie paznogcie w ciało zatopiwszy, charczał:
— A, suko! przychodzisz patrzeć, czy żyję... czy nie umarłem, tobie na pociechę... a, suko!...
Ona usiłowała oswobodzić nogę z konwulsyjnego uścisku pijaka.
— Puść! — wyjęczała przez zaciśnięte zęby — puść!... boli!...
Lecz on coraz silniej wpijał swe dawno nieobcinane pazury w wychudłą warstwę ciała, i konwulsyjne to natężenie dreszczem rozkoszy go przejmować się zdawało.
— Ha! ha! ha!—śmiał się przeciągle, uderzając nogami o podłogę.
Nagle cały snop promieni słonecznych wpadł do pokoju, zalewając mdławym blaskiem ciasną przestrzeń. W powodzi tej świetlanej, skąpała się nagle straszna postać Michała, torturującego nogę żony.
Pod wpływem bólu, Stefanja wiła się prawie, i, szarpiąc, podrzucała w górę bezwładne cielsko mężczyzny, które sunęło się na nią, jakby łańcuchem przykute.
— Puść... Michał!... com ci zawiniła! O, Jezu!...
W tem—we drzwiach uchylonych zamajaczyło coś drobnego o żółtawych barwach. Boso, w koszulce, stanął na progu Dziudek, zwabiony hałasem i jękiem matki. Jak przykuty do ziemi tak stał teraz nieruchomo, wpatrzony wielkiemi błękitnemi oczami w straszny obraz, jaki mu się w snopie słonecznych promieni przedstawia. Usteczka wpółotwarte drżały mu lekko i w podkówkę się krzywiły.
Zdawał się nie oddychać, przerażony, przybity, nagle zestarzały.
Stefanja dojrzała natychmiast jasną główkę dziecka. Jak szalona wyciągnęła ręce w jego stronę pragnąc zakryć przed nim nędzę swego życia.
— Dziudek!... idź stąd! idź... natychmiast!...
Pijak puścił nogę żony i zakrwawione paznokcie ku drzwiom wyciągnął.
— Won!... paszoł!...—wybełkotał.
Lecz dziecko stało ciągle nieruchome, milczące, chmurne, jakby koncentrując całą swą istność w źrenicach, w ojca wlepionych.
Matka już do niego przypadła i całem swem ciałem zatrzymując teraz męża, do przedpokoju dziecko popychała.
— Idź, synku, idź!... tatuś chory!...
Drzwi zamknęła i do salonu wróciła.
Pod drzwiami przedpokoju, dziecko do listwy przylgnęło jakby półsenne, rozmarzone, przeżuwając świeżo otrzymane wrażenia.
Tymczasem mężczyzna powoli zasypiał, sztywniejąc na środku pokoju, jak figura woskowa za witryną przekupnia. W złocie słońca, w którem już drgały mirjady pyłków, to uosobienie zezwierzęcenia człowieka, wybijało się z brutalnością najwyższą, uwidoczniając ślady bestjalstwa i fizycznego rozkładu ze szczerością prawie bezczelną.
Kílkakrotnie jeszcze zaślinione wargi poruszyły się, usiłując wydać z siebie jakiś głos, wyszeptać jakieś słowo. Lecz już ciężar ołowiu opadać zdawał się silną maską na wszystkie rysy i na klatkę piersiową, z której wydobywało się rzężenie. Jedynie tylko palce u rąk zachowały pewną władzę i poruszały się lekko, drapiąc powierzchnię podłogi.
Stefanja odetchnęła.
Wiedziała, że mąż teraz spać będzie długo i spokój wróci na godzin parę.
Kulejąc, bo krew z pokaleczonej jej nogi lekko się sączyła — zwróciła się ku drzwiom, zgarbiona i smutna.
Już za klamkę ująwszy, odwróciła się—i, spojrzawszy na śpiącego, ku niemu podeszła.
Chustkę wełnianą z pleców zsunąwszy, delikatnie na nogi mu zarzuciła i, przyklęknąwszy zdaleka, ostrożnie go otulać zaczęła.
W ruchu tym była cała potęga miłości, silniejszej, niż śmierć, kobiecości bezgranicznej, uległej, płacącej chlebem za kamień.
Chwilę jeszcze wpatrywała się w nieruchomą już twarz męża i w oczach jej zaszkliły teraz dwie wielkie łzy.
Powstała cicho i, ciągle kulejąc, z saloniku się wysunęła.
Na progu spotkała Dziudka przy ścianie drżącego. Chciała przemówić, połajać dziecko za nieposłuszeństwo, lecz... sił jej nie stało. Pochyliła się tylko i przy dziecku przyklękła, a na jasną głowę malca dwie wielkie, gorące łzy spłynęły.
__________