Читать книгу We krwi - Gabriela Zapolska - Страница 8

V.

Оглавление

Noc.

Nad komódką jesionową pochylona, przyklękła Stefanja i dobywa ze spodu szuflady starannie poskładane swoje jeszcze wyprawne prześcieradła.

Na komodzie pali się niewielka lampka przyćmiona abażurem zrobionym z zielonej bibułki.

Lampka ta pogrąża w cieniu prawie całą sypialnię, w której kątach kryją się ubogie sprzęty, stare, jesionowe łóżka pookrywane czerwonemi watowanemi kołdrami.

Na jednem z nich, leży na wznak Michał, z oczyma szeroko rozwartemi, wlepionemi w świetlany krąg, który światło lampy zaznacza na ciemni sufitu.

Nocna koszula szeroko na piersiach pomimo chłodu rozpięta, ujawnia przerażającą chudość jego ciała, podobnego do szkieletu, obciągniętego żółtą, wiecznie wilgotną i potem okrytą skórę.

Twarz występuje ostro wśród bieli poduszek, chuda i spiczasta, z bezustannem drżeniem na powierzchni kołdry, zaznacza się białawą żółtością na purpurowem tle wełny.

Stefanja nad szufladą pochylona, ostrożnie ubogą bieliznę przekłada, w bezustannej trwodze, aby ta biel nędzna nie rozpadła się nagle, pozostawiając ich ciała bez koniecznego okrycia.

Ubogą, bo miała wyprawkę ubogą, w domu i po sklepikach żydowskich na Wołówce łataną. Jedynaczką niby była, ale biedną u biednej matki, którą przed dwoma laty pochowała na końcu cmentarza, het, pod samą linią wytyczną, tam, gdzie były najtańsze kwatery.

Ojca bo i prawie nie znała.

Miała jego miniaturę z lepszych czasów, zrobioną w halsztuku i z długiemi włosami. Matka mówiła, że był to piękny mężczyzna, że tańczył gładko i miał szczęście do kobiet. Urzędnikiem był niewielkim, i pozostawił onie szczupłą emeryturę i córkę, która zupełnie niespodziewanie zjawiła się po piętnastoletniem pożyciu.

W biedzie więc wyrosła Stefanja, w biedzie i łataniu wciąż krótkich spódniczek, z których uciekała poprostu w górę, rosnąc jak młoda choinka. Rozwijała się jednak tępo i boleśnie — wciąż zamknięta w ciasnym zaduchu ormiańskiej szkoły, do której oddała ją matka, korzystając skwapliwie z taniego sposobu wykształcenia.

Dziewczyna przerażona i nieośmielona swym stanem, w przełomie ważnego kryzysu swego wzrostu, nagle zachorowała, zbladła i zdawała się prędzej cieniem, niż istotą żyjącą.

Przestała chodzić do klasztoru, w którym nie nauczyła się nic prawie, tylko fałszywie śpiewać Agnus Dei, miernie grać na fortepianie i w krótkim czasie została narzeczoną Michała Kortysickiego, stroiciela fortepianów i fisharmonji.

Stroiciel był młody, przystojny, ujął odrazu matkę, oznajmiwszy, że nie pije, nie pali i w karty nie gra.

Wprawdzie, ten i ów przebąkiwał, że Michał, mając zaledwie lat szesnaście ciągnął do kieliszka i nieraz kaczki zaganiał, lecz chłopak uroczyście zaprzysięgał, że to było z głupoty, i że nìgdy, nigdy do ręki żadnego trunku nie weźmie.

Mówił tak poczciwie, tak ręce składał, i tak ładnie łagodnemi, szafirowemi oczyma na Stefkę spoglądał, że pojechali wreszcie do Ojców Dominikanów w osobnej dorożce, a powrócili już w jednej uśmiechnięci i o przyszłość spokojni.

Jak kartki książki życiowej, tak powoli, drżącemi od zmęczenia rękami, przekładała młoda kobieta ciasno zgniecione fałdy ubogiej swej wyprawkí, której połowę na pieluszki i koszulki Dziudka podarła sama, w chwilach niepewnych o życie swoje i noszonej pod sercem istoty.

W głębi szuflady śpią cicho i spokojnie poszewski z szydełkowemi wstawkami, koszule obdziergane u góry bawełną, kaftaniki barchanowe szczelnie pod szyję zapięte, spódnice długie na tasiemkę nawleczone dziewicze i proste, cały dostatek kobiety biednej, uczciwej, spokojnie śpiącej na prosto zasłanem łóżku, w mgławem świetle lampeczki migocącej obok kołyski dziecka. I tylko jak spódniczka zalotnej tancerki, cała z fałd i koronek złożona, przypadł do jednego z kątów kaftanik poślubny, skromnie kokieteryjny, z dyskretnemi wstawkami, przez które zda się w niepewnem świetle, różowe przeświecać ciało...

Stefanja wyciągnęła rękę i ciemnemi palcami dotknęła wyrurkowanych walansienek.

Bibułka podłożona pod spód kaftanika zaszeleściała cicho, jak liść jesienny, nagle skrzydłem ptaka strącony.

Lecz na łóżku w tej chwili rzucił się Michał nagie przerażony.

— Co to!—wybełkotał z przestrachem.

Stefanja odwróciła się ku niemu.

— Nic! nic! śpij— wyrzekła łagodnie.

Głowa mężczyzny opadła na poduszki i ciemniała znów w kącie, bezustannym, nerwowym dreszczem wstrząsana.

Stefanja zwróciła się ku szufladzie.

Stos prześcieradeł leżał na ziemi, pochyliła się nad niemi i uważnie rozpatrywały fałdy zjedzone przez użycìe chlorku i gotowanie w saganach na rozpalonej blasze.

Nie, stanowczo nie zadowoli Heleny, choćby jej nawet oddała najlepsze, obszywane ząbkami, które używała dawniej do obszycia kołder.

Teraz — poprzestaje na podszywaniu zwyczajnemi, perkalowemi prześcieradłami odkąd Michał popadł w nieszczęście i często w nocy, w napadzie chwilowego szału, lub gniewu, nagle drzeć całą pościel zacznie.

O!... powoli doszła do tej oszczędności, i to ciężko nabytem doświadczeniem. Poszewki ze wstawkami robionemi pracowicie przez matkę, ukryła także starannie. Zaszywa teraz poduszki na moc, w grube zwyczajne powłoczki, i to jeszcze musi szyć za igłą i podwójną nitką.

Michał, szarpiąc się we śnie, wszystkie guziczki obdzierał, Helena w praniu dopełniała reszty.

Bielizna padała w szmaty; trzeba było ocalić resztę.

Wreszcie, odłożyła Stefanja jedno z prześcieradeł i, ująwszy stos cały, powoli go w komodę składała.

Klęcząc tak, z głową naprzód pochyloną, w szarym, wieczorowym szlafroku, który opinał jej trochę wychudłe plecy, ramiona i na biodrach przylepiał się dokładnie, miała w sobie wdzięk dziewczęcy, wdzięk nieskażonej prostoty.

Światło padało białawo-żółte z pod zielonej bibulanej obsłonki na jej włosy rudawo-blond, opadające na kark w napół rozplecionym warkoczu. Głowa ta miała przeczystelinie drobnej głowy kobiecej, kształtami doskonale pięknej. Włosy pokręcone, naturalnie fryzowane biegły kapryśną kaskadą srebrząc się na szczycie czaszki, złocąc się jaskrawo po nad konchami uszu. W pochyleniu tem, twarz nikła prawie zupełnie, drobna, blada, zmięta, z przedwczesną linją gęstych zmarszczek koło oczów, z dwoma kreskami, biegnącemi od wypukłości delikatnych nozdrzy nosowych, ku doskonale pięknym ustom, zawsze nawpół otwartym, jakby dla zaczerpnięcia powietrza.

W ustach tych krył się bezmierny urok piękności i czaru tej twarzy. Gdy rzadki uśmiech podniósł nagle, zawsze ku dołowi opuszczone kąciki warg, wówczas cokolwiek wydłużona broda zaokrąglała się, policzki pokrywały się dołkami, linie smutne uciekały, oczy otwierały się z dziecinną jakąś naiwnością. Coś promieniało z tej młodej twarzy, skalpelem nędzy i smutku pooranej, zawsze prawie przygasłej, głodem, zmęczeniem, udręczeniem krzywionej.

Stefanja układała delikatnie, ostrożnie, swą biedną chudobę, z tą kobiecą miłością do bielizny, do fałd dobrze wyprasowanego płótna, do chęci otoczenia swojej delikatnej skóry przeczystą bielą nieskalanej gładkości. Zanurzając głębiej rękę, natrafiła na jakiś zimny przedmiot.

Sięgnęła i wydobyła buteleczkę płaską z długą, ciemną rurką, którą dokarmiała Dziudka, grzejąc mu na spirytusie mleko i wodę ryżową w ciszy nocnej, przerywanej kwileniem dziecka, lub ciężkim kaszlem matki, śpiącej w jadalni za parawanem.

Ciężkie bo to były chwile; Michał opuszczał się w pracy, wracał do domu późno, z oczyma dziwnie błyszczącemi, podrażniony, wesoły, z mnóstwem idei i zamiarów w głowie, z chęcią łamania murów, z siłą fizyczną zdwojoną, pełen werwy, dowcipu, aż wyczerpany, ogłupiały, bełkocąc słowa bez związku, z gorączką na ustach, walił się na łóżko, najczęściej nawpół rozebrany, nie mogąc trafić do ładu z częściami ubrania, które rozrzucał po podłodze u stóp łóżka.

Była to pierwsza faza jego pijaństwa, faza hałaśliwa, pełna życia i energji. Mówił najczęściej wtedy o nadzwyczajnej swej pracy dziennej i zamówieniach na następne dni tygodnia. Matka wierzyła mu, potakując ze swego łóżka, w którem leżała pod stosem kołder z różańcem okręconym na lewej ręce.

Lecz w Stefanji serce szarpało się bolesnem przeczuciem.

Przewijając dziecko, lub kołysząc je do snu, patrzyła z trwogą na męża, którego postać rysowała się ciemnym tułowiem w niezbyt jasnej przestrzeni pokoju. Nie poznawała go.

Wydawał się jej większym, tęższym, bardziej rozrosłym. Ten potok słów, płynący mu z ust całą lawiną, przerażał ją poprostu. Wesołość, gorączkowe porywy, mieszały jej spokojne i ciche usposobienie.

Najczęściej milczała, pochylona nad dzieckiem, rzucając od czasu do czasu jedno tylko zdanie.

— Ciszej, Michał! dziecko mi obudzisz!

Lecz on wybuchał hałaśliwym śmiechem.

— Tak! tak! ta Stefka, to czysta kura zmoczona, nawet pośmiać się nie da, rozwinąć szerszych poglądów, wyjaśnić planów na przyszłość. Jedynie mama, ta rozumie dokładnie swego zięcia i wchodzi zupełnie w jego usposobienie. Cóż wielkiego! jeśli się było „Pod gwiazdą“ i ten i ów zaprosił, a potem należało się rewanż dać w całości. Tylko kobiety nigdy wyrozumienia nie mają; jedna mama, poczciwa mama.

Język mu się plątał, powieki przymykały, pomimo wysiłków, jakie czynił, aby wpatrywać się w płomień migocącej lampeczki. Teraz — powoli, tracił swą wesołość, stawał się smutny, melancholiczny i, siedząc na brzegu łóżka, pogrążał się powoli w smutną zadumę. Oczy traciły blask i żywość, zachodziły mgłą, twarz zdawała się nabrzmiewać, ręce nerwowo do ust mu się cisnęły.

Skarżył się na opuszczenie, na nieczułość żony, groził, bełkotał, wreszcie ruchy jego stawały się coraz ociężalsze, głowa powoli wgłębiała się w ramiona, krzyż wyginał w pałąk, aż wreszcie pobladły, bez najmniejszego wyrazu w twarzy, osuwał się na pościel, rozkładając swe członki, jakby wypełnione watą, zamiast ciała.

Stefanja nie spała wtedy długo w noc, leżąc cicho z ręką na krawędzi trzcinowej kołyski, w której spało dziecko pod przykryciem zielonej kitajki.

Ciężki, rzężący oddech męża przecinał ostrą gamą powietrze.

W rzężeniu tem była jakaś walka ciężka, straszna, tragiczna, coś ze zdławionego zwierzęcia, które wszelkiemi siłami pragnie zrzucić napastnika ze swego grzbietu.

Cicha, powolna praca trucizny rozpoczynała się już z nieubłaganą szybkością. Powoli, jak stado wężów wślizgiwała się w żyły, pławiąc się we krwi, która wielkim głosem domagać się tego jadu musiała.

I leżącej w milczeniu kobiecie zdawało się, że w chrapliwym oddechu męża słyszy świst złowrogiej gadziny, trjumfującej w dzikiem uniesieniu.

Zamykała oczy, tuliła głowę w poduszki, lecz świat ten urągał jej usiłowaniom, ciągle wzrastający, szyderczy — zwycięski.

I wtedy — w piersi kobiety powstawała chęć silna do walczenia z tym niewidzialnym wrogiem, postanowienie zmierzania się z kłębiącą masą gadzin zionących jad trucizny.

Stawała do walki, nie mając nic w zapasie, prócz bezmiernej miłości, i walczyła już lata całe z hydrą stugłową, wiecznie potężną, tajemniczą, w swem zwycięstwie nieubłaganą.

W walce tej zestarzała się, zniszczyła, stała się sługą swych sług, dziecka, namiętności męża — jego szalonych uniesień.

W walce tej — wzięła na swe wątłe barki utrzymanie domu, bo Michał pracować przestał. A mimo to walczyła jeszcze, postanowiła walczyć—do śmierci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lampa dogasała.

Stefanja powstała z klęczek i z po za komody dobyła blaszankę z naftą. Zwyczajem uświęconym tradycją, wykręciła zapalony knot i naftę w rezerwoar lać zaczęła.

Napełniwszy rezerwoar, brener wkręciła, blaszankę znów na komodę ukryła i zbliżyła się do łóżka, przy którem stało duże pudełko lubiane starannie zamknięte.

Otworzyła wieko i do komody pudełko zaniosła. Przystawiła dwa krzesła, rozwidniła lampę, zasłaniając płomień od strony Michała książką rachunkową i, usiadłszy na jednem z krzeseł, pudełko postawiła na drugiem i rękę weń zanurzyła.

W całej masie gałganków i szmatek kolorowych, w resztkach błękitnej satyny, białego muślinu, wstążek i galonów, żółciły się konopianą barwą peruki niewielkich lalek, starannie na dnie pudełka ułożonych.

Lalki te drzemały spokojnie, z powiekami opuszczonemi na szklane, potworne źrenice, z których rozchodziły się promienie kresek naśladujących rzęsy. Uparte głowy z bombiastemi czołami, głowy źle sformowanych niemowląt, niknęły w masie złocistej filozeli roztrzępionej dokoła żółtawo różowych twarzyczek. Niektóre miały usta wpółotwarte, a w czarnej jamie połyskiwały tekturowe zęby przedzielone czarną linijką tuszu, cienką i prawie niedostrzegalną.

Stefanja jedną z tych lalek wyjęła i ostrożnie zaczęła brać miarę jej ramion wązkich i spiczastych z odstającem popiersiem maski na połowie pleców.

Poczem, położywszy lalkę na brzegu komody, kawałek merli z pudełka dobyła i, nadciąwszy nożyczkami, szybko przedarła.

Na łóżku rzucił się nagle Michał.

— Co to?—wybełkotał z trudnością spieczony język, od podniebienia się odrywając.

Stefanja odwróciła głowę.

— Nic! nic! śpij, proszę cię!

Lecz on już nie zasnął, tylko chmurnemi i krwią zabiegłemi źrenicami w plecy żony się wpatrywał.

Ona — krajała z merli małą spódniczkę, wycinając dół ostrożnie w ząbki.

Kręciła przytem głową i nerwowo zaciskała usta.

Skrajawszy spódniczkę, szukała chwilkę naparstka i nici na dnie pudełka, wreszcie znalazłszy, do zszywania brytów się zabrała.

Nowy ten rodzaj zarobku, wykonywany w nocy, w tajemnicy przed Heleną — wyprosiła u jednego z kupców ze składu zabawek na rynku, i zwłaszcza przed świętami Bożego Narodzenia dostawała naraz po kilka tuzinów lalek do ubierania.

Szyła tak długo chwilę; nagle szelest przerwał jej robotę.

Obejrzała się.

Michał powoli wysuwał nagie nogi z pod kołdry, chłodząc je w dość zimnej atmosferze pokoju.

Cierpiał widocznie, bo cichy jęk wydobywał mu się z warg zaciśniętych.

Stefanja szyć znów zaczęła, nie śmiejąc podejść do tego człowieka, który rano katował ją, ranił i obrzucał obelgami.

Tymczasem Michał cierpiał zwyczajną swą codzienną mękę, nie mogąc znieść rozgrzania się swych kończyn w pościeli. Z początku jedynie tylko uczucie podobne do łaskotania, przesuwania się pod piętami mrówek, dręczyło go po położeniu się do łóżka. Teraz zaś, pieczenie, kurcze, wreszcie straszliwe łamanie, zmusiły go do wysuwania nóg na chłodną przestrzeń, i do uśmierzenia w ten sposób choć chwilowo strasznego cierpienia. Leżał tak długą chwilę, kąpiąc swe zbolałe stopy w chłodzie atmosfery pokojowej.

Razem z uśmierzaniem bólu, wstępowała w jego duszę rozpacz straszna, ból ciężki, nieokreślony, pogarda dla siebie, litość dla kobiety, której ciało niedawno szarpał ze zmysłową radością.

Pochyloną jej postać widział teraz przed sobą w żółtem świetle lampy i nagle ogarnęło go dziecinne prawie rozrzewnienie.

Łzy nabiegały mu do oczów, żyły na szyi nabrzmiały, drżąca warga wstrzymała się na chwilę w swem bezustannem poruszaniu.

Wyciągnął sztywną rękę w stronę Stefanji.

— Żono!—wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem.

Słowo to spadło na jej pochyloną głowę jak uderzenie pioruna.

Odwróciła się szybko i, złożywszy robotę, siedziała jakby w oczekiwaniu powtórnego wezwania.

Lecz z ciemnego kąta, nie wybiegło już żadne słowo. Odezwało się tylko przyciszone łkanie.

Kobieta porwała się z miejsca i szybko do łóżka męża podbiegła. Płakał—ukrywszy głowę w poduszki.

Płakał, kaszląc chrapliwym, zdławionym głosem. Ona pochyliła się nad nim łagodnie i pleców jego wstrząsanych łkaniem, lekko ręką dotknęła.

— Michaś!... nie płacz!...—wyszeptała.

Lecz ją samą zaczęło ogarniać serdeczne rozrzewnienie. Zaczęła usta, prostując się, niechcąc poddawać się łzom, które ją wyczerpywały i na drugi dzień czyniły niezdolną do pracy.

Lecz on, gryząc rękaw koszuli, jęczał niewyraźnie, zdjęty zwyczajną nałogowym pijakom reakcyą, bezsilną, a przecież pełną woli i chęci ocalenia síę za jakąbądź cenę.

— Nikczemny jestem! łajdak! potwór psia krew, którą święta ziemia nosić nie powinna! Jak psa zabić kto powinien, kiedy mnie takiego jak dziś, w nocy spotkał! Że też to Bóg choćby piorunem z ziemi nie sprzątnie!

Stefanja ręce na piersiach zacisnęła.

— Michaś! nie pomstuj! lepiej proś Boga, niech ci ześle opamiętanie!...

— Opamiętanie? toż ja mam zawsze opamiętanie po łajdactwie... Aj, życie, moje życie!... aj, Jezu miłosierny!... a toż którego dnia powieszę cię i ciebie od takiego łotra uwolnię!

Lecz ona już do krawędzi łóżka przypadła, cała strwożona i drżąca.

— Nie mów tak, Michał!—zaczęła szybko—to grzech! to Boga obraża i jeszcze więcej na nas nieszczęścia sprowadzi.

— Jakież nieszczęście jeszcze być może nad to, w czem się ja walam? powiedz...

Łzy ją dławiły.

— Walasz się, bo sam chcesz tego. Upamiętać się każdy może, kto chce.

— Toż ja chcę! chcę! Bogiem się śwìadczę. Ale niech tylko na próg Mańkowskiego wejdę, już po mnie!

— Czegoż tam chodzić?

Michał milczał chwilę, nareszcie wyszeptał:

— Tak proszą!

Stefanja gwałtownie głowę podniosła.

— Proszą!...—powtórzyła z goryczą—inni!... twoi przyjaciele! z ulicy pozbierani. A ja? ja, twoja żona, nie proszę cię, nie błagam, nie żebrzę, abyś kieliszka do rąk nie brał?...

We krwi

Подняться наверх