Читать книгу We krwi - Gabriela Zapolska - Страница 7
IV.
Оглавление— Jak wiązkę słomy, takem ci go na górę wyniósł.
— Taż ciężki chłop przecie. A pan Wawrzon mógł go uradzić?
Stróż przegiął się zuchowato i czapkę na bakier nasunął.
— Nie takie ci to ja łajdusy nieraz dźwigałem, to i temu poradzę!
Helena aż usta kułakiem zatkała.
— Masz pan Wawrzon recht, łajdusem bo trza być, aby się tak schlać i ludziom porządnym kazać po schodach nosić. A!... zapomniałam, dała ci mi ona szóstkę dla pana Wawrzona, niby za fatygę.
Stróż skrzywił się z pogardą.
— Od takiej tam, to szóstki nie żądam!
Lecz Helena pchała mu w rękę wytarty pieniążek.
— Weź pan Wawrzon, weź... kiedy paniuje, to niech ludziom uczciwie się choć wypłaca!
Stali oboje w bramie, naprzeciw siebie, oparci o ścianę, ubrani dość ciepło — ona owinięta w chustkę, pod którą kryła w papierku trochę smalcu, on w kożuchu rozpiętym na piersiach.
— Panna zeszła tak po pokupki?
Dziewczyna wydęła szerokie, trywialne wargi.
— Po jakie to ja pokupki iść u niej mogę! Smalcu za dziesięć centów, albo perek za trzy. Jezu miłosierny! tożem trafiła! Niech tego kantorowego kolki zeprą. Węgle koszykiem noszę! To dość panu Wawrzonowi powiedzieć!
Stróż tymczasem długie, włoskie cygaro wyjął i słomkę za ucho zatknął.
— Łatyndy! 1 — wyrzekł półgłosem.
Deszcz lał po za bramą na ciasny, smrodliwy czworokąt dziedzińca, który jak cuchnąca studnia podnosił się w górę, otoczony murami, przecięty rzędami balkonów, biegnących dokoła każdego piętra.
W szerokiem rozwarciu bramy, widać było cały rząd komórek źółcących się świeżo wstawionemi drzwiczkami, w których wycięte serca czerwieniały regularnemi punktami.
— Bo co ci to za państwo, mój panie Wawrzonie — zaczęła znów Helena—niech pan sam odgadnie. Ni to mebli, ni to porządków, ni to zapasów; ona jak kura zmokła wciąż po za domem, on gada czasem, że miejsca szuka. O jej!... miejsca! on! chyba u żyda za ladą do lania w kieliszki...
Stróż wybuchnął śmiechem.
— To ci panna Helena przypieka! oj! oj!...
— A bo i prawda, kwartału nie dobędę. Jednego dnia się podstawię, piekło zrobię, to mnie wygna i tyle.
— A zaświadczenie?
— E!... taka tam klempa to i zaświadczenia złego nie da. A jakby dała, to kto tam takiej łatyndze uwierzy.
Nagle w ciasne drzwi bramy od strony ulicy, wpadła szybko Stefanja, cała przemoczona, z parasolem popsutym w skostniałych od chłodu rękach. Dół sukni pomimo starannego podnoszenia, obwisł ciężki od wody, tylne bryty zdawały się jakby w fali rzecznej zmaczane. Drobna jej twarz posiniała z głodu i zimna, usta lekko drżały, oczy w dól wpadnięte, podkrążała silna obwódka. W cieniu bramy wydawała się już starą kobietą, w swem przedwczesnem zniszczeniu i zaniedbaniu biednej i za groszem goniącej istoty.
Stąpała z wysiłkiem, mając w buciku całą kałużę błota, która za każdem naciśnięciem stopy wypływały z lekkiem klapotaniem.
Natychmiast dostrzegła Helenę, która, zacinąwszy wargi, nieruchomo przy ścíanie w postawie wyzywającej.
— Dla czego wyszłaś z domu?
— Smalcu dobrać musiałam!
Zmierzyły się oczami. Pani lękliwie jakoś i pokornie, sługa ironicznie i wyzywająco.
— Dziudek w kuchni?
— Ostawiłam go kole stolnicy.
— Chodźmy!...
Przeszły obie dziedziniec, Stefanja, opuszczając suknię, aby idąca za nią dziewczyna nie dostrzegła rozpadającego się bucika.
Zaczęły się drapać na kręcone schody, oblewane deszczem, który ciekł ukośnie po przez balustradę, mocząc je całe.
Helena owinęła głowę chustką i zakryła usta.
— Mogłaby też pani kupić kucheński parasol, jak to we zwyczaju u porządnych państwa. Het, na nic rzeczy sobie poniszczyć można.
Stefanja nie odpowiedziała.
Szła szybko, ślizgając się po mokrych schodach.
Głód szarpał jej znów wnętrzności ze zdwojoną siłą, myślała w tej chwili o talerzu ciepłej zupy, którą wreszcie zje na rogu stołu obok Dziudka, dzieląc się z nim fasolką, którą dziecko tak lubiło.
— Ale się pani uszlachciła!—mówiła dalej Helena — to feca już nie suknia, doczyścić się nie będzie można!
Stanęły przededrzwiami kuchenki przymkniętemi zaledwie na klamkę.
— Nie zamknęłaś?
Helena ramionami wzruszyła.
— Jak ja się o swoje nie boję, to i pani się kłopotać nie powinna.
Stefanja otworzyła drzwi, i od proga z głośnym krzykiem w głąb kuchni się rzuciła.
Na środku kuchenki, w pobliżu łóżka Heleny, zasłanego wysoką pościelą i opiętego prześcieradłem, gorzał jasno złotym, wesołym płomieniem, mały stos drzazg, umiejętnie i pracowicie ułożonych. W jasnym tym płomieniu i w kłębach sinawego dymu, ukośno ku ścianom ciągnącego, uwijał się z zarumienioną twarzyczką Dziudek w barchance i szarych majteczkach, podtrzymywanych na ramionach jedną szeleczką.
Drobną swą postacią dotykał prawie płomieni, obojętny na niebezpieczeństwo, rozbawiony blizkością ognia, dumny z dokonanego dzieła.
Długie pukle włosów spadały mu aż na piersi, złocąc się w blaskach płomieni, nabierając krwawej jakiejś barwy. Wyciągnięte rączyny miały przejrzystość płatków różowej bibuły. W ogniu tym ciało dziecka różowiło się, barwiło, krwawiło przepysznemi tony.
Lecz już Stefanja pochwyciła go za tors i szybko na bok rzuciła. Dziecko przerażone zbladło i przy ziemi kucnęło.
Podmuchem wiatru poderwane płomienie liznęły prześcieradło opinające łóżko, które płonąć zaczęło. Stefanja rzuciła się znowu i, zerwawszy palącą się tkaninę, parząc sobie ręce, zwinęła, na ziemię rzuciła, i własną suknią, od wody ciężką, przygniatać zaczęła.
Helena ręce załamała.
— Jezusie! takie prześcieradło!
Lecz Stefanja, ręką jej tlejący jeszcze stos drzazek pokazywała.
— Zalej! zalejże na Boga!
Dziewczyna porwała garnek z zupą i wściekła, cisnęła ją w sam śródek ogniska.
— Ależ to zupa!
— Niecha!... takie prześcieradło!
Stefanja ręką po czole przesunęła.
— Dam ci inne, moje własne!
— Co mi tam po niem!... Panie takiego madapolam nowego nie ma!
Z głośnem zawodzeniem zaczęła teraz przesuwać garnki, przesadzając wartość prześcieradła, szczęśliwa, iż może zgnębić swą panią, którą níenawidziła za jej ubóstwo, graniczące z nędzą.
Stefanja siedziała teraz na ziemi, przybita, prawie ogłupiała, niemogąc się poruszyć, zdrętwiała z zimna, głodu i nerwowego wstrząśnienia. Przed nią, w pół cieniu źle oświetlonej kuchni, rozkładała się szeroka struga dymiącej jeszcze zupy, w której resztki niedopalonych drzazeg mieszały się z jasnemi resztkami fasoli i białawemi masami kartofli.
Dalej—pod stołem, obok worka z węglami i szaflika, w którym moczyły się ścierki, wciśnięty w kąt, blady i drżący, siedział Dziudek z kułakami zaciśniętemi przy skrzywionych w podkówkę usteczkach.
I tylko z otwartych drzwiczek pieca jasna struga światła blado-czerwonego, oświecała kawałki podłogi spalonej od wysypujących się żużli, wklęśniętej i pełnej czarnych plam i zagłębień. A na blasze, nędzna baterja glinianych rynek, garnków pokrytych wyszczerbionemi pokrywkami, cała nędza smutnego odżywiania się zamierających organizmów, nędza kupiona wysiłkiem ciężkiej pracy jednostki.
Stefanja zapatrzyła się w tę blachę, z której wystawała resztka pożywienia, stygnąca i niedbale przyrządzona. Czuła, że wstać powinna, lecz już sił jej brakło i siedziała tak spowita w cieniu, w mokrych fałdach odzieży kryjącej spalone resztki prześcieradła. Zdawało się jej, że ktoś nagle zanurzył ją w zimnej kąpieli i, skrępowawszy, ruszyć się nie dozwala.
Helena łkała ciągle koło komina, chwytając się z przesadą za głowę.
— O, Jezu!... a tom się dorobiła!
Tymczasem — z po za drzwi przymkniętych i w głąb mieszkania prowadzących, dał się słyszeć krzyk Michała, walczącego z ogarniającą go niemocą.
Krzyk ten zdławìony, przyciszony, obił síę nagle o drzwi z czystością najwyższą.
I pod wpływem tego krzyku, podniosła się z ziemi Stefanja, i do stołu, pod którym się kryło dziecko, zbliżyła.
— Chodź, Dziudku! — wyrzekła smutnie — chodź, moja biedna sieroto!
Dziecko bojaźliwie w stronę Heleny spojrzawszy, na czworakach, jak psiak, małe i nędzne, wylazło — i do mokrych fałd sukni matczynej przypadło.
__________