Читать книгу Jak tęcza - Gabriela Zapolska - Страница 6

III.

Оглавление

— Czy wielmożna pani każe podać herbatę?

— Nie, zadzwonię... — odpowiedziała Helena.

Usiadła na fotelu koło okrągłego stołu i zdawała się na coś czekać. Spoglądała na zegar, na drzwi. Nagle wstała i podeszła do okna. Ulica Zygmuntowska, na której mieszkała, była pusta. Wieczór nadchodził powoli, ale miał w sobie jakąś monotonię, rozpaczliwą pustkę, coś, co jej duszę przeszyło boleśnie. Zdawało się jej, gdy przechyliła się przez okno, że jakaś część jej życia ulata nagle i rozprasza się w przestrzeni. Z przeciwległych okien dolatywały ją tony fortepianu.

L’Altalena... pomyślała i przymknęła oczy.

Była to włoska piosenka o dziwnym niepokojącym motywie. Helena słyszała ją teraz w lecie codziennie o zmroku, gdy z okien otwartych dolatywały dźwięki fortepianów. Kilkakrotnie chciała kupić nuty tej piosenki i grać ją sama, grać do znużenia tak motyw ten męczył i mordował ją po prostu swoją banalną niezwykłością. Ale nigdy nie odważyła się grać jej sama. Miała jakąś zabobonną trwogę, gdy słyszała tę l’Altalenę; zdawało się jej, że tuż po za nią jest jakaś groźna postać, jakiś czarny płaszcz tragedyi jej życia, coś, przed czem uciecby nie mogła, jakaś sieć, w którą dusza jej oplącze się tak, że gdy wyrwie się, pozostaną już tylko strzępy trupie...

Helena słucha l’Altaleny, oczy ma zamknięte, bo nawet w pustkę ulicy patrzeć się boi. A tak bardzo się boi, że zapomina o Reichenhallu, o tem, że ma na sobie nowy lila szlafrok, że ma już pieniądze na drogę... tylko słucha l’Altaleny, którą jęczy w oddali jakiś nieznany fortepian i czuje się bardzo samą, bardzo bezsilną wobec jakiejś groźnej, niewidzialnej potęgi.

Nagle łagodny, spokojny głos mówi:

— Jaka pani dziś ładna!

Helena odwraca się szybko.

— Och!... to pan... jakże to dobrze!...

Weryho stoi przed nią, oczy ma trochę zmrużone, patrzy na nią tak z pod rzęs i uśmiecha się dziwnym, sennym, pobłażliwym uśmiechem Budhy.

— Ładna pani! — powtarza, a ręka jego drobna, kobieca, gładzi poufale mięką tkaninę szlafroka.

Helena jednak powtarza uparcie.

— Och, jak to dobrze!...

On zrozumiał stan jej nerwów.

— Znów ta trwoga? czego? czego?... chodź pani, usiądźmy na swoich dawnych miejscach.

Prowadzi ją w róg salonu, gdzie sobie urządzili „kąt“. Są tam dwa fotele angielskie ciemnozielone, kryte aksamitem i na biegunach. Sam Weryho rysunek ich znalazł w Studio Olone, przyniósł i do zrobienia tych foteli nakłonił.

Pomiędzy fotelami jest nizki stolik. Na nim dzienniki, książki, papierosy w ryneczce z saskiej starej porcelany.

Ten cały kąt oddzielony od reszty salonu wysokim parawanem z zielonego grubego płótna pomalowanego w lila irysy.

— Tak! — mówi Weryho, sadzając Helenę na fotelu — w naszym kącie pani się niczego nie boi... Co? ha?...

Helena już uspokojona śmieje się cicho.

— Nie... minęło. To resztki mego osłabienia. Gdy wrócę z Reichenhallu, będę już zupełnie zdrowa. Prawda?

Lecz on nie odpowiada.

Zasiadł wygodnie w fotelu i patrzy proszącym wzrokiem.

— A mój papieros? — pyta przechylając głowę.

Ona śmiejąc się powstaje, wyjmuje z ryneczki papieros, wkłada go do ust Weryhy i zapaloną zapałkę przytyka do papierosa.

— Ty... leniwcze!...—mówi z wymówką starszej siostry, karcącej rozpieszczonego dzieciaka.

On pali papierosa powoli i kołysze się na fotelu.

— A pani wie... ja dostałem to miejsce w prokuratoryi skarbu!

Helena cieszy się naprawdę. Tak lubi Weryhę, że wszystko, co jego dotyczy, obchodzi ją bardzo. Natychmiast jednak wyobraża sobie to delikatne stworzenie wtrącone w zapleśniałą piwnicę biurokracyi i żal ją ogarnia wielki za jego swobodą.

— Ale co ty biedaku będziesz tam robić w tej prokuratoryi... to nie dla ciebie.

Weryho milczy.

Ładna twarz jego, regularnie ładna z aureolą jasnych włosów przebija się chwilami przez biały obłoczek papierosowego dymu. Na zielonkawem tle parawanu robi wrażenie bardzo delikatnego pastelu.

Helena mówi dalej.

— Ja chciałabym żeby z ciebie był... artysta.

— Ja jestem nim — odpowiada Weryho.

— Ty?

— Ja. I widzi pani, ze mnie jest może lepszy artysta niż ten, który to miano jak etykietę sobie na czoło przybija... A w dodatku jestem czystej wody renesans. Ja rzeźbię, maluję, cyzeluję, jestem poetą słowa, linii, barw, tonów... O, w tej chwili, ja patrząc na panią jestem twórcą arcydzieła. Pani taka smukła w tych lila draperyach, na zielonem tle, po którem strzelają irysy, ręce pani białe, przejrzyste, długie, oparte na ciemno-zielonych poręczach fotelu, stopy toną w fałdach, nad głową cała piana złotawych włosów, z pod nich dwie ciemne plamy oczów... Naokoło pani moja myśl poetyzuje, snuje się całymi obłokami i harmonią melodyjną przepełnia mi duszę. Ja w tej chwili panią rzeźbię, maluję, śpiewam i to wszystko jak prawdziwy arystokrata-esteta, nie dla tłumu, wszystko dla siebie, zazdrośnie, w malachitowej czarze na samem dnie mej duszy.

Helena milczała.

On mówił powoli, łagodnie, leniwo z troszką ironicznej domieszki. Ale czuła, że on mówi prawdę. I czuła, że tę prawdę mówił i dalej.

— Czy w prokuratoryi skarbu, czy gdziekolwiek, ja nic nie uronię z mego artyzmu... niech mi pani wierzy. Skoro mi przyjdzie ochota tworzyć, jeśli nie znajdę podatnego gruntu dokoła siebie, to ja mam w swej duszy cały magazyn, cały zapas takich mar, z których mogę sobie tworzyć arcydzieła. I to mi najzupełniej wystarczy. Cóż! mogę siedzieć cały dzień w biurze a to niema nic do rzeczy. Ja swoje artystyczne „ja“ zachowam i rozwijać będę w cieplarni mej siły twórczej. I w tem cała moja siła.

Tak — bezwarunkowo, on jest silny pomimo swej pozornej leniwej słabości — myślała Helena Silniejszy jest odemnie. Umie się zamknąć w sobie, umie sobie wystarczyć, umie uspokoić się, a ja szarpię się, rzucam, trwożę... pragnę. Potrzebuję zewnętrznych wrażeń a gdy mam je — nie umiem chłonąć je w siebie i zrobić sobie z nich ów zapas, w którym on czerpie owe estetyczne ciepło, stwarzające dokoła niego ten „spokój“ w jakim żyje.

— Ja panu zazdroszczę! — mówi Helena, jakby reasumując swoje myśli.

— Tak! — odpowiada Weryho — tak... mnie można zazdrościć, ja potrafię cierpliwie żyć... a to nie wszyscy umieją.

— Nie wszyscy... ja pierwsza...

— Tak, pani... i bardzo mi pani żal. Mówiła mi pani, że lubi pani jechać w powozie i patrzeć na ludzi jak z teatralnej loży. Niech pani tak jedzie spokojnie powozem i przygląda się samej sobie i temu co los z panią robić będzie. Widzi pani my jesteśmy jak... gałęzie grzew. Wicher nami gnie to w tę to w ową stronę. Lepiej obserwować wicher niż walczyć z nim.

— O! — protestuje Helena — ja chcę, ja muszę mieć własną wolną wolę.

Po ustach Weryhy przesunął się uśmiech.

— Wolna wola?... czy pani wie co z panią będzie za kwadrans?

— Wiem, wypiję z panem herbatę i będziemy dalej rozmawiać.

— To tylko przypuszczenie... gdzież pewność?

Ażeby go przekonać Helena dzwoni i za chwilę Julia podaje herbatę stawiając filiżanki na małym stoliczku. Przyjął się zwyczaj picia tej herbaty popołudniowej tu, w salonie przy małym stoliczku lakierowanym na zielono.

Weryho bierze filiżankę i krzywi się niesmacznie.

Helena to skrzywienie chwyta w lot.

— A... chodzi o filiżankę.

— Uhm... ciągle ze szkła, ja tego znieść nie mogę.

Helena zakłada ręce wysoko po nad głową, z rąk jej spadają szerokie rękawy szlafroka, cały tors wygina się smukłą zgrabną linią.

— Czekaj... — mówi z uśmiechem — ja to wszystko zmienię. Wszystko przywiozę z Wiednia inne, secesyjne, świeże.

— Pani to wszystko powyrzuca!

W Helenie nagle coś się zrywa, pierś jej rozsadza.

— Tak!... tak!... — woła namiętnie — precz z tem! precz! mnie tu wszystko dusi, dławi, męczy. Wszystko musi być nowe, inne, świeże, wesołe...

Przymknęła oczy i nagle dodała prawie szeptem.

— Może się wtedy już nie będę bała!

Osunęła się znów na fotel i siedziała tak zapatrzona przed siebie. Weryho postawił filiżankę na stoliku, powstał i bez przyczyny chodził powoli po salonie. Mrok zapadał i z nim jakieś uczucie nadzwyczajnej melancholii wkradało się do tego kąta. Fortepiany w sąsiednich kamienicach umilkły.

Nagle Weryho stanął przed Heleną i nie pochylając się, oczyma swemi sennemi twarz jej ogarnął.

— Pani nie masz religii pamiątek... — wyrzekł powoli — pani nigdy nie będziesz szczęśliwa...

— Czy w tem szczęście? — rzuciła Helena.

— W pamięci? tak.

— Ja sądzę przeciwnie. Rzucić wszystko co dręczyło precz, nawet wspomnienie i biedz tam gdzie wszystko nowe...

— Oh! Oh!...

Weryho umilkł i znów wolno po pokoju chodził. Helena siedziała nieruchoma, z głową przechyloną i oddychała ciężko. Było jej gorąco, nerwy w niej grały.

Wreszcie Weryho znów się zatrzymał naprzeciw niej.

— Dobrze... — wyrzekł jakby odpowiadając na jakąś myśl ukrytą — dobrze, a kiedyż pani wróci?

Ona śmiać się zaczęła gwałtownie.

— Kiedy? ho! ho!... nie wiem — skoro mi pieniędzy zabraknie, a może skoro mi sił nie stanie...

On zatopił w nią swój wzrok, który nagle ożywił się i nabrał wyrazu.

— I czego pani będzie po świecie szukała?

Helena milczy. Namyśla się. Prawda — czego ona właściwie szukać będzie. Wrażeń?... Nie. I nagle, bezwiednie prawie woła jakby tryumfującym głosem — jakby zwiastującym wreszcie jakieś odkrycie głębi swej duszy.

— Miłości!

I szybka następuje odpowiedź Weryhy.

— Jakiej?...

A ona z uśmiechem rzuca mu z oczyma na wpół przymkniętemi.

— Takiej... jak tęcza!

Słowa te wpadają pomiędzy nich dwoje pozornie puste i bez znaczenia, lecz coś przed wzrokiem ich dusz migoce całą gamą barw, rozpływa się w przestrzeni.

Jak tęcza!

On nie żąda tłumaczenia, on ją odczuł, zrozumiał.

Wie, że to ma być miłość pełna, złożona po prostu z całej gamy uczuć od purpury namiętności aż do ciemni rozpaczy. Ona także tak zrozumiała to określenie, które wydarła z jej ust jakaś nieznana siła i oboje milczą teraz, a pomiędzy nimi niewidzialna tęczowa smuga miłości ściele się niby morze o zachodzie słońca i ciągnie i wabi...

Ściemnia się już prawie zupełnie. W kątach salonu tworzą się jakby ciemne pieczary — tu i ówdzie widać jeszcze szkielety palm.

Pierwsza Helena budzi się z zamyślenia.

— Pal... mówi do Jurka, czemu nie palisz?

Ona sama nie pali, ale lubi upajać się dymem tytoniowym, który rozpływa się po salonie.

Lecz on nie sięga ręką po papierosa — i bardzo wolno odchodzi ku oknu — staje w niem i opiera się o ramę.

— Gorąco ci? — pyta Helena — mnie także gorąco...

Nie idzie jednak do okna. Siedzi na fotelu kołysząc się lekko. Ogarnia ją uczucie jakiejś błogości. Jest u siebie, cisza... spokój. Niedaleko ktoś jej życzliwy. I w tej samej chwili rodzi się w niej niepokój czy dobrze robi jadąc od tej ciszy i spokoju, goniąc za tą tęczą...

Uczucie to przejmuje ją wielką przykrością i dawne wrażenie trwogi, które powraca z nową siłą — przez otwarte okno słychać jak ktoś znów zaczyna grać L’Altalenę.

— Och!... — wyrywa się jej z piersi prawie z jękiem.

Nie wie sama jak wstała, jak podeszła do okna i znalazła się obok Weryhy. Kurczowo chwyciła go za rękę.

— Znów się boję!... — wyrzekła zaciskając zęby.

On nic nie odpowiedział, tylko bardzo szerokim pięknym gestem przygarnął ją do siebie, poczem oczy jej, usta, szyję, długo, spokojnie całować zaczął.

Ją w pierwszej chwili ogarnęło uczucie niewypowiedzianej ulgi i błogości — potem chciała się bronić, lecz czuła, iż przerwie bardzo ładną, oardzo szlachetną chwilę swojego i jego życia i instynktem wiedziona nie uczyniła tego. Zamknęła oczy i stała biernie z rękami opuszczonemi wzdłuż ciała.

— Teraz się niczego nie boję! — myślała z radością.

Jego twarz była ciągle marmurowo spokojna, tylko oczy pokryła jakby mgła. Całował tą milczącą kobietę jakby we śnie, pojąc się ekstazą, wrażając w pamięć każden pocałunek. Oboje byli bardzo bladzi, bardzo spokojni i powoli zupełny cień owinął ich postacie.

Jej zdawało się, że ktoś — pochylony nad nią czytał rozdział jakiejś bardzo pięknej a nieznanej jej książki.

Jemu zdawało się, że on czyta jakąś bardzo piękną książkę, którą kiedyś, dawniej w upojeniu sam napisał.

Nagle zabłysła smuga światła i zbudziła ich z tego rozmarzenia.

Zapalono latarnię, która stała na przeciwległym trotuarze.

Odsunęli się od siebie. Czuli oboje, że na razie nie mogą, nie powinni nic do siebie mówić.

On ujął ją w ramiona i bardzo delikatnie jak wielką lalkę oparł o ścianę. Blask latarni padł na jej twarz pobladłą i oświetlił jej ciemne duże oczy, które zdawały się patrzeć na niego nie widząc.

I cicho, spokojnie Weryho wysunął się z salonu.

––––––––––

Jak tęcza

Подняться наверх