Читать книгу Jak tęcza - Gabriela Zapolska - Страница 7

IV.

Оглавление

Gdy Helena pozostała sama i drzwi swej sypialni zamknęła za Julię, zaczęła się szybko rozbierać.

Zrzuciła szlafrok i włożyła długi batystowy peniuar oszyty koronką.

Była niespokojna, niepewna, niezadowolniona ze swego z Weryhą postępowania.

— Co teraz? — myślała siadając na fotelu przed lustrem — cóż teraz zrobić? jakże ja się z nim zobaczę!

Jak strzała przemknęła jej nagle myśl wego zamążpójścia.

— Co? za niego?...

Roześmiała się.

— Młodszy odemnie! — myślała — potem nie ma stanowiska.

W tej samej chwili uczuła do siebie niesmak.

Stanowisko!... wstrętny wyraz. Jak mogła nawet myśleć tak brzydko. Wszak szczyciła się zawsze sama przed sobą wielką bezinteresownością swej duszy a tu po pocałunkach... stanowisko!

Zamknęła oczy i starała się odtworzyć przeżytą chwilę.

Nie... to było nie... to. Owe pocałunki Weryhy pozostawiły jej wrażenie letniej kąpieli. Wszystko w niej nie tylko spało ale pod tem wrażeniem drętwiało, usypiało jeszcze więcej. Zmysły milczały, żaden nerw nie drgał — bladła, omdlewała prawie.

— Spokojnie mi... nic więcej.

To nie było ani jedno wrażenie z miłosnej tęczy, lecz dla niej, którą tak męczyły owe ciągłe nerwowe trwogi i niepokoje, była to pewna duża ulga i coś bardzo pożądanego.

— Nie boję się wtedy niczego...

— Więc co?... iść za Weryhę — iść? znów stanąć przed ołtarzem, przysięgać? znów żyć we dwoje, znów nie zaznać swobody, nie być wolnym, nieskrępowanym ptakiem, który może lot zwrócić gdzie tylko zapragnie?...

Porwała się z fotelu. Zdawało się jej, że ją ktoś wiąże, że jej zamyka otwarte drzwi celi, z której śmierć męża ją wydobyła.

— Nie... nigdy! — krzyknęła prawie głośno.

Spojrzała w lustro. Krótkie dość włosy o dziwnym szarawym połysku spadły jej na ramiona. Zebrała je i spięła na wierzchu głowy w kształtny duży węzeł. Poczem obcisnęła dokoła siebie cienki peniuar i uważnie z pod brwi ściągniętych zaczęła się sobie przypatrywać.

Była ładna.

Miała w sobie to, co mają w sobie kobiety ładne, a czego nie mają kobiety piękne.

Miała — czar.

W czem? czy w ustach czy w uśmiechu, czy w spojrzeniu, czy w pewnem charakterystycznem wyciągnieniu szyi — nie wiadomo. Ale czar ten był lak wielki, że ona sama mu ulegała, gdy zapatrzyła się na siebie w zwierciadle.

Rysy jej twarzy były przecież regularne, owal twarzy bez zarzutu, podbródek prawie przypominał greckie zarysy, a mimo to nikt nie odnosił wrażenia, że Helena jest piękną. Helena była ładną.

Ładne w niej było wszystko.

I wzrost, i linie, i spadek trochę gwałtowny ramion, i kark cokolwiek pochylony, a delikatny, i uszy małe, a tak cieniutkie, że aż od krwi różowe. Linia krzyża była gwałtownie wpadnięta w stanie tak, że gdy Helena obciskała peniuar, zdawało się, iż ciągle jest ściśnięta gorsetem. Biodra miała lekko rozwinięte i dziewicze — nogi długie, smukłe, jak u pazia, stopy małe, ładne i inteligentne.

Ręce tylko trochę były duże, ale białe i ostro zakończone, bardzo ładnie i dystyngowanie połączone z ramieniem. Ciało białe, dziwnie białe na tak ciemną szatynkę, iż zdawała się wieczorem prawie brunetką, miało dziwną właściwość.

Helena pachniała cała, jakby ziołami leśnemi. Należała do tej niewielkiej ilości kobiet, które są kwiatami żywymi. Pachniała, jak wielki bukiet leśnych kwiatów i ziół. Ani Cherry Bloosom, ani Ambra nie zdołały zniszczyć tego zapachu, który tryumfalnie przedzierał się przez wszystko. I ten zapach, który całemi smugami biegł za nią, był także ładny i był także jej powabem i wdziękiem. Przytem Helena umiała chodzić, umiała siedzieć, umiała wstać tak, że linie jej ciała były zawsze harmonijne i niezłamane.

Gdy rękę wyciągnęła, gdy zasłuchana przechyliła głowę, zdawała się być rzeźbą lub jakąś postacią ubiegłą z wielkiego modnego afisza. Było to w niej bezwiedne i od dziecka wrodzone. Mówiono o niej, że zawsze „pozuje“.

To nie była poza — to była świadomość tego, co piękne, a co brzydkie. Unikała linii brzydkich, tak jak unikała kolorów, słów, tonów niedobranych. Cierpieć nie mogła swego apartamentu. Czuła, iż to, co w nim było, gromadzili ludzie, którzy byli brzydcy, jedli brzydko, mówili brzydko, wykonywali brzydkie giesta. Ona — chciałaby mieszkać w pałacu, o tak czystych, białych kolumnach, że oślepiałyby wzrok, patrzący na ten las płynący ku górze. Krzesła winny być nizkie z marmuru, drzewa różanego i wykładane w mistyczne gałęzie perłową masą. W środku komnaty, z kląbu róż wytryska fontanna. Pomiędzy kolumnami w błękitnawem oświetleniu snują się biało udrapowane służebne. Ona — siedzi cicho i marzy. O czem? o tem, czego nie zna, o miłości — i wtedy, wtedy miłość wydaje się jej błękitem, ciszą, spokojem nawet bez szelestu skrzydeł gołębi Afrodyty...

Oto świątynia jej serca. Tę miłość mógłby jej dać Weryho. Lecz równocześnie coś targa się w głębi jej istoty. Nie! Nie! Zęby mimowoli przygryzają wargi. Mała kropla krwi na nich wytryska. Przed oczyma zamiast białej kolumnady błękitnego pałacu mieni się cała kaskada barw płomiennych, splątanych, tęczowych. Coś nieznanego szarpie nią całą z nieopisanym niepokojem. Pragnie, pożąda — w odzyskanej swobodzie rwie się do nieznanego. Marzyć cicho — bezpiecznie... nie!... Już lepiej niech ją pochwyci hydra nerwowego strachu, ale w zamian niech pozna ból! niech pozna szał!... Wyciągnęła w próżnię ręce gwałtownym szybkim ruchem. W lustrze miała pozór białej brzozy rozwiewającej na wiatr wiosenny swe gałęzie. Po za nią płonęły świece zapalone w trójramiennym świeczniku, tworząc mistyczny trójkąt gwiazd, z wpół przymkniętego okna płynął lekki wiatr i płomienie świec kołysał.

Z ramion Heleny usunięty peniuar odkrywał ją. Ona — oczy lekko przymknęła i wpatrywała się w lustro, w białą wizyę siebie samej, która zdawała się jej oddalać coraz dalej, niknąć, to znów występować w otoczeniu trzech drgających w przestrzeni świateł.

— Kto ona? — przemknęło jej w tej chwili przez myśl — kto ona, taka biała — taka inna, taka rwąca się gdzieś daleko — rozkołysana, rozciekawiona... Kto ona?

Czuła, że lada chwila ogarnie ją lęk, trwoga przed nią samą. Ta druga, biała i nieznana w otchłani lustrzanej wydała się jej wrogiem, nieprzyjaciółką, widmem, nieszczęściem jej życia. Ona ciągnęła ją ku sobie temi rozwianemi w przestrzeni rękoma, tą jakąś wolą i chęcią, która płynęła całą falą z jej piersi, z jej ust rozchylonych, z jej oczu przysłoniętych rzęsą. I Helena zaczęła z trwogą wzrastającą wpatrywać się w tę mistyczną postać nieruchomą i straszną. Chciała zawołać — zostaw mnie! daj mi spokój! nie wlecz mnie za sobą!... lecz głosu jej brakło — lękała się przemówić, przerwać ciszę — lękała się posłyszeć odpowiedź tej drugiej.

Świece powoli dopalały się — zegar w salonie, przejmującym, cichym dźwiękiem bił kwadranse, godziny — Helena i tamta druga stały wciąż naprzeciw siebie nieruchome, zapatrzone, groźne, jak dwa białe widma, jak dwie białe brzozy o rozwianych na wolę wichru gałęziach.

––––––––––

Jak tęcza

Подняться наверх