Читать книгу Jak tęcza - Gabriela Zapolska - Страница 9

VI.

Оглавление

Ostatni ton przeciągły, jakby wycie wichru po wzgórzach i potem cisza, prawie grobowa cisza.

I nagle szelest braw, szczęk szkła, hałas, krzyk — nawoływania kelnerów.

Helena wyszła na swój balkonik i oparłszy się o balustradę, patrzyła na dół.

Przed nią roztaczał się ogród Axelmansteinu.

Stała po nad werendą restauracyjną na której goście jedli kolacyę. Z werendy bił blask, który rozświetlał żółtawą smugą część placyku przed restauracyą. Zawieszone w powietrzu mleczne, świetlane kule rozjaśniały kępy drzew seledynowym, czarującym blaskiem. W powietrzu panował tak wielki spokój, że ani jeden liść nie drgał i Helenie zdawało się chwilami, że te drzewa, te lampy, ten cały ogród, ta cała przestrzeń ciągnąca się przed nią jest jakimś obrazem z łudzącą mistrzowską perspektywą.

Gdzieniegdzie, pod drzewami przesuwała się jakaś postać, ciemna i spokojna. I ona zdawała się nie żyć, lecz sunąć jak cień. Chwilę pojawiła się w smudze świetlanej i ginęła w ciemni. Tylko pod swemi stopami, na werendzie Helena czuła pulsujące życie. Tam byli ludzie żywi, ludzie pożerający wiecznie i zawsze ciszę, spokój i uroczysty nastrój takiej martwej, seledynowej Reichenhallskiej nocy. Bo dziwnem, niepojętem zabarwieniem cała przestrzeń zajęta przez drzewa Akselmansteinowskiego ogrodu, cały budynek czytelni okalający dość zgrabną kolumnadą ten ogród i dalsza przestrzeń, w której rysowały się kształty olbrzymich gór, była seledynowa, szmaragdowo-blado-zielona, łagodna i przejrzysta choć napozór ciemna. — Jak się to działo, zrozumieć trudno. Księżyca nie było a przecież niebo tak samo miało seledynową barwę, tak czystą i jasną jak miewa czasem morze o pogodnem letniem popołudniu. Helena kochała te Reichenhalskie seledynowe noce. Czekała na nie z utęsknieniem. Wychodziła wówczas na balkon i kąpała się prawie w tej łagodnej czarującej barwie...

Nagle z daleka, z kępy drzew, które rzucały ostre cienie na zielonawy aksamit trawnika rozległ się czysty, dźwięczny głos kobiecy.

Z przeciwległego końca ogrodu, z drugiej takiej kępy drzew odpowiedział drugi głos równie czysty, równie dźwięczny. Lecz ten głos był cichszy, był jakby echem pierwszego.

I tak ukryte w liściach drzew i krzaków jak dwa ptaki rozśpiewane miłośnie wśród nocy, śpiewały te dwie jodlerki, nie uczoną zwykłą piosenkę górską, pełną nawoływania i jęku, który przez szczyty drzew biegł ku górom i w nich ginął.

Helena stała ciągle oparta o balustradę, zapatrzona, zasłuchana. Ta górska pieśń krzyżująca się w powodzi seledynu, płynąca jak przez olbrzymi pryzmat szmaragdu, wstrząsała nią do głębi, wywołując w niej dziwne wrażenie.

Melodya była tęskna i to zawodzenie jękliwe jeszcze tęskniejsze, a przecież Helena nie czuła się smutną. Przeciwnie. Jakaś rzeźwość, jakieś życiowe pragnienie wstępowało w nią całą. Czuła się silną, chętną do życia, do przyjmowania wrażeń. Z silnych piersi tych jodlerek płynął ku niej w ich głosach ożywiony prąd życiowy. Te dziewczęta pełne, zdrowe, jasnookie, niemające trwożliwych chwil, w których nerwy duszę z ciała w przestrzeń nieznaną a straszną pędzą — z ukrycia swego, z po za wachlarza drzew i liści kojąco i błogo oddziaływały na nerwy i całą istotę Heleny.

— Śpiewajcie!... — mówiła wyciągając ku nim ręce — jeszcze! jeszcze!...

Werenda powoli pustoszała i Helena słyszała i czuła jak tam pod jej stopami gasło to fatalne, zwierzęce życie, to naładowywanie tych zgłodniałych gardzieli i jak kelnerzy sprzątali obrusy, gasili świece w szklannych kloszach, wynosili krzesła. Musieli jednak siedzieć jeszcze jacyś goście, bo jodlerki znów zaczęły zawodzić swe pieśni, teraz już nie echowem oddawaniem sobie głosu lecz wspólnie z dziwną zgodnością, jakby obydwa głosy z jednej piersi dziewczęcej pod stropy nieba, w łono gór płynęły. Helena znała tę pieśń. Wiedziała, że nią kończy się zwykle koncert nocny w Akselmansteinie.

I uczuła straszny żal na myśl, że znów zostanie sama, bez tych świeżych młodych głosów, które jej stały się teraz koniecznym, codziennym pokarmem. Ze zdwojoną energią wchłaniała je w siebie, jakby pragnąc zaczerpnąć w nich zapas na ten czas, w którym ich słyszeć nie będzie.

Nagle lampy elektryczne pogasły.

Dziewczęta, jakby tryumfalnie, z całą siłą młodych, zdrowych piersi zanuciły ostatnią zwrotkę. Tak musiały śpiewać tam, wysoko w górach podczas księżycowych nocy. I nagle urwały na przeciągłej nucie. Ta nuta popłynęła w powietrzu — i zdawało się, że zawisła w przestrzeni pośród seledynowych liści nieruchomych.

Nastała teraz wielka cisza, taka cisza, iż Helenie się zdawało, że słyszy bicie własnego serca i słyszy własne myśli. Seledynowa barwa rozlewać się zdawała coraz szerzej, coraz jaśniej, coraz bezwzględniej. Smuga żółtego światła z werendy zginęła i teraz owa szmaragdowa fala opłynęła cały gmach hotelu, balustradę ganku oplecioną dzikiem winem i kaskadą śpiących powoi.

Helena spojrzała na swe ręce i spostrzegła, że miały dziwną zielonawą barwę. Wstrząsnęła niemi, jakby chciała się pozbyć tej fali, lecz barwa pozostała i teraz Helena uczuła, że opłynęła ją całą.

Była to jak kąpiel letnia, bo noc była dziwnie ciepła i wonna.

Ciepło to, barwa, woń przebijały lekką tkaninę białej sukni Heleny i otulały jej nagie ciało, które drżało lekko, jakby muskane pocałunkami. Spokój dziwny, czarowny zaczął przejmować jej serce. Uczuła się nagle bardzo piękną w tem pięknie zewnetrznem, które przepajało jej istotę. — W tem pięknie doznała także nagle jakiejś dumy słodkiej i zwycięzkiej.

Stała niewzruszona, zachwycona, z ustami rozchylonemi lekko, skąpana w zielonawym blasku, czując, że linie szat jej układają się z najwyższą harmonią, widząc się piękną, cichą, jasną, jak zjawisko ustrojone nieziemskiemi blaski. I nagle zrozumiała Weryhę. Można być artystą i ze samego siebie tworzyć arcydzieło dla samego siebie. To zawsze można. A gdy tak możność przebywania w pięknie mamy w sobie i mamy ciągle niewyczerpanie, mogąc każdym gestem własnym, każdym nastrojem dać sobie wrażenie estetyczne i duszę swą wprowadzić w stan podziwu i twórczości artystycznej — życie może być poprostu szeregiem zjawisk uroczych, pełnych zachwytu i niepospolitych wrażeń.

Helena stała tak długo na tym balkonie nieruchoma i zasłuchana w własną piękność. Zdawało się jej, że jest wielką mocarką, tworzącą w tej chwili nieśmiertelne dzieło. Odczuwała swą sylwetkę i mogła w myśli nakreślić wyraz swych oczów, elektryczne, nadnaturalne obwódki konturowe włosów i ramion, harmonijne zgięcie bioder i ręce białe o zielonawych niepewnych tonach, leżące na podściółce z kamienia pomiędzy aksamitem winnych liści i dzikich powojów. Długa jej biała suknia opięta na biodrach, rozkładająca się szerokiem kołem u dołu, czyniła ją podobną do średniowiecznych kamiennych dziewic, stojących u wrót kaplic, a którym ciche światło księżyca całuje nieruchome stopy. I w duszy swej Helena uczuła także taki świat cały ciszy i spokoju, takie morze piękna i dobra — taki bezmiar słodyczy, odrywającej ją zupełnie od tego, co małe, nizkie, ciemne i brzydkie. Hotel Axelmansteinu ginął zupełnie. Natomiast wytwarzał się jakiś wyniosły piedestał, o który rozbijały się fale zieleni drzew i z tej zieleni podnosił się opar seledynów, który biegł ku górze w kryształowe przezrocza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Nie mogę spać — muszę pisać do ciebie, bo mi w tej chwili ciebie, Jurku brak. Czy będziesz czytał mój list — nie wiem. Postąpiłam z tobą, jak kobieta przeciętna, jak ta, która dba o pozory! Wycałowałeś mi serce na usta — pamiętam, tam w obramowaniu okna, a ja nazajutrz odjechałam od ciebie bez słowa, choć wiedziałam i czułam, że pocałunek taki wiąże chyba dwoje ludzi. Pojechałam w świat, zdawało mi się, że zapomnę. Patrz — dziś jesteś tu przy mnie w tym Reichenhallu, bardziej niż kiedykolwiek — jesteś tu i dziś słyszysz mnie — dziś — ja rozumiem cię!

Gdy mówiłeś do mnie we Lwowie o sobie, jako o artyście, który w każdej chwili umie otoczyć się pięknem wysnutem z najbanalniejszych objawów życia, słuchałam cię, lecz nie rozumiałam. Widocznie dusza moja musiała pozostać sama, aby próbować działać samodzielnie. I oto dziś w taką cichą noc zdaje mi się, że ja wchodzę w twe ślady i zaczynam wytwarzać dokoła siebie świat własnego piękna. Czuję, że świat ten daje wielką błogość i uspokojenie, jakiego nie mogą dać światy obce, tworzone innemi artystycznemi myślami — gdyż według mnie wtedy my czujemy to piękno z drugiej ręki... Nie wiem, czy wyrażam się jasno. Ale — w mej głowie szum, chaos, tak, jakbym stanęła nagle na progu jakiegoś nowego życia. Czy w ten sposób mogłabym wreszcie wypełnić tę pustkę, którą ciągle mam przed sobą, a którą chciałam zapełnić czem innem? wrażeniem sercowem? Pamiętam — owego wieczoru mówiłam ci, iż pójdę w świat szukać miłości. Jakiej? Jak tęcza! — Tymczasem do tej chwili — ani śladu tej tęczy nie znalazłam, a cała moja istota nagle w ciszy nocnej, w roztopionym szmaragdzie górskiej mgły znalazła się wywyższoną po nad ziemię i u progu nieznanego świata, nad którym zawisł napis: Piękno. — Lecz... ja muszę być szczerą. Nie chcę być już podobną do tej, która przed tobą brzydkim, nieszczerym ruchem uciekła na schodach nazajutrz po pocałunku — stoję teraz na progu tego świata niepewna i drżąca. Sama weń iść się boję, lękam się rzucić w to wrażenie, bo choć kojące one i czyste — to przecież nowe dla mnie i nieznane. Co więcej ci powiem, ono łączy się z pewnem wrażeniem odniesionem — tam we Lwowie w objęciach twoich. Ta sama cisza, spokój i jakiś bezmiar słodkiego piękna. Czy rozumiesz mnie, Jurku? Czy zechcesz mnie zrozumieć? Och! chciałabym ci te słowa posłać na zielonej smudze górskiej mgły, która aż tu, aż na stół, na którym piszę, się zakrada. Widzę ciebie, tu — ztąd — przez te szmaragdowe opary w całej twej wielkiej piękności, widzę dziecięcy wyraz twych ust, który miałeś wtedy, gdy pochylałeś się nademną blady i niosący na wargach swych nieznane mi wrażenie. Dałabym wiele, ażebyś w tej chwili był przy mnie. Dlaczego na mnie taka chwila nie przyszła wcześniej, we Lwowie? — A może to i lepiej, że przyszła ona teraz i w tęsknocie mnie nijako pogrąża, dopełniając tą tęsknotą wrażenie słodkiej melancholii niezmiernie miłej i niezmiernie pięknej. — Posyłam ci ten list bezładny i pisany jakby w sonambulicznej ekstazie. Dopełń go sam — dotwórz to, co w nim brak — będzie to z pewnością wzięte z mej duszy, bo moja ożyła pod wpływem twych słów. — Odpowiedz!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Helena skończyła pisać ten list do Weryhy, włożyła go w kopertę i słysząc idącego gaz gasić kelnera, uchyliła drzwi.

— Proszę ten list wrzucić natychmiast na dół do puszki.

Gdy list oddała i zamknęła drzwi, zbliżyła się wolno do stołu i zaczęła układać w teczce papiery.

Sąsiad jej mieszkający obok dostał nagle ataku suchotniczego kaszlu. Słyszała go, jak pluł i jęcząc ciężko, opierał się o ścianę. To nią wstrząsnęło całą.

Nędza życiowa rzuciła się jej w umysł z całą brutalnością. Straszny odgłos przegniłych płuc wypluwanych wśród charczenia niemal zwierzęcego, wionął na nią wspomnieniem zgnilizny i grobu.

Czemprędzej wyszła na balkon, chcąc odnaleźć dawne wrażenie piękna.

Oparła się znów o balustradę, nurzając ręce w masie dzikiego wina i powoi.

Lecz — oto zaszumiały kroki pod jej balkonem.

Jakiś mężczyzna ubrany jasno — w popielatych butach przeszedł zwolna wzdłuż werendy. Idąc, podniósł głowę. Helena poznała w zielonawem świetle jednego z mieszkańcw hotelu, który przy obiedzie wpatrywał się w nią uparcie wielkiemi, szafirowemi oczami.

— To ten — pomyślała — czy idzie tu dla mnie?

Bezwiednie przechyliła się przez balkon i rękę swą opuściła po za balustradę, starając się ułożyć jak najkorzystniej palce, na których połyskiwały kupione świeżo w Wiedniu pierścionki.

Tymczasem mężczyzna cofnął się trochę w bok i usiadł na ławce, okolonej krzewami. Na ciemnem tle liści odcinał się jasno i wyraźnie.

Zapalił papierosa i siedział tak spokojnie, najwidoczniej pozując dla Heleny i starając się zwrócić jej uwagę.

W Helenie zbudziła się — „przeciętna kobieta“.

Szmaragdowa barwa górskiej mgły traciła urok wobec tej galeryi złożonej aż z jednego podziwiającego ją mężczyzny. Choć było ciemno, przemknęło jej przez umysł — czy włosy się nie rozfryzowały. Zapomniała, że przed kilkunastu minutami widziała linie swej głowy kształtne i piękne. Lecz były to linie prawdziwego piękna — te zaś, o które zatroszczyła się teraz jej istota, były konwencyonalną szpetotą uznaną za piękno przez pewne zboczenie smaku, które modą nazywamy. Jasno ubrany mężczyzna, w szarych butach — palący w cieniu drzew papierosa, wzniecał w niej te banalne pojęcia piękna i sprowadził ją z seledynowego piedestału na teren bardziej realny.

Co zaczął kaszel suchotnika, ciągnęły teraz wrażenia wywołane dobrze skrojonym surdutem tego człowieka.

Drzwi sąsiedniego pokoju — po lewej stronie balkonu otworzyły się zwolna i nagle zaciemniało w przestrzeni. Był to drugi sąsiad Heleny, ten zdrów, ten, który nie kaszlał i nie wypluwał płuc. — Helena nie widziała go nigdy i dziś pierwszy raz dostrzegła jego wysmukłą, wyniosłą postać. Był bardzo wysoki — miał głowę dość kształtną i małą. Ubrany ciemno — rysował się wyraźnie w przestrzeni. Balkony były tak blizkie, że łączyły się prawie ze sobą. Helena dostrzegła, iż ani twarz, ani ręce, ani całą postać nieznajomego nie opływała owa seledynowa barwa powietrzna. Zdawało się, że jego postać opiera się tym czarownym wpływom i nie przyjmuje zjawiskowego światła. Ciemno, ostro, surowo jakoś rysował się ten człowiek w przestrzeni.

Ten palił cygaro, a purpurowy duży ogień rozświetlił dolną część jego twarzy.

W tym czerwonym ogniu widać było silną, zmysłową, prawie zwierzęcą szczękę okoloną ciemnym, starannie utrzymanym wąsem, świeże wargi i dwa rzędy białych wilczych zębów.

Dostrzegłszy Helenę, posunął się ku brzegowi balkonu i wyjąwszy cygaro z ust, wyrzekł nizkim głosem:

— Bonsoir!

Jak tęcza

Подняться наверх