Читать книгу Jak tęcza - Gabriela Zapolska - Страница 8
V.
ОглавлениеSpotkali się na schodach i ona pierwsza podała mu rękę spokojnie i poważnie.
— Dobrze, że pana widzę — chciałam ci powiedzieć, że jutro wieczorem jadę.
Weryho nie odrzekł ani słowa. Spojrzał na nią sennym i prawie zamglonym wzrokiem.
— Więc pani jedzie! — wyrzekł po chwili, opierając się o rampę schodów.
— Tak... tak... muszę — doktór każe. O, patrz pan, mam całą listę sprawunków, na drogę.
Mówiła szybko, nie patrząc mu w oczy. Czuła, iż sprawia mu przykrość, co więcej, sama czuła jakiś ból, niezadowolenie — jakby wyrzut z popełnianego złego uczynku.
— A pan gdzie idzie?
— Szedłem do pani.
— Przyjdź pan wieczorem.
Weryho spojrzał na nią przeciągle i smutno.
— Nie — wyrzekł — ja nie przyjdę.
— Dlaczego? dlaczego?
Mówiła to bez przekonania, wiedząc dobrze, iż pomiędzy nimi powtórzenie wczorajszego pocałunku nie mogło już mieć miejsca bez jakichś dalszych następstw. Chciała jednak płacić udaną odwagą i pewnem lekceważeniem, które nagle niepoczciwie owionęło ją całą, jak puklerz w chłodnej stali wyryty.
Tak, najlepiej przeciwstawić chłód i obojętność, co więcej — pomiędzy sobą i nim wznieść taką zaporę, ażeby on nie pomyślał nawet nigdy o tej chwili, która ją bezwładną, z rękoma opuszczonemi wzdłuż ciała, z twarzą śmiertelnie bladą oddała w jego objęcia z bezwzględnością zupełną.
I prostując się w swem długiem czarnem okryciu strojnem bogato w koronki — rzuca szybko z jakąś ironią, lekceważącą w głosie.
— Choć... przypominam sobie... ja nie będę dziś wieczorem w domu... nie będę... mam jeszcze dużo zajęć.
Czuje całą banalność i nędzę tej wymówki czuje coś więcej, że on ją rozumie, odgaduje, wie — pogardza nią może...
Chce odejść, odejść jak najprędzej — lecz on stoi ciągle nieruchomy, zastępując jej drogę.
Stoi i nie mówi nic — patrzy tylko na nią uparcie, sennie, z pewną melancholią chorej i smutnej duszy.
Gdyby choć coś mówił, gdyby ironicznie rzucił jej w twarz to, na co zasłużyła — wymówkę, że przyzwoita kobieta nie zbiera z ust mężczyzn pocałunków, skoro później odchodzi od nich, jak obca... gdyby jej choć zrobił taką filisterską scenę, mogłaby ująć w rękę tren swej sukni i odejść, jak obrażona królowa — ale on milczy i patrzy na nią, a co więcej, zaczyna się teraz zagadkowo, smutno uśmiechać.
Tym uśmiechem smaga ją, jak szpicrutą, lecz trudno jej porwać się na niego za... uśmiech.
Teraz Helena robi wrażenie osaczonego w klatce zwierzęcia. Jak przez kraty nie może się przedostać na wolność przez ten milczący, ledwo zarysowany uśmiech Weryhy. Jeszcze chwila, a wybuchnie spazmatycznym płaczem. Lękała się tej chwili spotkania, lecz nie wyobrażała sobie, że będzie tak ciężka. Nerwy jej buntują się — nie zniosą tej męki dłużej.
— Żegnam pana!
I szybko z szelestem jedwabiu — zwinnie jak wąż czarny, obsypany dżetem przesuwa się koło ściany, nie dotykając go nawet brzegiem sukni, biegnie ze schodów i gdy wydostaje się wreszcie z bramy na ulicę — woła prawie półgłosem:
— Pojadę! dziś! dziś!...
––––––––––