Читать книгу Sieć podejrzeń - George Harrar - Страница 7

Оглавление

ROZDZIAŁ 2

Nie wiedział, co sądzić o tym telefonie. Poprosił mężczyznę, żeby zaczął od początku, spodziewając się, że ten nie zdoła dłużej zachować powagi i wybuchnie śmiechem.

– Jak już mówiłem, jestem redaktorem niezależnego pisma „Humoresque”, które zajmuje się badaniem natury poczucia humoru. Pański wydawca przesłał nam egzemplarz recenzencki pana książki i zainteresował mnie zamieszczony w niej cytat: „Chciałbym stworzyć pracę filozoficzną, która składałaby się wyłącznie z dowcipów. Niestety, nie mam poczucia humoru”. Czy Wittgenstein rzeczywiście to powiedział?

– Tak, to jego słowa.

– Chciałem spytać, czy nie rozważyłby pan napisania dla nas artykułu na temat roli poczucia humoru w filozofii.

– Nie jestem pewien, czy poczucie humoru odgrywa jakąkolwiek rolę w filozofii. To niespecjalnie wesoła dziedzina.

– O to właśnie mi chodzi – odrzekł redaktor. – Dlaczego filozofia nie mogłaby być zabawna?

Evan nie miał na to gotowej odpowiedzi. Przytoczył w książce te słowa Wittgensteina tylko po to, żeby zilustrować dwoistość jego charakteru, szeroką przepaść pomiędzy tym, czym filozof chciał być, a tym, czym sądził, że jest. Evan nie zgłębiał szczególnie ich znaczenia ani nie zastanawiał się, czym mogłaby być praca filozoficzna złożona wyłącznie z żartów. Podejrzewał, że jeśli napisałby ją Wittgenstein, pełno byłoby w niej sprzecznych tautologii.

– Nie musiałby pan odpowiadać konkretnie na to pytanie – dodał redaktor. – Potrzebuję po prostu tysiąca słów na temat filozofii i poczucia humoru. Mógłby pan wykorzystać fragment swojej książki i dorzucić parę dowcipów.

– Pomyślmy... Wittgenstein podsłuchał kiedyś francuskiego polityka, który chwalił się, że język francuski jest najlepszy na świecie, bo słowa następują w nim w tej samej kolejności, w jakiej się je myśli.

Redaktor nie odpowiedział, a Evanowi zrobiło się głupio, że wyskoczył z takim hermetycznym żartem. Nawet on sam nie uważał, żeby to było zabawne.

– Naturalnie trzeba znać założenia filozofii Wittgensteina, aby docenić ten żart. Nie zamieściłbym go w artykule.

– Oczywiście, że nie – powiedział redaktor – choć na pewno jest bardzo zabawny.

Kiedy jechał do domu, przestało padać. Niebo nad wzgórzami powoli się przejaśniało, a powietrze jak gdyby chłonęło wilgoć z otaczających pól. Mgła otulała nogi krów, przez co wyglądały one, jakby unosiły się na chmurach. Podobało mu się to złudzenie, które sprawiało, że ciężkie rzeczy wydawały się nieważkie.

Próbował wymyślić dla czytelników „Humoresque” coś bardziej odpowiedniego niż anegdota o francuskich politykach. Przyszła mu do głowy historia o rosyjskim poecie, który wybrał się do Londynu. Na ulicy zapytał jakiegoś mężczyznę: „Przepraszam, co jest czas?”. Anglik odpowiedział: „Och, to trudna kwestia. Dlaczego pyta pan akurat mnie?”.

Evan uważał, że w filozofii niczego zabawniejszego się nie znajdzie. Oczywiście był jeszcze lord Russell, niesłychanie uszczypliwy obserwator religii, którego można by uznać za całkiem zabawnego – pod warunkiem, że samemu nie jest się religijnym. Poza paroma wyjątkami filozofowie byli jednak bandą ponuraków. Evan podejrzewał, że początek temu dał Platon, który obawiał się, że śmiech może prowadzić do przemocy i zburzenia porządku społecznego jego republiki. Sokrates również twierdził (jeśli wierzyć relacjom Platona), że śmiechu powinno się używać oszczędnie.

Evan przekręcił manetkę wycieraczek, żeby spryskać przednią szybę, ale nie poleciała ani kropla. Nie pamiętał, kiedy ostatnio dolewał płynu do spryskiwaczy. Mogło to być kilka lat temu. Pochylił się do przodu i obrócił głowę w taki sposób, by widzieć drogę przez czysty fragment szyby o szerokości mniej więcej dłoni. Czuł się z tym głupio.

Oczywiście nie tylko filozofia zalatywała taką powagą. Czy można znaleźć poczucie humoru w religii? Średniowieczni chrześcijanie obsesyjnie wierzyli, że Jezus nigdy się nie śmiał. Czy Jego zachowanie miało być wzorem dla człowieka, czy może tylko właściwym postępowaniem kogoś, kto uznawał się za Syna Bożego? Dziś już nikt nie zadawał takich pytań.

A co z Bogiem? Jakim dowcipem można byłoby go rozbawić? Zdaniem Evana człowiek mógłby poświęcić całe życie na rozważanie tej kwestii. Sam nie był tym zainteresowany, a poza tym nie miał całego życia do poświęcenia. Mógł natomiast wymyślić idealny tytuł takiej pracy: Dowcip, który rozbawił Boga. Trzysta pustych stron, a gdzieś w środku jeden żart – jakaś przypowieść ze zwrotem akcji w stylu O. Henry’ego.

Skręcił z wijącej się drogi w stronę pól golfowych Pheasant Run. Nie pamiętał, kiedy minął opuszczone koszary wojskowe, starą ceglaną bibliotekę i piekarnię Silva’s, do której często wpadał po portugalski słodki chleb. Tak naprawdę nie wiedział nawet, że minął te wszystkie miejsca. Zdziwił się, że mógł zajechać tak daleko w zupełnej nieświadomości. Obiecał sobie, że będzie zwracał większą uwagę na drogę.

Jego synowie byli identycznymi niebieskookimi blondynami o długich rzęsach i nieco krzywych uśmiechach. Wyglądali jak sklonowani.

Uważał ich za cud. Nie potrafił wyobrazić sobie spoglądania tylko na jedną taką twarz, słuchania tylko jednego wołającego go głosu, chwytania tylko jednej takiej dłoni. Czasami współczuł ojcom jedynaków.

Kiedy wszedł do salonu, zerwali się znad swojej gry i pocałowali go w obydwa policzki: Adam jak zwykle w prawy, a Zed w lewy. Evan uwielbiał to, jak łatwo chłopcy okazywali mu czułość nawet w wieku dziesięciu lat. Nie potrafił przypomnieć sobie, by przytulał się do swojego taty, i nie wiedział, dlaczego tak było. Czy wina leżała po stronie jego, czy ojca?

– Nudziłeś się bez nas, tato?

– Na śmierć – powiedział. – A co u was? Beze mnie to żadna zabawa, co?

– A. spadł z drzewa – oznajmił Zed.

– Ale nie tak całkiem – wyjaśnił Adam. – Upadłem na gałęzie. Z. zgubił swój rakietowy zegarek, bo zdjął go nad rzeką, a potem zapomniał go, jak usłyszeliśmy niedźwiedzia.

– Zgubiłeś swój nowy zegarek?

– Tato, tam był niedźwiedź!

– Niedźwiedź u babci?

– Nie widzieliśmy go, ale słyszeliśmy.

– Tak jakby ryknął – dodał Adam. – Jak niedźwiedź.

– Niesamowite. Ale będziesz musiał spłacić zegarek w pracach domowych, Zed.

– Wiem. Mama już mówiła.

Zed szturchnął brata łokciem.

– Aha, no tak – powiedział Adam. – Mamy coś dla ciebie. To nie jest prezent ani nic takiego, to znaczy jest prezent, ale go nie kupiliśmy.

Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął niewielką paczuszkę owiniętą w gazetę i oklejoną kilkoma warstwami czarnej taśmy.

– Z jakiej to okazji?

– Zawsze, jak gdzieś wyjeżdżałeś, przywoziłeś nam coś, no to my też chcieliśmy coś ci przywieźć.

Odwinął jakieś pół metra taśmy.

– To trylobit – powiedział Zed. – Ma milion lat.

Evan przesunął palcem po ostrych brzegach skamieliny.

– Wspaniały. Skąd go macie?

– Znaleźliśmy nad rzeką – odparł Zed.

– Jest tam ich chyba ze sto – dodał Adam – ale musieliśmy już iść.

– Z powodu niedźwiedzia?

– Tak naprawdę to nie był niedźwiedź. Powiedzieliśmy tak, żeby przestraszyć mamę.

Evan objął synów i pocałował ich w głowy: najpierw starszego o dziewięć minut Adama, a potem Zeda.

– Chyba wezmę go do swojego gabinetu i położę na biurku, żeby wszyscy widzieli. Co wy na to?

– Pewnie, tato, jak chcesz.

Chłopcy znów ułożyli się na podłodzie, po przeciwnych stronach swojego najnowszego dzieła: gry planszowej narysowanej na kawałku sklejki. Evan obserwował przez kilka minut, jak rzucają kostką i przesuwają pionki. Jeszcze nie tak dawno każda taka zabawa kończyła się po kilku minutach wrzaskami i zapasami. Również fizycznie chłopcy wydawali mu się starsi. Zauważył, że ich ręce sięgające ponad planszą i nogi rozrzucone na boki są nieco grubsze. Czy tak właśnie dorastają dzieci, w zrywach, które dostrzegasz tylko wtedy, kiedy opuszczają cię na kilka dni? Przez tyle lat wydawali się w ogóle nie dorośleć, poza tym, że trochę się wyciągali.

Oczywiście zmieniali się powoli – ciemniejące włosy, wydłużające się palce, rozszerzające się stopy – ale zawsze w tym samym tempie. Evan czekał na pojawienie się jakichś niedoskonałości: jakiegoś pieprzyka, piegów, przebarwienia skóry. Nic takiego nie dostrzegał. Z wyjątkiem dwucentymetrowego znamienia, które Zed miał na biodrze, chłopcy byli jak dwie krople wody.

Pamiętał, jak zabrał ich, siedmioletnich, na Dzień Bliźniąt do Twinsburga w stanie Ohio i wcale nie był zdziwiony, że wygrali nagrodę „Najbardziej Identycznych Chłopców”. Kiedy pozowali do zdjęcia z „Najbardziej Identycznymi Mężczyznami”, stał z tyłu tłumu widzów, czując się jak coś pojedynczego w rozdwojonym świecie. Po zrobieniu zdjęcia cała czwórka ruszyła w stronę parkingu. Zawołał chłopców. Przez chwilę bał się, że się nie zatrzymają, że będą tak szli i wnikną w jakiś inny wymiar, zamieszkiwany wyłącznie przez bliźniaków, ale oni zaraz do niego przybiegli.

– Tato?

– Tak?

– Chcesz w coś zagrać?

– Nigdy nie byłem za dobry w finansach.

– Nie szkodzi, to jest taki antymonopol. Musisz omijać wszystkie miejsca, gdzie chcą ci dać pieniądze. Jak jesteś bogaty, to przegrywasz.

– W takim razie pewnie pójdzie mi dobrze. Ale sądzę, że nie powinniście starać się być biedni.

– To tylko gra, tato – stwierdził Adam, rzucając kostką. – Założę się, że moglibyśmy ją sprzedać za milion dolców.

Evan wszedł po kilku stopniach do przedpokoju. Kiedy otworzył drzwi, Ellen już na niego czekała. Odłożył teczkę i objął żonę. Pachniała silnymi waniliowymi perfumami, których nie znał. Domyślił się, że użyła ich przed chwilą, specjalnie dla niego. Wyobraził sobie, jak na dźwięk podnoszących się drzwi garażowych szuka swojej torebki i spryskuje szyję nowymi perfumami, wiedząc, że on na pewno ją tam pocałuje. Nagle zatęsknił za nią, jakby nie wróciła właśnie, ale dopiero miała wyjechać.

– Nienawidzę, kiedy cię nie ma – powiedział. – Zawsze wtedy jest mi źle.

Chciałby wyrazić się bardziej precyzyjnie, ale to, czego nienawidził, było właśnie bezkształtnym, bezzapachowym i cichym czymś, co odczuwał, kiedy jej nie było. Umysł ciągle podsuwał mu sceny, w których ją traci: wypadki samochodowe, katastrofy lotnicze, pioruny, powodzie, niewytłumaczalne zawalenia budynków. Z życiem wiązało się tyle niebezpieczeństw. Czasami budził się w środku nocy, wyobrażając ją sobie w jakimś obcym łóżku, samą, z lekko otwartymi ustami, oddychającą niemal bezgłośnie. Wystarczyłoby tak niewiele, żeby ten oddech zdusić.

Wsunęła swoją chłodną lewą dłoń do kieszeni jego marynarki.

– Nie było nas tylko przez dwa dni.

– Wydawało mi się, że znacznie dłużej.

Pocałowała go szybko, ledwie muskając wargami jego usta, a potem wyciągnęła mu z kieszeni paczkę reklamowych zapałek. Na etykiecie widniał niewielki cylinder, a ponad nim półkolisty napis: „Zatańcz w The Sanders Ballroom”.

– Tańce beze mnie?

– Chyba po prostu od dawna nie nosiłem tej marynarki. – Pogrzebał w kieszeni, ale nic więcej tam nie znalazł. – A jak chłopcy u mojej mamy? Byli grzeczni?

– Nie miała chwili wytchnienia. W dzień zabrała ich na rowery, a wieczorem pod namiot, żeby oglądali gwiazdy.

Ellen wyciągnęła jedną zapałkę i potarła ją o draskę. Przez chwilę trzymała płomień przed twarzą, a potem zdmuchnęła go. Wdychali siarkowy zapach, który unosił się między nimi. Evan nie potrafił wyjaśnić dlaczego, ale coś w tym zapachu przypomniało mu o Niespokojnych umysłach.

– Zamknij oczy – powiedział, sięgając do teczki po książkę. – A teraz otwórz.

– Evan, wygląda ślicznie.

– Nie za krzykliwie?

Przebiegła palcami po literach, jakby były wypukłe.

– Jest idealna. Same te oczy sprawią, że ludzie będą po nią sięgać. Jeszcze się okaże, że napisałeś bestseller.

Nie wiedział, czy żartuje, czy może na chwilę postradała zmysły. Wpatrywała się w okładkę.

– Wiesz, ilu profesorów filozofii jest w tym kraju? – zapytał.

– Nie mam pojęcia.

– Zaledwie kilka tysięcy. Społeczeństwo potrzebuje filozofów tylko po to, żeby wykładali filozofię. Po co innego?

Ellen powąchała książkę.

– A prezydent?

– Co?

– Co jakiś czas na pewno wpada w egzystencjalną panikę. Wyobrażam sobie, że dzwoni do jakiegoś filozofa po poradę, jak rządzić krajem. Gdyby zadzwonił do ciebie, co byś mu powiedział?

Próbowała go zaskoczyć – miał być sprytny albo kreatywny na zawołanie. Często stawiała przed nim takie wyzwania, a on nie miał nic przeciwko temu.

– Pewne stare powiedzenie zen mówi: „Rządź wielkim krajem tak, jakbyś gotował małą rybę”.

– Hmm, niezwykle zagadkowe – stwierdziła Ellen. – Prezydent mógłby zinterpretować to, jak chce. Bardzo dobrze.

Zapaliła kolejną zapałkę i trzymała ją w palcach tak długo, aż w końcu oparzyła się i upuściła ją na podłogę.

Sieć podejrzeń

Подняться наверх