Читать книгу Sieć podejrzeń - George Harrar - Страница 9

Оглавление

ROZDZIAŁ 4

Siedząc na podium w auli Wydziału Sztuki i obserwując ponad czterystu studentów pierwszego roku oraz ich rodziców, Evan myślał o ścinaniu głów. Przypomniał sobie dowcip, który krążył na Światowym Kongresie Filozofii przed kilku laty, i teraz wydało mu się, że mógłby on rozbawić Boga. Czekający na ścięcie ksiądz heretyk poprosił, żeby obrócono go twarzą do góry, tak by w chwili śmierci mógł ujrzeć Boga. Król wyraził zgodę. Kat zwolnił ostrze gilotyny, lecz zatrzymało się ono kilka centymetrów od szyi skazańca. Władca uznał, że wydarzył się cud, i darował księdzu życie. Następny w kolejce do ścięcia był zwykły chłop; on też powiedział, że chce spojrzeć na Boga. Kat znów opuścił ostrze, które znowu zatrzymało się kilka centymetrów od celu. Chłopa ułaskawiono. Przyszła kolej na filozofa. Nie wierzył w Boga, ale pomyślał, że spróbuje zastosować tu zakład Pascala – zwracając twarz ku niebu, nie miał nic do stracenia, a zapewne mógł wiele zyskać. Kiedy kat przygotował już gilotynę, filozof krzyknął: „Czekaj, chyba widzę, w czym problem!”.

Profesorowie siedzący po obydwu stronach Evana odwrócili się do niego z wyrazem zdziwienia na twarzach. Najwyraźniej puentę kawału wypowiedział na głos.

– Jak państwo widzicie, nasz ostatni prelegent aż się pali, żeby do państwa przemówić. Dlatego nie przedłużając, przedstawiam profesora Evana Bircha, szacownego członka naszego Wydziału Filozofii.

„Szacownego”? Evan nie był pewien, czy w tym wieku chce być określany jako „szacowny”. Ceniony, podziwiany, szanowany – owszem. Ale „szacowny” – podobnie jak „ukochany” – pasowało bardziej do gatunku profesor emeritus, którego przedstawiciele snuli się pomiędzy budynkami uczelni.

Evan wstał i sięgnął do tylnej kieszeni spodni po przygotowane wcześniej notatki. Kartka wyślizgnęła mu się jednak z palców i spadła na podłogę – uznał to za znak. Musiał improwizować.

Pochylił się do mikrofonu.

– Czy są tu jacyś przyszli nietzscheanie?

Ktoś w ostatnich rzędach się zaśmiał. Evan machnął w tamtym kierunku.

– A racjonaliści albo pozytywiści logiczni? – Na sali panowała cisza. – No, ale musi być chociaż paru egzystencjalistów.

Kilka osób podniosło ręce.

Choć nie był spragniony, Evan nalał sobie wody z chromowanego dzbanka. Wypił kilka łyków, po czym odstawił szklankę na sam skraj mównicy. Wiedział, że będzie to denerwować ludzi. Będą patrzeć.

Dokąd zmierzał z tymi pytaniami? Nie miał pojęcia.

– Począwszy od Sokratesa i Platona, filozofowie zawsze wywierali duży wpływ na społeczeństwo. Dziś identyfikujemy się z klubami piłkarskimi, gwiazdami telewizyjnymi i zespołami rockowymi, a nie z filozofami. Nie wiem, może to dobrze. Poglądy mogą ograniczyć nasze myślenie, jeśli trzymamy się ich zbyt kurczowo.

W panującej na sali ciszy rozległo się skrzypienie krzesła – być może ktoś właśnie wychodził. Evanowi twarz płonęła z gorąca. Podejrzewał, że mówi w sposób zbyt dydaktyczny. Kilka osób zakasłało. Zaskrzypiało kilka innych krzeseł. Czas mijał. Evan umierał tam niczym stand-upowy komik, który wyczerpał repertuar. Powinien był trzymać się swojego scenariusza, ale było już na to za późno. Postanowił opowiedzieć historyczną anegdotę.

– Kiedy zmarł wielki francuski myśliciel, René Descartes, przy drogach ustawiły się tłumy ludzi pragnących choćby zerknąć na jego zwłoki, przewożone przez kraj. Niektórzy odcinali na pamiątkę jakiś kawałek, palce czy uszy. Kiedy wreszcie złożono jego ciało do grobu, było ono znacznie mniejsze niż za życia.

Evan przerwał w tym momencie, żeby w umysłach słuchaczy wyraźnie utkwił obraz człowieka uwielbianego tak bardzo, że odcinano na pamiątkę fragmenty jego ciała. Nie potrafił sobie wyobrazić, by coś podobnego mogło się zdarzyć w przypadku któregoś z dzisiejszych filozofów. Istniały pewne plusy życia w czasach upadku idei.

– Inna anegdota mówi o tym, jak Kartezjusz wstąpił pewnego razu do kawiarni i zamówił kawę. Kelnerka zapytała, czy życzy sobie również muffina. Kartezjusz odparł: „Myślę, że nie”, po czym zniknął!

Za jego plecami dziekan wydał z siebie jęk. Po kilku sekundach szmer na sali potwierdził, że kolejne osoby zrozumiały żart. Evan podniósł ręce, jakby chciał uciszyć wybuch śmiechu. Podobała mu się nieadekwatność tego gestu.

– Wy, którzy zaczynacie w tym tygodniu naukę w college’u, zadajcie sobie pytanie, jaki jest tutaj wasz cel: czy chcecie zdobyć wykształcenie, czy tylko w czymś się wyszkolić. Proponuję, abyście jako studenci tak liberalnej szkoły humanistycznej jak Pearce zaczęli od „poznania samych siebie”, co jest warunkiem podjęcia jakiejkolwiek nauki. Ale ostrzegam was: wiedza o sobie niekoniecznie oznacza szacunek dla siebie. Jak mawiał Goethe: „Nie znam siebie, i dzięki Bogu”.

Evan widział już, co robi – wszyscy zgromadzeni na sali zażywni rodzice i ich chude dzieci kręcili głowami. Ale być może kilka młodych umysłów zaintryguje ten oczywisty absurd jego wypowiedzi. Tylko na to liczył: na kilku studentów gotowych podążać za swoimi myślami, nawet jeśli miałoby to ich zaprowadzić na ciemne i kręte ścieżki.

Nadszedł czas zakończyć wystąpienie tak, jak wcześniej to sobie przygotował.

– Wittgenstein, jeden z najbardziej przenikliwych umysłów dwudziestego wieku, nazwał filozofię chorobą rozumu. Po części się z nim zgadzam. Filozofia może jednak być również uzdrawiającą sztuką, może nadawać sens pozornemu chaosowi. W ciągu następnych kilku dni wybierzecie swoje przedmioty. Zachęcam was do filozofii i zgłębiania własnych umysłów.

„Zgłębianie własnych umysłów” – zabrzmiało jak tekst z reklamy naboru do służby wojskowej. Żenujące. Ale słowa zostały już wypowiedziane. Nie mógł ich cofnąć.

Wypił jeszcze kilka łyków wody i zszedł z podium. Dziekan Santos poklepał go po ramieniu, kiedy się mijali, a Evan nie potrafił powiedzieć, czy był to z jego strony gest pochwały, czy współczucia. Uprzejme oklaski ucichły, zanim zdążył usiąść.

Evan patrzył na pusty notatnik, leżący na jego kolanach. Coraz wyraźniej docierała do niego smutna prawda, że podobnie jak Wittgenstein, miał niewielkie poczucie humoru. Nie powinien przyjmować propozycji napisania artykułu o poczuciu humoru w filozofii tylko po to, żeby Niespokojne umysły zyskały odrobinę rozgłosu. Poza tym skąd mógł wiedzieć, czy łamy pisma „Humoresque” to odpowiednie miejsce dla wykładowcy akademickiego?

– Wróciłeś wcześniej.

Podniósł wzrok, gdy Ellen weszła do jego gabinetu, machając ręką, w której trzymała książkę Jak Proust może zmienić twoje życie.

– Urwałem się zaraz po zebraniu. Chciałem napisać coś jeszcze przed kolacją. A ty gdzie byłaś? Chłopcy nie wiedzieli.

– Powiedziałam im, że idę na spacer. Powinni pamiętać takie rzeczy.

– Pamiętają, że wyszłaś o trzeciej. Czyli półtorej godziny temu.

– Poznałam kobietę, która wprowadziła się do tego groteskowo wielkiego domu na wzgórzu, no i trochę pogadałyśmy.

– Jest groteskowa?

– Jest Hinduską. Z całą rodziną właśnie przeprowadziła się tu z Kalkuty i jest zachwycona tą przestrzenią. – Ellen usiadła na skraju jego biurka, a on zamknął notatnik. – A jak twoje przemówienie?

– Dziekan nazwał mnie „szacownym”, przez co poczułem się, jakbym miał osiemdziesiąt lat. Potem upuściłem notatki na podłogę i postanowiłem pójść na żywioł, więc jestem pewien, że wszyscy poczuli się zdezorientowani.

– A taki był cel?

– Dezorientacja nigdy nie jest moim celem. Czasami leży na drodze do celu. – Wskazał książkę. – Czy Proust zmienia twoje życie?

– Na razie nie, ale jestem dopiero na czterdziestej trzeciej stronie. Myślę, że przeczytam później W poszukiwaniu straconego czasu.

– To lepiej uważaj. Niektórzy ludzie spędzili na czytaniu Prousta całe życie i oszaleli od tego.

Ellen podciągnęła rękawy białej lnianej bluzki, ale zaraz znowu opadły. Evan zastanawiał się, ile razy dziennie jego żona wykonuje ten ruch.

– Co myślisz o Matcie i Margaret?

Nie wiedział, o co jej chodzi.

– Matt McKenzie i Margaret Hope – wyjaśniła.

– Oni są razem? – Wyobraził sobie tę dwójkę w łóżku i był to przerażający obraz: eksrugbysta Matt przygniatający flecistkę Margaret. – Kiedy to się stało?

– Jeszcze się nie stało.

Związek tych dwojga był więc tylko kolejnym wytworem jej wyobraźni, a te rzadko stawały się rzeczywistością. Z tego, co wiedział, jego żona miała właściwie zerową skuteczność, jeśli chodzi o kojarzenie par.

– Czy wiesz, że on ma metr dziewięćdziesiąt pięć i waży chyba ze sto dziesięć kilo? A ona ledwie sięga mi do pasa.

– Nie jest taka niska. Jesteśmy prawie tego samego wzrostu.

– Myślę, że to najgorsza para, jaką kiedykolwiek wymyśliłaś. Sugeruję, żebyś przemyślała to wtrącanie się w sprawy innych.

– Pomaganie – poprawiła go. – Oboje prosili mnie, żebym pomogła im kogoś znaleźć.

– Tylko mnie w to nie mieszaj, okej?

– Nigdy tego nie robię.

Potrafił na poczekaniu wyliczyć ze trzy sytuacje, kiedy wciągnęła go w organizowanie niby to przypadkowych spotkań albo wykorzystała jako nieświadomego posłańca. Nie widział jednak powodu, żeby wypominać jej teraz te sztuczki. Wolał zmienić temat.

– McKeesowie przychodzą jednak na kolację, tak? – spytał.

Próbował wykrzesać z siebie nieco entuzjazmu, ale wiedział, że mu to nie wyjdzie. Mógł udawać wiele rzeczy, ale entuzjazm do nich nie należał.

– A czemu mieliby nie przyjść?

Z powodu choroby, wypadku, problemów z dziećmi, awarii samochodu, przeciekającego dachu, śmierci w rodzinie – istniało wiele dobrych powodów.

– Nie wiem, tak po prostu pytam.

– Nie wyglądasz, jakbyś się cieszył na ich przyjście.

Oczywiście, że nie cieszył się na wieczór w towarzystwie kłótliwych McKeesów. Wydawało mu się, że po ostatniej kolacji dał to jasno do zrozumienia.

– Oni o wszystko się kłócą – odparł. – Po pięciu minutach od wejścia Bob wyda z siebie jakiś podejrzany dźwięk. Sheryl powie mu, że ma przeprosić, i od tego momentu już przez cały wieczór będą skakać sobie do gardeł.

– My też się kłócimy. Wszystkie pary się kłócą.

Ujął jej dłoń i pocałował lekko.

– Czasami walczymy na słowa, ale to tylko taka gra.

Przesunęła ręką po jego policzku.

– Kiedy się uśmiechasz, przypominasz chłopców.

Obrócił głowę i pocałował wnętrze jej dłoni.

– To główny genetyczny dar, który im przekazałem... i jeszcze nadmierna ruchomość stawów.

– Mogli odziedziczyć po tobie coś gorszego niż seksowny uśmiech.

– Twierdzisz, że chłopcy seksownie się uśmiechają?

– Będą. A dziewczyny będą się za nimi uganiać, tak samo jak uganiały się za tobą.

Pamiętał, jak w piątej klasie biegł korytarzem, a trzy dziewczyny deptały mu po piętach. Nie wiedział – ani wtedy, ani teraz – dlaczego poczuł potrzebę ucieczki. One tylko chciały go pocałować. Scena skończyła się fatalnie: wpadł na drzwi, które otworzyła nagle nauczycielka fizyki. Evan pamiętał krwawiący nos, guza na czole, reprymendę od nauczycielki i śmiech dziewczyn. Chyba nigdy nie opowiadał o tym Ellen. Czy po prostu domyśliła się, że był w ten sposób ścigany?

Evan wstał.

– Okej, to lepiej bierzmy się do przygotowania tej kolacji. W czym mogę pomóc?

Ellen wyciągnęła z książki zakładkę.

– Skocz, proszę, do Stonehill Farm po warzywa. Tu jest lista. Powiedziałam chłopcom, że mają jechać z tobą. Przez cały dzień siedzieli przed komputerem.

Evan wyszedł do przedpokoju i zawołał w górę schodów:

– Adam, Zed, jedziemy!

Nie odpowiedzieli. Nie pojawili się. Dziwne.

– Spróbuj z Kastorem i Polluksem – zasugerowała Ellen.

– Co?

– Kastor i Polluks, bliźniacze gwiazdy. Nie pamiętam, który jest który.

– Jak długo to potrwa?

– Powiedziałam im, że do jutra rana.

– Kastor! Polluks! – krzyknął na tyle poważnie, na ile zdołał. – Pokażcie się!

Zed szedł parę kroków przed bratem, co było zdumiewające. Miał na sobie czerwoną koszulkę z napisem: „Harvard śmierdzi”. Evan nigdy wcześniej jej nie widział, domyślił się więc, że to prezent od matki Ellen.

– Dlaczego musimy jechać po warzywa, mamo?

– Bo cały dzień siedzieliście w domu. Potraktujcie to jako wypad do prawdziwego świata.

– Prawdziwy świat jest nudny. Wolałbym, żeby zniknął.

– I co byłoby zamiast niego? – zapytał Evan.

Zed przygryzł wargę; zawsze grał w ten sposób na zwłokę, kiedy musiał odpowiedzieć na jakieś trudne pytanie.

– Mógłbyś mieć w mózgu taki mały chip i byłoby tam dużo różnych kanałów, które przełączałbyś, po prostu myśląc jakiś numer. I świat byłby taki, jaki widziałbyś w głowie. Na przykład na jednym kanale mógłbyś jeździć na snowboardzie, na drugim na skateboardzie, na trzecim grałbyś na konsoli i...

– Dobra, rozumiem. W takim razie co powiecie na przełączenie się na kanał wyprawy po warzywa?

Zed wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu. Evan zastanawiał się, w jakim wieku dzieci uczą się tego i czy sztuczny uśmiech przynosi jakieś ewolucyjne korzyści.

– No to dalej. – Adam chwycił Evana za rękę, ciągnąc go w stronę drzwi do garażu. – Miejmy to już z głowy.

– Kiedyś błagaliście mnie, żebym zabierał was w takie miejsca – stwierdził Evan. – Na farmę, do sklepu z narzędziami, do pralni, bez różnicy. Wszystko było dla was przygodą.

– Mieliśmy wtedy chyba z pięć lat, tato – zauważył Adam.

Zed skinął głową.

– Teraz mamy już jakieś życie.

To prawda, mieli już jakieś życie, ale Evanowi trochę trudno było się z tym pogodzić.

Szedł wolno wzdłuż alejki z warzywami, trzymając w dłoni listę przygotowaną przez Ellen. Jej instrukcje były dokładne, a kluczowe słowa zostały nawet podkreślone – dwanaście miękkich szparagów, cztery pomidory z naturalnych upraw, trzy niezbyt dojrzałe awokado. Wybierał kolejne warzywa zgodnie z tymi wskazówkami. Miał pewność, że Ellen będzie zadowolona. Odwrócił się, żeby podać chłopcom foliowe torby, ale obaj gdzieś zniknęli. Stanął na palcach, omiatając wzrokiem halę targową, i zobaczył dwie ciemnoczerwone koszulki wymykające się przez tylne drzwi w kierunku leżącej na polu sterty dyń. Zdziwił się, że dynie pojawiły się w tym roku tak wcześnie. Musiały pochodzić z innego stanu.

Odwracając się z powrotem, wpadł na drobną staruszkę trzymającą kabaczek o dziwnym kształcie.

– Przepraszam – powiedział. – Nie zauważyłem pani.

Kobieta zaśmiała się, jakby to był dowcip. Podniosła kabaczek.

– Wygląda jak stan Idaho, nie sądzi pan?

Evan rzeczywiście dostrzegł pewne podobieństwo.

– Tak, ma pani rację.

– Nikt nie kupi kabaczka, który wygląda jak Idaho. Wezmę go.

Oddaliła się, nie mówiąc już nic więcej. Zastanawiał się, czy kabaczek dołączy do jej kolekcji warzyw w kształcie pięćdziesięciu stanów. A może spodziewała się, że Stonehill da jej zniżkę na zakup zniekształconego towaru? Obserwował, jak kobieta otwiera drzwi i przepuszcza wchodzącą do sklepu parę młodych ludzi. Następnie wyszła, ściskając kabaczek pod pachą. Z tego, co widział, nie zapłaciła za niego.

– Możemy ją kupić?

Rozejrzał się i dostrzegł chłopców, którzy szli ku niemu, trzymając pomiędzy sobą dużą dynię.

– Uważajcie, żeby jej nie upuścić.

– Dzięki, że nam powiedziałeś, tato. Myśleliśmy, że trzeba ją upuścić.

– Nie odpowiadaj mi tak, Adam.

– Przepraszam. To możemy ją kupić?

– My w sensie, że kupujecie ją za swoje kieszonkowe, czy my w sensie, że kupuję ja?

– W sensie, że ty nam ją kupujesz za to, że z tobą przyjechaliśmy – wyjaśnił Zed. – To byłoby miłe z twojej strony.

Dynia była mocno spłaszczona, a przycięta łodyga przypominała uchwyt. Z jednej strony miała brązowe plamy, z drugiej była bardziej zielona niż pomarańczowa. Evan nigdy nie widział brzydszej dyni.

– Czy jest jakiś powód, dla którego wybraliście akurat tę?

– To najbrzydsza, jaką znaleźliśmy – odparł Adam. – Chyba że dasz nam więcej czasu, to jeszcze poszukamy.

– Ta jest wystarczająco brzydka – stwierdził Evan i ruszył w kierunku kasy.

W drodze powrotnej chłopcy siedzieli z tyłu, oparci ramionami o olbrzymie warzywo umieszczone pośrodku. Zastanawiał się, czy nie zwrócić im uwagi, że w żadnym wirtualnym świecie zakup dyni nie byłby tak satysfakcjonujący, ale właściwie skąd mógł wiedzieć? Być może to doświadczenie zapewniłoby podobnie zastępczą przyjemność jak czytanie.

Wjechał na autostradę. McKeesowie mieli być za godzinę i wyobrażał sobie, że Ellen opiera się gdzieś w domu o ścianę, próbując dokończyć Jak Proust może zmienić twoje życie. Będzie potrzebowała pomocy przy kolacji. Zawsze wydawało mu się dziwne, że Ellen czyta na stojąco, zwłaszcza kiedy wykonywała równocześnie ugięcia lub wymachy nóg. Czasami zdumiewało go, jak bardzo potrafiła się skupić.

Włączył kierunkowskaz, żeby zmienić pas. W lusterku wstecznym zobaczył, że jakieś dwadzieścia metrów za nim jedzie policja, więc wyłączył kierunkowskaz i zdjął nogę z gazu. Spojrzał na prędkościomierz – wskazówka opadała ze stu do dziewięćdziesięciu kilometrów. O szóstej godzinie było jeszcze dość jasno, ale mimo to włączył światła.

Przez około półtora kilometra radiowóz jechał za nim, utrzymując stałą odległość. Kiedy Evan zwolnił do siedemdziesiątki, policjanci zrobili to samo. Evan uruchomił tempomat i położył obydwie dłonie na kierownicy.

Niebieskie światło zaczęło błyskać. Zmienił pas na prawy, robiąc miejsce na wyprzedzanie. Radiowóz jednak wciąż pozostawał tuż za nim. Evan zjechał więc z jezdni na miękkie pobocze. Policja zrobiła to samo, a on poczuł się nagle bardzo niepewnie. Jakie wykroczenie popełnił ich zdaniem?

– Jechałeś za szybko, tato?

– Nie, tylko pięć kilometrów na godzinę szybciej, niż jest dozwolone. Tyle zawsze można. – Nagle przypomniał sobie, że jakąś kobietę z Teksasu aresztowano chyba za to, że jej dzieci nie miały zapiętych pasów. Zerknął na tylne siedzenie. – Obaj zapięliście pasy?

– Tak.

Spojrzał w lusterko. Policjant rozmawiał przez radio. Evan zastanawiał się, czy nie wysiąść i nie zapytać, o co chodzi, ale przypuszczał, że gliniarze wolą sami przejawiać inicjatywę. Przedstawiciele władzy tak mieli. Dlatego czekał.

– Może zepsuł ci się prędkościomierz i jechałeś o dziesięć kilometrów za szybko. Tyle to chyba nie można, co?

Evan obserwował w lusterku jak niski, krępy policjant wysiada z radiowozu i idzie w jego kierunku. Pochylił się przy oknie, z ręką na pistolecie, i spojrzał do środka.

– Coś nie tak, panie władzo?

– Prawo jazdy i dowód rejestracyjny proszę.

Evan otworzył schowek i znalazł dowód rejestracyjny. Następnie wyciągnął z portfela prawo jazdy.

Funkcjonariusz poświecił latarką na dokumenty.

– Kto jest z tyłu?

– Moi synowie – odparł Evan i poczuł dziwną potrzebę, by wyjaśnić: – To bliźniaki.

– Czy może pan mi podać kluczyki do auta, panie Birch?

– Kluczyki?

– Zgadza się. Proszę wyjąć je ze stacyjki i podać mi.

Evan wyjął kluczyki i położył je na dłoni policjanta. Mężczyzna wrócił do radiowozu.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Sieć podejrzeń

Подняться наверх