Читать книгу Nazywam się Cukinia - Gilles Paris - Страница 9
ОглавлениеLeżę długo, wyciągnięty na trawie, i przypatruję się chmurom.
Szukam w nich taty, żeby mi powiedział, co robić.
Nie zabiłem nieba.
Tylko trochę podziurawiłem chmury, które spuszczają na nas same nieszczęścia. A może to tata zesłał mi swoje łzy, żeby zmyły krew z szlafroka mamy.
*
Na początku myślałem, że mama śpi albo udaje, żeby mi zrobić kawał, chociaż to nie w jej stylu, zwłaszcza odkąd miała wypadek.
Potrząsam nią lekko. Przypomina szmacianą lalkę, z opadającymi ramionami, z szeroko otwartymi oczami. Przychodzą mi do głowy filmy policyjne, gdzie seryjni mordercy zabijają całe mnóstwo kobiet, a potem one są podobne do miękkich szmacianych lalek, i myślę: „Zabiłem mamę”.
*
W tych filmach nigdy nie wiadomo, co się dalej dzieje ze szmacianymi lalkami, więc czekam, a potem robi się ciemno i jestem strasznie głodny. Idę do domu zjeść kanapkę z majonezem i boję się już wyjść.
Myślę o żywych trupach, które wstają z grobu, żeby straszyć ludzi, i chodzą z siekierami, i tak okropnie wytrzeszczają oczy.
Wdrapuję się na strych. Jestem pewien, że mama przez tę swoją sztywną nogę nie przyjdzie mnie tu szukać.
Zjadam kilka jabłek. Nie mam odwagi grać nimi w nogę.
W końcu zasypiam.
*
Kiedy otwieram oczy, na dole jest jakiś hałas, boję się, że to żywe trupy i szmaciane lalki wołają mnie po imieniu.
Oprócz pani w szkole nikt już nie mówi do mnie „Ikar”.
Dla wszystkich jestem Cukinia.
Nagle drzwi się otwierają i widzę jakiegoś pana. Nie wygląda na żywego trupa, ale one czasami są takie sprytne, że potrafią udawać zwykłych ludzi, jak w Porywaczach ciał, więc rzucam w niego wszystkimi jabłkami, jakie mam pod ręką, a on się przewraca.
Potem wpada ten chłopak, syn naszego sąsiada, z całą masą policjantów.
Jeden z nich mówi: „Uwaga na jabłka” i próbuje przejść między nimi, podczas gdy chłopak rzuca się do tego pana, który wszedł najpierw, a do mnie krzyczy: „Zabiłeś mojego tatę!”, ale inny policjant mówi: „Nic się nie stało, twój tata tylko się potłukł”, i tamten pierwszy pan się podnosi. Dopiero teraz widzę, że to nasz sąsiad. Wszyscy zbliżają się do mnie, więc myślę sobie: „To już koniec filmu”.
*
Zakrywam twarz rękami i czekam na lanie, które popamiętam na całe życie, ale czuję, że ktoś głaszcze mnie po głowie, więc rozsuwam palce: tamten tata siedzi w kucki tuż obok mnie i pyta: „Widziałeś pana, który to zrobił, chłopcze?”.
Wszyscy policjanci patrzą na mnie, i chłopak z sąsiedztwa także.
Trochę się boję tych wpatrzonych we mnie oczu, więc zaczynam się trząść, i słyszę gruby głos, który mówi: „Zostawcie mnie z nim samego, przecież widzicie, że chłopak jest przerażony”.
Wszyscy wychodzą, oprócz policjanta z grubym głosem. Jest duży, siada na podłodze, robiąc sobie miejsce wśród jabłek.
Spod koszuli wyłazi mu kawałek wielkiego białego brzucha.
– Ile masz lat, Ikarze?
Wyciągam przed siebie obie ręce, zginam kciuk i liczę, jak nauczyła mnie pani w szkole.
– Dziewięć – odpowiadam.
Wyciąga z kieszeni notes i coś w nim zapisuje. Później jego gruby głos robi się mniej gruby, kiedy pyta mnie, co się stało, a ja opowiadam o żywych trupach, szmacianych lalkach i porywaczach ciał, którzy chcą zawładnąć ludźmi.
Policjant drapie się w głowę, zsuwając na bok swoje kepi, i mówi, że nazywa się Raymond i że mogę go tak nazywać.
– Zgoda – odpowiadam – ale ty będziesz do mnie mówił Cukinia.
Przez chwilę nic nie mówi, a potem bardzo cicho (tak cicho, że muszę go poprosić, żeby powtórzył) pyta:
– Więc jak to się stało z twoją mamą?
– A, to... to wszystko przez niebo.
Policjant ogląda swoje zabłocone buty i dziwnym głosem powtarza: „Niebo?”.
No to opowiadam mu o moim tacie, który ma głowę w chmurach, i o tym, jak jego peugeot zderzył się z drzewem i mama odtąd ma sztywną nogę, i o tym, że jakiś pan przysyła co miesiąc pieniądze na jedzenie i ubrania dla mnie.
– A gdzie jest twój tata? – pyta Raymond.
– Tata pojechał w świat z jedną gęsią.
– Biedny mały – mówi policjant, głaszcze mnie po głowie. To całe głaskanie wydaje mi się śmieszne, więc trochę się odsuwam.
– A twoja mama była dla ciebie dobra? – pyta dalej ten pan i zdejmuje kepi. Włosy pod spodem ma pozlepiane, a na czole odciśnięty okrągły ślad.
– No tak, robi dobre naleśniki i czasem się nieźle bawimy.
– A kiedy się nie bawicie?
Chwilę się zastanawiam.
– To znaczy, jak włażę na strych?
– Tak, kiedy włazisz na strych.
– To dlatego, że robię głupoty i nie chcę dostać tak, że popamiętam na całe życie. Potem muszę sobie rozcierać policzki, bo zostają ślady. A tutaj mama nie wejdzie, bo ma sztywną nogę.
– A co ostatnio takiego głupiego zrobiłeś?
– No... to chyba jak wziąłem rewolwer, żeby się nim pobawić.
– Rewolwer to nie zabawka, mój mały.
– Ale mnie się nie chciało grać w kulki samemu, mama oglądała telewizję, a Grégory już do nas nie przychodzi, więc się nudziłem. Nie umiem gadać ze świniami jak ten chłopak, co mieszka obok nas.
– No dobrze, a gdzie znalazłeś ten rewolwer? – pyta Raymond, drapiąc się w głowę. Może ma wszy albo coś takiego.
– W pokoju mamy.
– Twoja mama często pozwalała ci brać rewolwer?
– Nie, przedtem nawet nie wiedziałem, że go ma.
(Boję się powiedzieć, że trochę grzebałem w szufladzie).
Raymond gryzie ołówek, jak się żuje źdźbło trawy, kiedy się jest na łące.
– I co się potem stało?
– Wyszedłem na dwór i bawiłem się tym rewolwerem.
– To nie jest zabawka.
– Już pan to mówił. Gdybyś pan tam był, mógłbym z panem pograć w kulki.
– Mów do mnie Raymond. Strzelałeś do czegoś?
– Tak, chciałem zabić niebo.
– Zabić niebo?
– No bo ono zsyła na człowieka same nieszczęścia i potem mama pije dużo piwa i cały czas krzyczy, i dostaję od niej po buzi albo gdzie indziej, i mam czerwone ślady.
– Mama cię biła?
– Najpierw to tylko wtedy, jak zrobiłem coś złego, ale czasem krzyczy i daje mi w skórę za nic, wtedy włażę na strych i śpię razem z jabłkami.
Raymond zapisuje coś w swoim notesie, nie wiem co, i wysuwa przy tym koniuszek języka; to mnie śmieszy.
– Z czego się śmiejesz, mój chłopcze? – słyszę jego głos.
– Wysuwasz język jak gruby Marcel, kiedy coś przepisuje.
Policjant uśmiecha się i znowu drapie się po głowie, pytam go, czy ma wszy, a on ciągle swoje, jakby był głuchy:
– Strzeliłeś do mamy?
– Nienaumyślnie, mama chciała mi zabrać rewolwer, była okropnie zła, krzyczała, że jestem taki sam idiota jak mój tata, i rewolwer sam strzelił.
Próbuję połykać łzy, które łaskoczą mnie w gardle, ale nie udaje mi się, mam mokre oczy i po chwili nic już nie widzę.
*
– No już, mały, nie płacz, masz, weź chusteczkę.
Wycieram oczy i czuję, że mi leci z nosa, więc smarkam w chusteczkę.
– Masz jakąś rodzinę?
– Nie, oprócz mamy nikogo.
Oddaję mu chusteczkę, a on chowa ją do kieszeni.
– W takim razie pójdziesz ze mną na komisariat i zadzwonimy do sędziego.
– Sędzia to taki pan, który uderza młotkiem w stół i wysyła przestępców do więzienia?
– Nie jesteś przestępcą i nie pójdziesz do więzienia, jesteś na to za mały. Sędzia umieści cię w domu, gdzie są dzieci takie jak ty.
– I mama tam przyjdzie?
Raymond drapie się w głowę i mówi:
– Twoja mama zostanie na zawsze w twoim sercu i w myślach, mój mały. Ale teraz odeszła.
– Poszła do miasta?
– Nie, mały, jest w niebie, z aniołami.
– Nieprawda – odpowiadam – jest z moim tatą.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.