Читать книгу Perfekcyjna dziewczyna - Gillian Macmillan - Страница 8

NIEDZIELA WIECZÓR

Оглавление

Koncert

ZOE

Przed rozpoczęciem koncertu stoję przy wejściu do kościoła i patrzę wzdłuż nawy. Pod łukami sklepienia snują się cienie, choć na zewnątrz jest jeszcze jasno. Za moimi plecami zamknięto wielkie drewniane drzwi.

Przede mną zajmują miejsca ostatni słuchacze. Prawie wszystkie ławki są zajęte. Pobrzmiewa cichy szmer ludzkich głosów.

Przeszywa mnie dreszcz. Przez całe popołudnie panował skwar, ćwiczyłam na fortepianie, zmęczyłam się i zgrzałam. Zapomniałam, że mimo letniego upału w kościele może być zimno, więc włożyłam cienką czarną sukienkę z wąskimi ramiączkami. Teraz czuję chłód i ramiona pokrywa mi gęsia skórka.

Drzwi kościoła zamknięto, odcinając dopływ ciepłego powietrza, by nie przeszkadzał nam hałas. Mieszkańcy tego przedmieścia Bristolu to spokojni ludzie, ale publiczność słono zapłaciła za bilety.

To nie wszystko. To mój pierwszy koncert po opuszczeniu poprawczaka i szansa na nowe życie.

Mama powtórzyła dziś ze sto razy: „Ten występ musi być absolutnie perfekcyjny”.

Zerkam na Lucasa, który stoi obok mnie. Dzieli nas tylko kilka centymetrów.

Lucas ma na sobie czarne spodnie, które mama wyprasowała dziś po południu, i czarną koszulę. Wygląda świetnie. Jego ciemnobrązowe włosy są schludnie uczesane, choć w kilku miejscach sterczą niesforne kosmyki. Myślę, że gdyby chciał, mógłby bez trudu zbajerować każdą dziewczynę, która jest na tyle głupia, by czytać romanse o wampirach.

Ja też dobrze wyglądam, przynajmniej bez gęsiej skórki. Jestem drobnokoścista, mam jasną, czystą cerę i długie, bardzo jasne, choć cienkie włosy. Przypominają pajęczynę oświetloną przez słońce i efektownie kontrastują z czarną sukienką. W odpowiednim świetle wydają się białe, co sprawia, że wyglądam niewinnie.

„Z pozoru krucha, delikatna sarenka” – powiedziała pani prokurator. Uznałam to za dość miłe, ale w dalszym ciągu jest mi przykro, że dodała: „Ale to tylko złudzenie, Wysoki Sądzie”.

Poruszam palcami, po czym splatam dłonie, by się upewnić, że rękawiczki dobrze je opinają, tak jak lubię. Później opuszczam ramiona i delikatnie nimi potrząsam. Nie chcę, by zdrętwiały, muszą być ciepłe, krew musi w nich krążyć.

Obok mnie Lucas również powoli porusza palcami. To zaraźliwy gest wśród pianistów, trochę jak ziewanie.

Na końcu nawy, przed ołtarzem, stoi na niskim podium fortepian. W lśniącej czarnej klapie odbijają się setki młoteczków i strun. Czeka na nas. Lucas wpatruje się w niego z ogromnym skupieniem, jakby patrzył na pionową ścianę lodowca, na którą musi się wspiąć bez liny.

Różnie reagujemy na tremę. Lucas całkowicie nieruchomieje, oddycha przez nos i nie odpowiada na pytania.

Ja przeciwnie, przed występem zaczynam się niespokojnie wiercić, gorączkowo przebiegam w myślach cały utwór, który mam zagrać. Dopiero gdy uderzam w pierwszy klawisz, pojawia się niezbędna koncentracja, otacza mnie muzyka, biała i czysta jak całun, a wszystko inne znika.

W tej chwili jestem chora ze zdenerwowania, podobnie jak Lucas.

Obok fortepianu stoi kobieta, która zapowiada koncert. Później wyciąga rękę w naszą stronę, kłania się i schodzi z podium.

Pora ruszać.

Szybko ściągam rękawiczki i kładę je na stoliku, gdzie stoi kawa i leżą ulotki o spotkaniach katechetycznych. Lucas i ja idziemy nawą, jakbyśmy parodiowali ślub. Rząd po rzędzie obracają się w naszą stronę głowy ludzi siedzących w ławkach.

Mijamy moją ciotkę Tessę, która obsługuje kamerę wideo mającą rejestrować koncert. Chcemy później odtworzyć nagranie, zidentyfikować niedociągnięcia, znaleźć miejsca, gdzie da się jeszcze coś poprawić.

Tessa zerka nerwowo na kamerę, jakby była ona żywą istotą, która może się odwrócić i polizać ją po twarzy, lecz unosi w górę kciuk na znak, że wszystko w porządku. Uwielbiam Tessę, to trochę bardziej wyluzowana wersja mojej mamy. Nie ma dzieci i mówi, że jestem przez to dla niej kimś szczególnym.

Kiedy idę z Lucasem przez kościół, ludzie uśmiechają się do nas, a na ich twarzach pojawia się wyraz zachęty. Mam siedemnaście lat, ale znam te miny od wczesnego dzieciństwa.

Mama nazywa takich ludzi naszymi kibicami. Mówi, że przychodzą wiele razy na występy, by się przekonać, czy dobrze gramy, a później opowiadają o tym swoim przyjaciołom. Jednak nie lubię kibiców. Nie lubię, gdy podchodzą do mnie po koncercie i mówią na przykład: „Masz ogromny talent”, jakby pianiści nie ćwiczyli codziennie, by grać perfekcyjnie.

Domyślam się, że w ich umysłach pojawia się słowo „geniusz”, podobne do neonu, kuszące, jasne. Gdyby mnie spytali, powiedziałabym, by wystrzegali się tego znaku. Uważajcie, czego pragniecie, bo wszystko ma swoją cenę.

W pierwszym rzędzie widzę moją mamę i ojca Lucasa. Albo, opisując to inaczej, mojego ojczyma i jego macochę, bo Lucas i ja jesteśmy ich dziećmi z różnych małżeństw. Jak zwykle mają przesadnie promienny wyraz twarzy rodziców, którzy ukrywają wygórowane ambicje związane ze swoimi dziećmi.

Kiedy docieramy do ołtarza, Lucas wyprzedza mnie i zajmuje miejsce przy fortepianie. Po chwili ja również wchodzę na podium.

Zaczniemy od gry w duecie. Podoba się to publiczności, wymyślili to nasi rodzice. Poza tym uważają, że jeśli na początku zagramy razem, pomoże nam się to uspokoić.

Lucas i ja wolelibyśmy grać samodzielnie, ale postanowiliśmy sprawić przyjemność rodzicom, częściowo dlatego, że nie mamy wyboru, a częściowo dlatego, że oboje kochamy występy przed publicznością: chcemy, potrzebujemy, musimy występować.

Pianista nie może żyć bez koncertów.

Więc damy koncert, zagramy najlepiej, jak potrafimy.

Siadam przy fortepianie, prostuję plecy i uśmiecham się do publiczności, choć czuję ściskanie w żołądku – mam wrażenie, że zmienił się w gumową kulę. Ale nie uśmiecham się długo. Ważne, żebym wyglądała skromnie, aby moja twarz miała właściwy wyraz.

Przez chwilę panuje zamieszanie, gdy Lucas i ja regulujemy stołki przy fortepianie. Wiemy, że są idealnie przygotowane, lecz mimo to manipulujemy przy nich, ustawiamy je w nieco innej odległości, poprawiamy wysokość. To część występu. Trema, a może teatr. Albo jedno i drugie.

Kiedy oboje siedzimy w idealnej pozycji, unoszę ręce nad klawiaturą. Z trudem panuję nad oddechem, bo mocno bije mi serce, ale skupiam się na utworze, który mam zagrać, czekam na pierwsze nuty podobne do wystrzału rozpoczynającego bieg.

Publiczność milknie. Czasem rozlega się czyjś kaszel, odbijając się echem od sklepienia i kolumn. Lucas czeka, aż dźwięki ucichną, a gdy zapada absolutna cisza, wyciera dłonie o nogawki spodni i unosi je nad klawiszami.

W tej chwili gładka czarno-biała płaszczyzna pod naszymi palcami staje się wszystkim. Patrzę na dłonie Lucasa z takim napięciem, jakbym była zwierzęciem szykującym się do skoku. Nie mogę przegapić pierwszego ruchu. Przez chwilę panuje absolutna cisza, po czym Lucas unosi palce i uderza lekko w klawisze: po raz pierwszy, drugi, trzeci.

Zaczynamy grać w perfekcyjnie zsynchronizowany sposób.

Wszyscy mówią, że wyglądamy wtedy olśniewająco. Duet pianistyczny ma w sobie elektryzującą energię. Panowanie nad siłą, tonem i dynamiką dźwięku to niezwykle trudna sztuka, ponieważ wszystko musi być idealnie zrównoważone. Po południu, gdy ćwiczyliśmy w upale, nie szło nam tak dobrze, bo byliśmy zmęczeni i zirytowani na siebie, ale dziś wieczorem gramy olśniewająco. Cudowna harmonia, piękno muzyki, czujemy ją tak samo, a przyznaję, że nie zawsze się to zdarza. Najczęściej się nie zdarza.

Zatopiłam się w muzyce tak głęboko, że z początku nie słyszę okrzyków, a to oznacza, że nie zdaję sobie sprawy, że zbliża się koniec.

Żałuję, że tego nie spostrzegłam.

Dlaczego?

Bo za sześć godzin umrze moja matka.

Perfekcyjna dziewczyna

Подняться наверх