Читать книгу Gołda Tencer. Jidisze Mame - Gołda Tencer - Страница 21
ОглавлениеTata wracał z pracy do domu i godzinami patrzył przed siebie, plecami oparty o brązowy kaflowy piec. Ręce zakładał z tyłu. Nic nie mówił.
Takim go wszyscy zapamiętali. Szeptali potem tylko, że pan Szmul Tencer był zawsze jakiś taki nieobecny…
Jakby w innym czasie i wymiarze.
Ja też to widziałam, ale byłam za mała, by zrozumieć dlaczego.
Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że mój dom jest w ogóle trochę inny. Nie był tajemniczy czy obcy, nie był zamknięty, hermetyczny, powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie. Ale w powietrzu wisiało coś dziwnego, jakieś niewidzialne fluidy, które otaczały nas ciasno, zabierając przestrzeń do życia i radości.
Dopiero po latach zdefiniowałam to jako smutek. Może nawet ból.
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy wojenna trauma rodziców miała wpływ na nasze życie, bez wahania odpowiedziałabym: „Tak”. To samo powiedzieliby wszyscy moi żydowscy rówieśnicy. Byliśmy pokoleniem urodzonym po Holokauście, ale jego echo towarzyszyło naszemu dzieciństwu bez względu na to, jak bardzo nasi rodzice chcieli nas przed tym uchronić.
Przez wszystkie lata ten dziwny smutek szedł za mną krok w krok, nie opuszczał nawet na chwilę.
Gdy dorosłam, zamieniłam go na pamięć.
Wyczytałam gdzieś, że w każdej żydowskiej rodzinie jest jedna osoba, która kultywuje pamięć o przodkach, o naszej tradycji, przeżyciach, o Holokauście.
W naszej rodzinie byłam to ja.
Tylko co miałam pamiętać, skoro tak niewiele wiedziałam?
– Szlojme, szluf szojn! Szluf! Szlamku, śpij, już śpij – szeptała mama, delikatnie gładząc ojca po rozpalonej twarzy.
Tata krzyczał po nocach, a my, gdy tylko usłyszeliśmy ten przejmujący krzyk, zrywaliśmy się z Januszem z łóżek i co sił w nogach pędziliśmy do sypialni rodziców.
– Tato! Tato! Już dobrze? – dopytywaliśmy się wystraszeni.
Mama zapalała lampę. Wyrwany ze złego snu tata patrzył ciepłym wzrokiem, jakby szczęśliwy i spokojny, że nas widzi.
– Jak dobrze, żeście mnie obudzili.
W jego głosie słychać było ulgę. I strach.
Tata wracał z pracy i godzinami patrzył przed siebie plecami oparty o kaflowy piec
Tego strachu nie potrafił przed nami ukryć, tak jak swojego obozowego numeru, wytatuowanego fioletowym tuszem na lewym przedramieniu. Sto dwadzieścia osiem tysięcy dwieście siedemdziesiąt siedem. Nie mam pamięci do liczb, ale tego numeru nigdy nie zapomnę. Tusz był położony nierówno, jakby się lekko rozmazał. Człowieczy los zaklęty w sześć krzywo wytatuowanych cyfr.
A więc był w obozie…
Tata nie mówił o sobie, a my nie pytaliśmy. Złych snów też nam nie opowiadał. Dzieci zwykle nie pytają, są raczej skupione na teraźniejszości i przyszłości, nie na przeszłości, ale my z bratem podświadomością małego człowieka wyczuwaliśmy, że takie pytania sprawiałyby mu ból. Tata raz tylko powiedział, że podczas powstania w getcie warszawskim dostał broń.
– I co, tato? I co? Ilu Niemców zabiłeś? – zapytał zaciekawiony Janusz.
– Żadnego – odpowiedział tata. – Nie umiałem strzelać do człowieka.
A więc był w getcie…
Tata Szmul Tencer ze swoim bratem Menaszem. Z całej rodziny tylko oni dwaj przeżyli Holokaust
Historię taty składałam latami z zasłyszanych przypadkowo słów i zdań. W tej historii nie było jasnego początku, nie było imion, nazwisk, miejsc ani dat. Nie było żadnej fotografii, żadnego dokumentu, skrawka papieru, listu, przedmiotu z przedwojennej przeszłości.
Światełko w tunelu pojawiło się wiele lat później, kiedy już straciłam nadzieję, że się kiedykolwiek dowiem, kim przed wojną i w czasie wojny był tata.
W połowie lat 80. przyjechał do Polski niejaki pan Niedober. Jego imienia nie pamiętam. Grałam już wówczas w warszawskim Teatrze Żydowskim i któregoś razu po spektaklu, gdy siedziałam w garderobie, ktoś zawołał:
– Gołda, Gołda, chodź! Jest tu taki pan z Ameryki i szuka Szmula i Menaszego Tencerów.
– Kogo?
– Szmula i Menaszego Tencerów.
Usiłowałam logicznie przeanalizować tę informację. To musi być ktoś, kto znał tatę i wujka Menaszego, jego jedynego żyjącego brata, z czasów wojny. Tata już wówczas nie żył, zmarł w maju 1971 roku, wujek Menasze zaś w 1960 razem z rodziną wyemigrował do Brazylii. Gdyby ów człowiek żył w Polsce i znał ich z powojennych czasów, wiedziałby o tym na pewno.
Zbiegłam ze schodów jeszcze w teatralnym makijażu.
Stał na dole, przy afiszach. Niewysoki siwy pan w szarej marynarce.
Spojrzeliśmy sobie w oczy.
– Wiele lat szukałem Szlamka i Menaszego – powiedział. – Wiedziałem, że są w Polsce, ale nie mogłem natrafić na ich ślad. I wreszcie ktoś mi powiedział, że jest…
– …taka aktorka Gołda Tencer – wpadłam mu w słowo.
Przytaknął.
– A pan nie mógł sobie wyobrazić, że córka Szmula Tencera, który przed wojną nosił pejsy, jest aktorką?
Przytaknął ponownie.
Drżącymi rękami wyciągnął z kieszeni zgniecioną kartkę. Obserwowałam jego ruchy. To była strona z programu sztuki Cud purymowy Icyka Mangera, pierwszej, jaką wyreżyserowałam. Swój debiut reżyserski zadedykowałam: „Pamięci Mojego Ojca poświęcam to przedstawienie. Gołda Tencer”. Trzymał w ręku ten kawałeczek papieru, mocno sfatygowany, jakby oglądał go tysiąckrotnie.
Jedyny drogowskaz do odnalezienia przyjaciół.
Od pana Niedobera dowiedziałam się najwięcej o przedwojennej i wojennej przeszłości ojca. Nie mogłam skonfrontować jego słów z historią taty, bo jej nie znałam. Fabularyzowałam więc tę opowieść jak w powieściach Singera, nadając jej obraz, kolor, nawet zapach i smak.
Jedność czasu, miejsca i człowieka.
Mój drogowskaz do taty.
Szmul Tencer urodził się w Łukowie, niewielkim miasteczku na Podlasiu, nieopodal Siedlec. Jeszcze w Polsce, której nie było na mapach, rozparcelowanej przez trzy zabory.
Według jego powojennych dokumentów było to w roku 1917.
Dużo przeczytałam o Łukowie, który przed wojną tętnił żydowskim życiem. Na prawie czternaście tysięcy mieszkańców ponad sześć tysięcy stanowili Żydzi. Zamieszkiwali obszar między dzisiejszymi ulicami kardynała Wyszyńskiego, Staropijarską, Browarną, Farną, Laskowskiego, Kanałową oraz rejon ulic Międzyrzeckiej i Spółdzielczej, zwanej dawniej Solną. Mieli murowaną synagogę, wzniesioną w 1764 roku przy ówczesnej ulicy Bóżniczej, i dwa inne domy modlitwy. Była biblioteka żydowska, stowarzyszenia, żydowskie gazety i żydowski cmentarz. Najwyższy, dwupiętrowy budynek murowany był własnością Dawida Gastmana. Kwitły handel i rzemiosło. Większość sklepów, firm przemysłowych, punktów usługowych należała do Żydów. Materiały budowlane można było kupić w firmie braci Cukiermanów, zboże odstawiano do młyna Borensztajnów, artykuły papiernicze nabywano w sklepie Finkelsteinów, ubrania szyto u krawca Kwiata, a wspomniany Gastman, ten od najwyższego budynku, handlował obuwiem.
Obozowe dokumenty taty Szmula i jego brata Menaszego
Ani słowa o Tencerach.
W żadnej książce o przedwojennym Łukowie, w żadnym artykule, żadnym opracowaniu. Nigdzie.
A jak mówił pan Niedober, rodzice taty prowadzili w centrum miasteczka sklep kolonialny. Byli religijni i święcie wierzyli, że Żydzi są narodem wybranym. Wiele lat później, gdy synowie już dorośli, posyłali ich do chederu z nadzieją, że któryś zostanie rabinem. Tata rabinem zostać nie chciał. Jak się potem okazało, od zawsze miał inne marzenia.
W 1920 roku w Łukowie doszło do pogromu ludności żydowskiej. Trwała wojna polsko-bolszewicka. W sierpniu miasto zajęli bolszewicy, a kiedy po kilku dniach wyparło ich wojsko polskie, zaczęto szykanować tych, którzy mogli mieć związek z, jak ich nazywano, „moskiewską zarazą”. Padło na Żydów, bo powszechnie uważano, że sprzyjali nieprzyjacielowi. Mówiło się, że kiedy bolszewicy weszli do miasteczka, Żydzi pootwierali swoje sklepy i z nadzieją na zarobek wyprzedawali najlepsze towary. Z wycofującą się Armią Czerwoną uciekły wówczas ponad dwa tysiące łukowskich Żydów. Całe odium spadło na tych, którzy pozostali i którzy nie mieli nic wspólnego z najeźdźcami. Urządzono pogrom, wojsko wspólnie z ludnością cywilną plądrowało, niszczyło i paliło żydowskie domy i sklepy. Paniczny strach ogarnął Żydów, którzy zastraszeni i obrabowani w popłochu uciekali do Siedlec i Międzyrzecza.
Wśród uciekających była też rodzina taty.
Gdzie jej członkowie osiedlili się w Siedlcach i jak żyli, tego nie wiem. Na pewno znaleźli się w żydowskiej społeczności, bo jak wynika ze spisów ludności z 1921 roku, w Siedlcach żyło prawie piętnaście tysięcy Żydów, a w mieście funkcjonowały dwie synagogi, dwa domy modlitwy i dwadzieścia chasydzkich modlitewni.
Dlaczego tata nie pozostał w Siedlcach, na długi czas pozostawało dla nas tajemnicą. Także i to, kiedy dokładnie zaczął myśleć o ucieczce do Warszawy. Ale jak wspominał pan Niedober, tata coraz częściej wsiadał w pociąg do stolicy, pejsy chował pod kapeluszem, wiszące cyces wkładał pod pasek spodni.
Któregoś razu wybrał się do Warszawy i tam został.
A Warszawa przed 1939 rokiem była światową stolicą jidysz. Wielką mekką żydowskiego handlu i rzemiosła. Tata po rodzicach odziedziczył głowę do interesów. W Warszawie mógł rozwinąć skrzydła.
Może więc to był powód jego przeprowadzki?
I tak w stolicy, przy ulicy Gęsiej 16, otworzył sklep z materiałami. Ożenił się i doczekał córeczki, najprawdopodobniej Gołdy. Nigdy nie mówił, gdzie i jak mieszkał, ale z dokumentów z Auschwitz wynika, że jego ostatni przedwojenny adres zamieszkania to ulica Muranowska 26 w Warszawie. Musiałam więc wyobrazić sobie świat Szmula Tencera na Gęsiej 16 i Muranowskiej 26, bo to był jedyny trop.
2 lipca 1944 roku, kiedy nie istniała już żydowska Warszawa, ponieważ po stłumionym powstaniu w getcie nie pozostał kamień na kamieniu, Isaak Bashevis Singer w nowojorskim dzienniku „Forwerts” opublikował artykuł o znamiennym tytule Każda ulica w Warszawie była odrębnym miastem. Pisał, że warszawscy Żydzi dzielili stolicę na „te” i „tamte” ulice. Za dobre, czyli „te”, uważano ulice położone w południowej części żydowskiej Warszawy: Śliską, Pańską, Grzybowską, Twardą, plac Grzybowski, Gnojną, Krochmalną, Mariańską. Do „tamtych” ulic należały: Dzielna, Pawia, Gęsia, Miła, Niska, Stawki, plac Muranowski, Nalewki i Franciszkańska.
Patrzę na czarno–białe, niewyraźne fotografie ulicy Gęsiej.
Biegła szlakiem dzisiejszych ulic Nalewki i Anielewicza. Tyle że dziś są to osiedlowe uliczki z blokami z lat 50. i 60., w niczym nieprzypominające atmosfery przedwojennej, tętniącej życiem Gęsiej. Nie zachowało się nic, ani jedna kamienica, brama, nawet drzewo. A Gęsia przed 1939 rokiem była prawdziwym singerowskim „miastem w mieście”. Po obu jej stronach ciągnęły się dwupiętrowe kamienice z dużymi oknami. Środkiem ulicy szła linia tramwajowa. W kamienicach na dole, nad szklanymi witrynami wisiały metalowe szyldy, zegary z zatrzymanymi teraz w kadrze wskazówkami.
Wtedy obracały się w rytmie ludzkiego życia. Tamtego życia.
Zamykam oczy. Idę Gęsią ze Spacerownikiem po żydowskiej Warszawie autorstwa Jarosława Zielińskiego i Jerzego S. Majewskiego w ręku.
W początkowym odcinku Gęsia była bardziej burżuazyjna. Tam właśnie mieszkania mieli stateczni mieszczanie z Północnej Dzielnicy i co zamożniejsi właściciele sklepów i fabryczek. Na Gęsiej 6/8 aż roiło się od sklepów, sklepików i sklepiczków tekstylnych i bławatnych. Podobnie było przy Gęsiej 16. Czy gdyby zdjęcia ulic były bardziej wyraźne, znalazłabym szyld „Szmul Tencer. Sklep bławatny” albo „Szmul Tencer. Chusty, chustki, materiały”?
Czy to możliwe, by właśnie tu tata założył swój sklep?
W tej samej kamienicy mieścił się Hotel Petersburg, dalej szynk piwny. Od ulicy Dzikiej ku ulicy Nalewki pod numerem dziewiątym była siedziba Szkoły Rabinów. Pod numerem jedenastym Towarzystwo Karmel, reklamujące się przed I wojną światową jako „jedyne sprowadzajce do Imperium Rosyjskiego wina z Palestyny”. Kilka numerów dalej część kamienicy zajmowała organizacja syjonistyczna He-Chaluc (Pionier), przygotowująca młodzież do życia w Palestynie. Pod numerem dwudziestym zaś mieściło się założone w 1920 roku kino Iluzjon Kacmana. Na Gęsiej 29, na przełomie lat 30. i 40. miała gabinet doktor Natalia Rozenberg. Przyjęła w nim setki porodów. Czy to możliwe, że właśnie tu mogła przyjść na świat moja nieznana siostrzyczka Gołda?
Gęsia dalej na zachód to już inny świat. Małe fabryczki i warsztaty, znacznie biedniejsze ciasne kamienice pełne małych tanich mieszkań, z okien których nieustannie unosił się zapach smażonej cebuli i taniego proszku do prania. Tam grasowali miejscowi złoczyńcy, drobni oszuści; gazety odnotowywały niezwykłe historie, jak to klient wsadził szewcowi nóż w brzuch, a ktoś kogoś okradł, wynosząc przez okno cały dobytek. Przez Gęsią, ciągnącą się aż do cmentarza żydowskiego, codziennie szły żałobne kondukty.
Przeczytałam chyba wszystko, co napisano o Gęsiej i przedwojennej żydowskiej Warszawie. Gdyby fotografie ożyły, może pośród tych wiecznych tłumów, konduktów, biegających przechodniów, nawołujących gazeciarzy szedłby Szmul Tencer z pejsami – a może bez?
Ale jak wspominał pan Niedober, wtedy nosił się jak inni ortodoksyjni Żydzi. Pod wierzchnie ubranie obowiązkowo wkładał kamizelkę zwaną w jidysz tales kutn, zszytą z dwóch prostokątnych kawałków białego materiału. Kamizelkę wiązało się po bokach, a w jej czterech rogach przymocowane były cyces, czyli plecione z nitek frędzle, które miały przypominać o obowiązku przestrzegania boskich przykazań. Przy zakładaniu tałesu wymawia się błogosławieństwo: Baruch Ata Haszem, Elokejnu Melech haolam, aszer kidszanu bemicwotaw, weciwanu lehit’atef bacicit, co oznacza: „Błogosławiony Tyś Haszem, Bóg nasz, Król świata, który uświęciłeś nas swoimi przykazaniami i nakazałeś nam okrywać się [okryciem z] cicit”. Przy zakładaniu cyces zaś mówiło się: Baruch Ata Haszem, Elokejnu Melech haolam, aszer kidszanu bemicwotaw, weciwanu ai micewat cicit, „Błogosławiony Tyś Haszem, Bóg nasz, Król świata, który uświęciłeś nas swoimi przykazaniami i nakazałeś nam przykazanie [noszenia] cicit”. Czy wyobrażam sobie tatę odmawiającego te modlitwy przy wkładaniu rytualnego stroju? Może tak robił, może nie. Nigdy się nie dowiem. Po wojnie nie był religijny. Rzadko kiedy widziałam, by modlił się, zakładając tefilin. Te dwa czarne skórzane pudełeczka wykonane z jednego kawałka skóry koszernego zwierzęcia, w których znajdują się cztery ustępy Tory, leżały schowane w szufladzie w komodzie w sypialni. Dziś ja przechowuję je jak relikwie.
Tata po wojnie nigdy nie przekroczył już progu synagogi.
– Gdzie był Bóg, gdy ginęła moja rodzina?! – krzyczał. I podnosił oczy do góry. – Gdzie był Bóg, gdy ginął cały żydowski naród?
Nie potrafiliśmy odpowiedzieć na te pytania.
Ale może przed wojną gorliwie modlił się w Wielkiej Synagodze na placu Tłomackie, na miejscu której, jakby jej nigdy nie było, stoi dziś wysoki Błękitny Wieżowiec?
Więc Gęsią idzie Szmul Tencer. Tak go widzę.
Może nosił frak i kapelusz, a może nie? Może pił piwo w szynku? Może chodził z żoną do Iluzjonu na filmy z Charlie Chaplinem? Może chadzał do Teatru Żydowskiego Nowości w domu numer 5 przy ulicy Bielańskiej? Może jego materiały, chustki i chusteczki sprzedawały się dobrze? Miał przecież smykałkę do handlu. Mówił zresztą między wierszami, że szło mu dobrze, a jego sklep miał dwie wielkie witryny. O której godzinie śpieszył się na kolację do swojej kamienicy przy Muranowskiej 26? Czy jego żona piekła chały na szabas i zapalała świece?
Nie wiem nic.
To tylko wyobraźnia.
2 października 1940 roku Gęsia i wszyscy jej mieszkańcy trafili do getta. Półtora miesiąca później bramy getta się zamknęły, a wokół oddzielonej części miasta wyrósł trzymetrowy mur, potem zabezpieczony jeszcze drutem kolczastym. Cała żydowska Warszawa została stłoczona na trzech kilometrach kwadratowych między Wielką, Bagno, placem Grzybowskim, Rynkową, Zimną, Elektoralną, placem Bankowym, Tłomackiem, Przejazd, Nalewkami, granicą Ogrodu Krasińskich, Świętojerską, Freta, Sapieżyńską, Konwiktorską, Stawki, Dziką, Okopową, Towarową, Srebrną i Złotą. Otaczający getto mur sięgał tylko pierwszego piętra – gdy weszło się na drugie, można było zobaczyć przez okno aryjską stronę.
I choć tam też toczyła się wojna, to był inny świat.
Tata nigdy nie opowiadał o tym, co się działo w getcie. Nigdy ani słowa o transportach, o Umshlagplatzu, o zmarłych z głodu tysiącach małych dzieci. Kiedyś tylko się zdenerwował, gdy zobaczył, jak ktoś w domu wyrzucił zeschłe pieczywo.
– Jak można tak chleb wyrzucać bezmyślnie? – mówił. – Tak nie szanować? A w getcie kawałek chleba był marzeniem. Jadło się łupiny… Jeśli w ogóle się jadło.
W tamtym czasie zginęły jego żona i córeczka. Jak? Znamy dwie wersje. Ze zdawkowych opowieści wujka Menaszego, zasłyszanych gdzieś przypadkiem, dowiedziałam się, że wraz z innymi Żydami ukrywały się w bunkrze. Wujek mówił krótkimi zdaniami.
– Bunkier. Tam przechowywano Żydów. Niemcy dawali małym żydowskim dzieciom kostki cukru, a w zamian za to dzieci wydawały, gdzie są bunkry. Zginęli wszyscy.
Tata raz tylko powiedział Januszowi, że przyszedł do niego policjant. I to była ta druga wersja.
– Da pan pieniądze i złoto, a córkę i żonę uratujemy – powiedział.
Oddał wszystko. Godzinę później przyszli Niemcy i zabrali je obie.
Kiedy w kwietniu 1943 roku w getcie warszawskim wybuchło powstanie, dołączył do powstańców pod wodzą Mordechaja Anielewicza. Marek Edelman w swojej spowiedzi w Zdążyć przed Panem Bogiem mówił Hannie Krall, choć historycy podważali jego słowa, że tych z karabinami było dwustu dwudziestu. Czyli dwustu dwudziestu uzbrojonych Żydów przeciwko dwóm tysiącom dziewięćdziesięciu uzbrojonym Niemcom. On to potwierdzał i się przy tym upierał, bo tam był, a raporty napisali ci, którzy byli za murem.
Jeśli logicznie to poskładać w całość, a tata mówił, że dostał karabin, znaczy, że był w powstaniu. Tyle że karabin mu się nie przydał. Tata nie zabił nikogo. Nie miał wprawy w zabijaniu. Nie umiał. Nie był materiałem na żołnierza ani na bohatera wojennego. Kiedy wybuchła wojna, chciano go wcielić do ułanów. Opowiadał potem, że bardziej niż wojny bał się wsiąść na konia. Oczywiście z ułańskich walk nic nie wyszło, bo kampania wrześniowa zakończyła się szybko.
Nigdy się nie dowiem, jak przetrwał powstanie. Gdzie się skrył w tej nieludzkiej apokalipsie, gdy płonęły piwnice, domy, ulice. Gdy ci, którzy jeszcze pozostali, ginęli jeden za drugim od strzałów, wybuchów i ognia. Podobno widział, jak Niemcy zastrzelili jego młodszą siostrę.
A za murem była karuzela i grała orkiestra, i ludzie się śmiali, i bawili „w czas pięknej warszawskiej niedzieli”. I strzępki palonych ubrań, i papierów unosiły się nad gettem, bo wiał kwietniowy wiatr.
Czy ktoś wtedy myślał o „samotności ginących”?
Tata nie dał się zabić, nie popełnił samobójstwa jak Anielewicz i wielu innych powstańców.
Za wszelką cenę wybrał życie, choć wtedy mówiło się tylko o śmierci.
Nie wiem jak, ale przeżył.
Był jednym z ostatnich, którzy opuścili getto. Jak kiedyś napomknął, był już maj. Powstańcy dzielnie bronili się prawie miesiąc.
Razem z pozostałymi mieszkańcami getta trafił do Auschwitz. Podobno transport niedobitków z getta szedł do Majdanka, ale w Majdanku, choć brzmi to potwornie, było „pełno”. Pociąg skierowano więc do Auschwitz, co być może uratowało tacie życie, bo Majdanek był przecież wyłącznie obozem zagłady. Jak przez mgłę pamiętam, że tata miał kiedyś powiedzieć:
– W Auschwitz jeszcze było chyba najlepiej.
Numeru baraku, w którym przetrzymywano tatę i wujka, też nie pamiętam, choć znów któregoś razu usłyszałam od taty czy wujka, że z okien baraku widać było Miejsce Straceń. Wujek Menasze, kiedy opowiadał o Auschwitz, sypał anegdotami podszytymi czarnym humorem. Być może był to jego sposób na odreagowanie. Wujek był bardzo owłosiony i jak mówił, pieca bał się dlatego, że najpierw zapaliłyby się te włosy na całym ciele. Miał zresztą w życiu szczęście, bo kilka razy uciekł śmierci spod kosy. Raz w „kolejce po śmierć” był pięćset pierwszy, a Niemcy zabrali pięciuset Żydów. Innym razem, gdy już umierali z głodu, znalazł gdzieś worek kartofli, który z pomocą innego więźnia ukradkiem przeniósł do baraku. Jeszcze innym razem, by uniknąć zagłady, zgłosił się do wyplatania koszy wiklinowych, choć nie miał o tym pojęcia. Razem z nim zgłosiło się jeszcze kilkunastu śmiałków. Do baraku miał wówczas przyjść strażnik więzienny i rzuciwszy wiklinowy kosz na podłogę, zażądać:
– Tu macie wiklinę, uplećcie taki sam kosz.
Gdy wyszedł, okazało się, że nikt nie potrafi tego zrobić. W milczeniu czekali na śmierć. Ale strażnik wrócił, zabrał kosz, który przyniósł, i mruknął pod nosem:
– Jest dobry!
I wyszedł, zostawiając wszystkich w osłupieniu. Znów się udało.
Wujkowi udało się raz jeszcze. W latach 50. czy na początku 60. spóźnił się na samolot. Kilka godzin później samolot się rozbił.
Tata i wujek Menasze byli w Auschwitz najprawdopodobniej do stycznia 1945 roku. W sierpniu poprzedniego roku, gdy zbliżał się front wschodni, Niemcy rozpoczęli proces likwidacji obozu. Jak zatrzeć ślady tak potwornej zbrodni? W popłochu palono dokumenty, zasypywano doły z ludzkimi prochami, rozebrano też krematorium i przygotowano pod wysadzenie trzy pozostałe budynki krematoryjne. Tych, którzy byli jeszcze na tyle silni, by iść, wysyłano w pieszą wędrówkę w głąb Rzeszy, aby później wykorzystać ich jako darmową siłę roboczą na potrzeby niemieckiego przemysłu zbrojeniowego.
„Marsze śmierci”, bo tak wcześniej nazwali je więźniowie, a później historycy, szły zimą do różnych obozów pracy w Niemczech. A zima była okrutna. Odziani jedynie w pasiaki ludzie szli po dwadzieścia, trzydzieści kilometrów dziennie. Spali pod gołym niebem. Umierali jeden po drugim w skrajnym wyczerpaniu. I znów nie wiem jak, ale tata i wujek Menasze dotarli do Mauthausen. Znowu przeżyli.
5 maja 1945 roku uwolnili ich Amerykanie. Tata ważył wtedy trzydzieści cztery kilogramy.
– Tam była góra – napomknął kiedyś. – Chodziliśmy po niej w górę i w dół. Bez przerwy. Godzinami.
„Góra? Jaka góra?” – myślałam. W obozie pracy góra?
Skąd mogłam wiedzieć, że obóz Mauthausen Niemcy założyli w sierpniu 1938 roku w pobliżu największego austriackiego kamieniołomu granitu Wiener Graben? Skąd mogłam wiedzieć, że więźniowie byli zmuszani do morderczej pracy, godzinami rozbijali kilofami granit?
Wiele lat później byłam po raz pierwszy w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. Winda powoli wiozła mnie na najwyższe piętro. Kiedy drzwi się otworzyły, przystanęłam w milczeniu. Na przeciwnej ścianie zobaczyłam wielką górę kamieni i idących po niej dwóch mężczyzn, ważących może po trzydzieści kilo. To był fragment filmu z Mauthausen. Odtwarzany w nieskończoność, zapętlony. Mężczyźni szli z trudem, krok za krokiem, niczym żydowscy Syzyfowie, wnosząc kamienie na górę. Zamknęłam oczy. Przez chwilę wydawało mi się, że ci wychudzeni więźniowie to mój tata i wujek Menasze.
Wpadłam w histerię.
Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy pojechałam do Auschwitz. Miałam tam zagrać zamknięty koncert dla amerykańskiej i izraelskiej młodzieży. Przeszłam przez cały obóz, obejrzałam baraki, prycze więzienne, setki tysięcy okularów, butów, walizek, ubrań i lalek. Doszłam do końca, do miejsca, gdzie wygrawerowano Gwiazdę Dawida. Dopiero tam się rozpłakałam i długo nie mogłam uspokoić.
Nigdy więcej nie wróciłam do Auschwitz, choć uważam, że każdy człowiek raz w życiu powinien tam pojechać.
Szmul i Menasze Tencerowie po wyzwoleniu z Mauthausen pojechali do Włoch, do Rzymu. Amerykanie dali im otwarte paszporty. Mogli jechać, dokąd tylko chcieli. Dlaczego wybrali Włochy, znów pozostanie dla mnie tajemnicą.
Jak żyli, gdzie mieszkali? To również zostawili dla siebie. Tata kiedyś napomknął, że za otrzymane od amerykańskiego żołnierza oficerki kupił gdzieś partię pomarańczy. Pomarańcze sprzedał potem we Florencji za podwójną cenę, ale szybko pożałował swojej decyzji. Doszedł do wniosku, że im dalej na północ Włoch będzie jechał, tym wyższa będzie cena pomarańczy i więcej zarobi.
I tak kupował i sprzedawał pomarańcze. Zawsze z zyskiem.
Aż do pamiętnej podróży pociągiem z kolejną partią. Pociąg stanął w drodze na kilka dni, dojrzałe pomarańcze w upale zaczęły się psuć i z interesu nic nie wyszło.
W Watykanie przyjął ich papież Pius XII. Udzielił wówczas audiencji grupie ocalałych z Holokaustu Żydów. Jak opowiadał po latach wujek Menasze, Pius XII miał do nich powiedzieć:
– Mogliście tego uniknąć, gdybyście przeszli na chrześcijaństwo.
We Włoszech tata i wujek spędzili kilka miesięcy. Większość Żydów z Włoch pojechała dalej, do Izraela. Tata i wujek wrócili do Polski.
Tata mówił, że jedzie szukać bliskich.
Albo, jak dodawał smutnym głosem, „pilnować ich grobów”.
Albo „ich prochów”, gdyby grobów nie znalazł.
Nie znalazł nigdy.
Rodzice taty i wujka Menaszego zginęli w pociągu, który jechał z warszawskiego getta na Majdanek. Jak wynika z relacji wujka, którą w maju 1970 roku spisał dziennikarz „Dziennika Południowego” w São Paulo, ojciec z pociągu już żywy nie wysiadł. Wynędzniałe ciało konającej matki wrzucono na wóz i razem z innymi umierającymi zawieziono w kierunku pieców krematoryjnych.
I tata nigdy się nie dowiedział, co się stało z resztą jego licznej rodziny.
Nigdy też nie pojechał ani do rodzinnego Łukowa, ani do Siedlec, gdzie ostatnio widział rodzeństwo, choć latami szukał, czy ktokolwiek z braci i sióstr przeżył Holokaust.
Do końca wierzył, że może… Do końca czekał.
Teraz, choć od wojny minęło tyle czasu, czekam i ja.
Wiele lat temu, już po śmieci taty, pojechałam na koncert do Łukowa. Przyszło dużo ludzi. Nakręcono nawet program dla lokalnej telewizji.
– Czy ktoś z państwa znał przed wojną rodzinę Tencerów? – pytałam po koncercie. – Czy ktoś ich pamięta?
Nikt nie pamiętał. Jak to możliwe?
Czy rodzina taty miała szansę przeżyć wojnę?
Część mieszkała w Łukowie, część w Siedlcach, część w Warszawie.
Zarówno w Łukowie, jak i w Siedlcach Niemcy utworzyli getto.
2 maja 1945 roku, w niedzielę przewodnią, wywieziono ostatni transport Żydów z Łukowa do Treblinki. Tragedia siedleckich Żydów nie trwała długo. Likwidację rozpoczęto 22 sierpnia 1942. Wagony też pojechały do Treblinki.
Czy komuś z rodziny taty udało się uratować?
Którym pojechali transportem?
Jak zginęli?
Kim w ogóle byli? Kiedy się urodzili? Jakie nosili imiona?
Niczego nie wiedziałam.
Odpowiedź przyszła, gdy się jej nie spodziewaliśmy.
Kolejny drogowskaz w okrytych tajemnicą losach.
Kilka lat temu dostałam e-mail od nieznanej mi wcześniej pani z Siedlec. Pisała: „Przeglądając archiwum rodziny Gocwaldów, natrafiłam na rodzinę Tencerów z Łukowa”. Po wymianie informacji pani przesłała nam drogą elektroniczną całą dokumentację.
Moment był doniosły i nawet ustaliliśmy z bratem, że musimy uczestniczyć w tym razem. Janusz specjalnie na tę okoliczność przyjechał ze Szwecji, do której wyemigrował w 1969 roku. Towarzyszyła mu żona Marysia. Usiedliśmy na krzesłach i wpatrywaliśmy się w ekran komputera. Dla kogoś innego może to byłyby tylko dokumenty… Ale my poczuliśmy się tak, jakbyśmy odzyskali rodzinę. To było jak spotkanie po latach, znalezienie kogoś, kto gdzieś kiedyś się zagubił, teraz wrócił jakby z długiej podróży. I już jest z nami.
Odzyskaliśmy go. Mamy. Jest nasz.
Co z tego, że to były tylko imiona, nazwiska i daty. Nie twarze.
Komputer powoli odbierał ciężkie e-maile z dokumentami pisanymi jeszcze cyrylicą. Przypatrywaliśmy się uważnie każdemu słowu, każdej literce i każdej cyfrze. A więc miałam, mieliśmy, babcię i dziadka. Dziadek nazywał się Chaim Lejb Tencer. Urodził się 23 maja 1878 roku. Jego rodzicami byli Abram Mosze Tencer i Leja Bloma Lerman, córka Mordki Lermana i Gitli. Chaim Lejb Tencer miał brata Szajela Tencera, urodzonego w 1875 roku, i siostrę Sarę Fajgę, urodzoną w roku 1873. Najprawdopodobniej w roku 1900 lub 1901 dziadek poślubił Gołdę Aizenberg, córkę Szmula Aizenberga i Cerkamatii Gurfinkel, urodzoną 13 marca 1885 roku. A więc po babci mam na imię Gołda, a mój tata dostał imię po dziadku ze strony swojej mamy. Moi dziadkowie, czyli Chaim Lejb Tencer i Gołda Aizenberg, doczekali się sześciorga dzieci. Za chwilę miałam poznać imiona moich ciotek i wujów. I tak w 1910 roku, 2 lutego, przyszła na świat Lerka Tencer. 4 marca 1912 roku Leja Tencer, 30 stycznia 1914 jedyny znany mi wujek Menasze, 4 marca 1917 roku – Mala Rywa Tencer i 3 stycznia 1924 roku – Szyja Tencer. Dacie urodzin najstarszego z dzieci Chaima Lejba i Gołdy Tencerów – naszemu tacie – przypatrywaliśmy się długo i z niedowierzaniem. Według otrzymanych dokumentów Szmul Szlama Tencer urodził się 19 listopada 1902 roku.
– Janusz – powiedziałam cicho do brata. – To nie może być prawda. Przecież tata zawsze powtarzał, że urodził się w 1917 roku.
Janusz pokręcił głową.
– Gołda, to są dokumenty!
A potem przypomnieliśmy sobie, że kiedy w 1971 roku tata już umierał na raka mózgu, prowadzący go profesor powiedział nam:
– Państwa tata ma bardzo wycieńczony organizm. Wygląda na człowieka co najmniej dziesięć lat starszego niż ma w dowodzie.
Zrzuciliśmy to na Holokaust, na getto, powstanie, obozy i wszystko, co tata przez lata przeżył.
Wujek Menasze Tencer. W 1960 roku razem z rodziną wyemigrował do Brazylii
Ale prawda była inna. I drążąc, doszliśmy do faktu, że tata sam podrobił swoją metrykę. Choć wydawało się nam to nie do pomyślenia w świetle tego, co wiedzieliśmy, kiedy wybuchło powstanie w getcie, tata był już po czterdziestce. By w getcie czy obozie zyskać większe szanse na pracę, „musiał” być młodszy. Kto miał zaś pracę, miał szansę na życie.
A przecież tata chciał żyć.
Dlaczego nigdy nie przyznał się do swojego prawdziwego wieku, na zawsze pozostanie tajemnicą. Możemy tylko przypuszczać, że Szmul Tencer po wojnie i Szmul Tencer sprzed wojny to były dwie różne osoby. Tata już nie chciał, a może nie potrafił znów stać się tamtym Szmulem, a żeby dalej żyć po apokalipsie, musiał samego siebie stworzyć od nowa.
Stracić pamięć i wspomnienia.
Albo o nich nie mówić, żeby nie bolało.
Może dlatego nigdy nie wrócił do rodzinnego Łukowa ani do Siedlec.
Może dlatego nigdy nie mówił o swojej rodzinie. Pytany, zdawkowo odpowiadał:
– Nie pamiętam. Było nas w domu pięcioro, a może sześcioro… Nie pytajcie mnie.
Może był w nim strach przed tym, co zastanie, albo przed tym, czego już nie zastanie. Nasi dziadkowie, ciotki, wujkowie zginęli w odmętach historii.
Drzewo genealogiczne rodziny Tencza – Tencerów. Któregoś roku dostałam wiadomość od jednej pani z Siedlec: „Przeglądając archiwum rodziny Gocwaldów, natrafiłam na dokumenty rodziny Tencerów”
Tak jak i pierwsza żona taty, Szajndla Haberfeld, z którą, jak wynika z dokumentów, ożenił się 28 września 1928 roku, i ich córeczka Gołda, której daty urodzenia już w tamtych siedleckich dokumentach nie zapisano, bo pewnie urodziła się kilka lat później. Wśród znalezionych papierów była intercyza, jaką sporządzono przed ślubem Szmula i Szajndli. Wynika z niej, że Szajndla Haberfeld pochodziła z Warszawy i mieszkała na ulicy Pawiej 1. A więc tak to było! Tata pojechał do Warszawy, poznał Szajndlę Haberfeld, zakochał się i został w stolicy. To była ta tajemnica. Z dokumentu wynika także, że rodzice przyszłej żony taty byli zamożni, więc to pewnie oni pomogli mu rozpocząć interes.
Kolejne elementy układanki.
Intercyzę przytaczam w całości, bo stanowi niezwykłą ciekawostkę.
A dla nas źródło cennych informacji.
„Repertorium No 935.
Działo się w Siedlcach dnia szesnastego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Przede mną Wacławem Raczyńskim, Notariuszem przy wydziale hipotecznym Sądu Okręgowego w Siedlcach, w kancelarii mojej w gmachu tegoż sądu stawili się, nieznani mi osobiście:
1. Szmul – Szlama po Lejbie Tencer, zamieszkały w Siedlcach przy ulicy Długiej pod No 20 i 2. Szajndla po Nachmanie – Dawidzie Haberfeldówna, zamieszkała w Warszawie przy ulicy Pawiej pod No 1 i w obecności osobiście mi znanych świadków Wincentego Dziewulskiego i Antoniego Ryfla, zamieszkałych w Siedlcach nieulegających prawnemu wyłączeniu, którzy jednocześnie jako rekoposcena stwierdzili tożsamość stawiających i zdolność ich prawną do zeznawania aktów, zeznali akt treści następującej:
§1 Stawiający Tencer i Haberfeldówna oświadczyli, że zamierzają wstąpić w związek małżeński, na czas wspólnego pożycia małżeńskiego uzgadniają swoje stosunki majątkowe w sposób następujący: każdy z małżonków zachowuje udzielność majątkową dla wszystkiego, co posiada w obecnej chwili, jak również dla wszelkiego rodzaju dóbr, jakie może nabyć podczas pożycia małżeńskiego czy to drogą darowizny lub dziedziczenia, lub też drogą losową.
§2 Wspólnota [tekst nieczytelny] Szajndla Haberfeldówna oświadcza, że w dniu dzisiejszym wnosi przyszłemu swojemu mężowi następujący majątek:
a) kapitał w kwocie tysiąca dolarów Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej;
b) ruchomości domowe: 1 – szafę na ubrania o trzech drzwiach z lustrem, 2 – toaletę z lustrem, 3 – dwa łóżka z materacami, 4 – dwie nocne szafki, 5 – stolik okrągły i trzy krzesła wyścielane, 6 – stół do pokoju jadalnego rozsuwany, 7 – sześć krzeseł, 8 – dwa fotele, 9 – kredens z lustrem, 10 – zegar stojący w dębowej szafce, 11 – aparat radiowy o dwóch lampach, 12 – krzesło kryte gobeliną, 13 – żyrandol elektryczny o ośmiu lampach wiszących, 14 – szafka oszklona, 15 – stół kuchenny, dwa stoliki i beczka na wodę, 16 – kufer na bieliznę, 17 – patefon, 18 – kocioł do wody i 19 – dwie pary firanek.
§3 Współstawający Szmul Tencer oświadczył, że powyższy majątek przyszłej swej żony jest już w jego mieszkaniu, a kapitał w jego rękach.
§4 Stronom oznajmiłem, że akt niniejszy intercyzy dla ważności winien być okazany urzędnikowi stanu cywilnego przy sporządzaniu przezeń aktu ślubu celem wniesienia daty sporządzenia tego aktu intercyzy do aktu ślubnego. Akt ten stwarzającym w obecności wyżej wymienionych świadków odczytany i jako zgodny z ich wolą i przez nich co do treści i skutków prawnych zrozumiany, przyjęty i podpisany został [tekst nieczytelny] tej intercyzy [tekst nieczytelny] należy stawiającym [tekst nieczytelny] pobrano 10 zł i 10% podatku. 1 złoty oraz na rzecz kasy miejskiej, 25 groszy, o czym zapisano w Repertorium pod No 935”.
Tata po wojnie wybrał Łódź.
Przechowuję do dziś… Książeczka Stanu Cywilnego moich rodziców Szmula i Soni Tencerów
Do Warszawy nie było po co wracać. Po pierwsze, była całkowicie zrujnowana, zrównana z ziemią. Po drugie, dla taty była siedliskiem najboleśniejszych wspomnień. W Łodzi wtedy koncentrowało się żydowskie życie, a jak każdy, kto nie ma najbliższej rodziny, tata szukał ludzi, przy których będzie mógł się czuć bezpiecznie.
Ale czy zostałby w Łodzi, gdyby nie poznał Soni Rubinowicz?
W 1948 roku Sonia, niebawem Tencer, wówczas Rubinowicz, miała dwadzieścia dwa lata i była piękną, postawną panną z ciemnymi włosami do ramion. Napisałam „Rubinowicz”, ale właściwie nie wiem, czy mama nazywała się Rubinowicz czy Moszkowicz. Raz przedstawiała się tak, raz tak. Ponoć rodzice mamy nie mieli ślubu, więc w zależności od fantazji mama wybierała inne nazwisko.
Miała za sobą krótkie powojenne, nieudane małżeństwo, o którym nigdy nikomu nie chciała opowiadać. Nazwiska tamtego męża nie znam. Kiedyś, oglądając zdjęcia mamy, natrafiliśmy z bratem na jej fotografię z nieznanym mężczyzną.
– Kto to jest? Kto to jest? – dopytywaliśmy się zaciekawieni.
Mama trzasnęła nam albumem przed nosem.
– Nikt – odpowiedziała. I ucięła temat.
Potem owego pana wycięła ze zdjęcia. Każdy ma swoją tajemnicę.
Wojenna przeszłość mamy była inna niż taty, ale równie tragiczna. Więcej o jej losach dowiedzieliśmy się już jako dorośli. Wcześniej mama, zupełnie jak tata, nie mówiła nic, po latach czasem wspomniała coś o biednym dzieciństwie i głodzie, o śmierci ojca czy ciężkiej pracy, której doświadczyła. Choć sama rzadko się śmiała, często przywoływała w pamięci żarty, którymi jako dziecko raczyła swoich bliskich albo zupełnie obcych ludzi.
– Byłam chuliganem – mawiała. I opowiadała, jak to nudząc się podczas Sądnego Dnia w synagodze, podstawiała modlącym się pod nos chusteczki nasączone amoniakiem. Delikwent padał jak długi na podłogę, a mama, korzystając z zamieszania, dawała nogę za drzwi.
Raz jeden zgodziła się opowiedzieć swoją historię.
Od początku do końca. Taką, jak ją zapamiętała.
W 1994 roku, krótko po nakręceniu Listy Schindlera, obsypanego Oscarami obrazu o zagładzie w krakowskim getcie i uratowaniu ponad tysiąca Żydów przez niemieckiego przedsiębiorcę Oscara Schindlera, reżyser filmu Steven Spielberg założył Fundację Shoah. Shoah, czy Shoa, to z hebrajskiego całkowita zagłada i zniszczenie. Spielberg, potomek węgierskich Żydów, ale urodzony już po Holokauście w 1946 roku w USA, syn Lei Rosner-Adler, restauratorki, i Arnolda Spielberga, związanego z branżą elektroniczną, często wracał do swoich żydowskich korzeni. Podczas kręcenia Listy Schindlera spotkał się z wieloma ocalałymi i poprosił ich o pojawienie się w końcówce filmu, w symbolicznej scenie składania kamieni na grobach w Tel Awiwie. Wysłuchawszy ich wojennych historii, postanowił oddać im głos. I tak Fundacja Shoah nagrywała w formacie wideo świadectwa ocalałych z Holokaustu. W latach 1994–1999 przeprowadzono blisko pięćdziesiąt dwa tysiące wywiadów w pięćdziesięciu sześciu krajach i trzydziestu dwóch językach. W późniejszych latach fundacja zainicjowała też projekt „DNA Shoah”. Jego celem było stworzenie genetycznej bazy danych osób, których rodzice, siostry, bracia, dziadkowie, kuzyni byli ofiarami eksterminacji. Miało to ostatecznie pomóc w identyfikacji pozostałości ciał zgładzonych Żydów, leżących w anonimowych grobach w całej Europie.
Zapytany o to, dlaczego chciał ocalić od zapomnienia świadectwa Żydów, którzy przeżyli Holokaust, Spielberg mówił, że „świat musiał to usłyszeć”.
Mama była jedną z tysięcy osób, które dały świadectwo.
Moja mama Sonia, jeszcze wtedy Rubinowicz, koniec lat 30. XX wieku
Wywiad z Sonią Tencer został przeprowadzony 17 września 1997 roku przez Zofię Zaks w naszym domu w podwarszawskim Komorowie. Jej historię przesłuchałam potem wielokrotnie, analizując każde zdanie i słowo.
Sonia Rubinowicz vel Moszkowicz urodziła się 6 maja 1926 roku w Łodzi.
– Cała rodzina była łódzka – mówiła w wywiadzie. – Moja mama, z domu Moszkowicz, urodziła się w Łodzi, ojciec także. Rodzice i rodzeństwo ojca i mamy też chyba urodzili się w Łodzi. Babcia nie wiem skąd pochodziła, ale pamiętają ją z Łodzi.
Moja prababcia Majta Moszkowicz z jednym z wnuków. Prababcia zginęła w łódzkim getcie
Łódź przed wojną była niczym biblijna wieża Babel. Stykało się w niej wiele kultur, narodowości i wyznań religijnych. Na ulicach można było usłyszeć różne języki, w tym niezwykle często jidysz. Nic dziwnego. Według danych z 1939 roku z 672 tysięcy mieszkańców Łodzi 233 tysiące, czyli prawie 35 procent, stanowili Żydzi. Jak w pamiętnej Ziemi obiecanej Andrzeja Wajdy byli ci bardzo bogaci i ci bardzo biedni. Były żydowskie szkoły zwane szabasówkami, żydowskie sklepy i stragany na Bałuckim Rynku. Były synagogi i domy modlitwy. Na samej Wschodniej było ich blisko dwadzieścia. Po ulicach spacerowali panowie z długimi brodami, pejsami, w kapeluszach i czarnych kapotach. Mali chłopcy biegali w jarmułkach. We wspomnieniach mamy jest opowieść, jak to całą rodziną jeździli tramwajem na mieszczące się niedaleko Łodzi letnisko, które należało do niemieckiej rodziny Hepnerów. Mama przyjaźniła się z dziećmi gospodarzy: Szymkiem i Lottą, a sam pan domu, zakochany w swoich letnikach, nawet nauczył się mówić w jidysz.
Pierwszy z prawej brat mamy, wujek Aaron Rubinowicz ze swoją żoną i jej rodziną. Zginęli w częstochowskim getcie
Przyjaźń niemiecko–żydowska? To możliwe.
Ale ten świat miał się niebawem skończyć.
Rodzina mamy mieszkała na łódzkich Bałutach, w dzielnicy żydowskiej biedoty. W jednym pokoju żyli rodzice, Ruda Rubinowicz, z domu Moszkowicz, i Jankiel Rubinowicz, Sonia i trzech jej braci: Aaron, Izaak, zwany Iciem, i urodzony w 1932 roku najmłodszy Szlamek. Był jeszcze Lejb, który umarł, gdy miał dziewięć miesięcy, ale Soni wówczas nie było na świecie.
Była urwisem, szczuplutką dziewczynką ciekawą świata i czyhającą tylko, by komuś sprawić jakiś żart. Kiedy coś przeskrobała, w drzwiach czekała na ojca, który dawał jej dziesięć groszy i wyganiał z domu ze słowami:
– Uciekaj do kina, w przeciwnym razie mama złapie cię i zbije.
A było za co. Mała Sonia potrafiła wysypać puder z puderniczki mamy i wsypać tam mąkę. Albo przymierzyć jej cieniutkie pończochy, zwane gazówkami, oczywiście porwać, oczko zakleić mydłem i cichutko schować z nadzieją, że mama nie zauważy.
– Popatrz tylko, jakie oszukane pończochy mi sprzedali – skarżyła się mama ojcu. Ale potem zachodziła w głowę. – To pewnie robota Soni! Przecież nie sprzedaliby mi pończoch z zamydlonym oczkiem!
Rodzina Rubinowiczów mieszkała w jednym domu z dziadkami ze strony mamy. Adres: Łódź, Berka Joselewicza 6. Babcia nazywała się Majta Moszkowicz i, co lubiła wspominać mama, jak każda ortodoksyjna Żydówka goliła głowę i nosiła perukę. Dziadek nazywał się Mosze Moszkowicz. Mieszkali na drugim piętrze z siostrą mamy, której mąż wyjechał do Francji i wracał raz na jakiś czas po to, by, jak się mówiło w rodzinie, „zrobić jej kolejne dziecko”. A było już czterech synów.
Dziadkowie Moszkowiczowie byli niegdyś bardzo bogaci, ale kiedy w 1922 roku przyszła reforma finansowa i trzeba było wymienić ruble na złotówki, pamiętający okres zaborów dziadek zaparł się rękoma i nogami, że pieniędzy nie wymieni.
– Ruble będą zawsze – powiedział i dodał, że trzeba kupić dom.
Ale zanim wykonał swój plan, ruble straciły na wartości. Worki z nic niewartymi banknotami latami zawalały strych kamienicy przy Berka Joselewicza 6. Sonia pamiętała, że już jako kilkuletnia dziewczynka chodziła z dziadkiem na spacery.
– Czy widzisz ten dom? – pytał dziadek. I nie czekając na odpowiedź, mówił, jakby sam do siebie: – Piękny. Piękny.
A potem przenosił wzrok na dziewczynkę i wskazując na siebie, dodawał z rozpaczą: – Ale moje usta zjadły ten dom.
Na trzecim piętrze kamienicy przy Berka Joselewicza 6 z dwójką dzieci mieszkała ciotka mamy Raca Wróblewska. Jej syn zmarł, kiedy weszli Niemcy, córka wyemigrowała do Izraela. Rodzina mamy zajmowała pierwsze piętro, tak więc zdominowana przez Rubinowiczów i Wróblewskich kamienica tętniła rodzinnym, żydowskim życiem.
Babcia Ruda Rubinowicz w latach 50. wyemigrowała do Izraela
Przed wojną Sonia Rubinowicz chodziła do powszechnej szkoły żydowskiej tylko dla dziewcząt. Szkoła mieściła się na ulicy Świętego Jakuba 10. Była duża, siedmioklasowa, a klas w roczniku było po kilka. W klasie Soni uczyło się ponad dwadzieścia dziewcząt ze średnio zamożnych domów. Lekcje odbywały się w języku polskim, dziewczęta też rozmawiały ze sobą po polsku, choć prawie wszystkie znały jidysz z domu. Były lekcje religii i historii Żydów, ale także odbywały się w języku polskim. Jak nazywali się nauczyciele, Sonia Tencer już nie mogła sobie przypomnieć. Ale dobrze pamiętała jedną z nauczycielek, która pochodziła z Wilna i zaciągała po wileńsku. Miała z nią niezłą przeprawę.
– Jak byłam mała, musiałam mieć wszystkie książki – powiedziała jej kiedyś nauczycielka, zaciągając po swojemu.
– Ale mój ojciec nie ma pieniędzy – odpowiedziała, jak zwykle harda, Sonia Rubinowicz.
Nauczycielka wzięła linijkę i uderzyła Sonię w rękę. Rozsierdzona dziewczynka złapała stojący na stole kałamarz i rzuciła nim o podłogę. Atrament rozprysł się po całej klasie. Wielki kleks wylądował na jasnej sukience nauczycielki, niszcząc ją bezpowrotnie. Mała Sonia nigdy nie pożałowała swojego występku.
Sama do szkoły chodziła w wypranym i wyprasowanym fartuszku. Tyle że fartuszek był pocerowany, cera na cerze, nie dało się już nawet dobrze załatać dziur na łokciach. Nauczycielka, nie zwracając uwagi na ubogi strój Soni, kazała jej przed świętami przynieść z domu macę dla biednych dzieci. Gdy dziewczynka pobiegła do mamy, ta odpowiedziała jej sucho:
– Jeśli babcia przyśle pieniądze albo macę z Ameryki i ty się najesz. Jeśli nie przyśle, to jak te biedne dzieci, którym masz ją zanieść, nic nie będziesz jadła.
Bracia mamy chodzili do szkoły dla chłopców na Młynarskiej. Szkoła była żydowska, ale język wykładowy – polski. Najmłodszy Szlamek miał dopiero siedem lat i wcale nie czekał na 1 września 1939 roku, by po raz pierwszy włożyć uczniowski fartuszek. Ciekawe, ile razy potem żałował, że nie udało mu się tego dnia dotrzeć do szkoły. Najstarszy brat Aaron był bardzo zdolny, ale uczył się na krawca w dużej pracowni krawieckiej. Mała Sonia często nosiła bratu obiady w menażce i podpatrywała, co też tam się dzieje. Wiele lat później jeszcze pamiętała syna krawieckiego mistrza. Nazywali go „świńską mordką”, bo nie miał podbródka i zębów na dole. W 1939 roku Aaron ożenił się z Flanką Winter i wyprowadził z domu rodzinnego. Drugi starszy brat, Icio, uczył się na szewca i kiedy po wojnie wyemigrował do Izraela, prowadził tam pracownię i sklep, który potem przekazał synom. Sklep miał się dobrze i wujek Icio podobno tłumaczył, że wszystkich szewskich sztuczek nauczył się w Łodzi.
Mama nawet po latach pamiętała najdrobniejsze szczegóły z dzieciństwa. Jak nazywali się sąsiedzi, pod którym numerem mieszkał szewc, pod którym był magiel, a gdzie sprzedawano mięso. Wspominała, że były trzy podwórka, na które wchodziło się od Łagiewnickiej 13. I na tych podwórkach był dom czteropiętrowy, dom trzypiętrowy i pięć piętrowych drewnianych budynków. Naprzeciwko mieścił się skład drewna. W 1937 roku wybuchł pożar, spaliło się pół ulicy Berka Joselewicza, dom czteropiętrowy i wszystkie drewniane baraki. Ostał się tylko dom, w którym mieszkała rodzina mamy. Jedynie dach się nadpalił. Po drewnianych budynkach pozostał popiół, a z czteropiętrowego – zwęglony szkielet. Dzieci, które bawiły się na podwórkach, szybko znalazły nowe zajęcie. Chodziły po spalonym szkielecie z nadzieją, że coś jeszcze tam znajdą. Któregoś razu, gdy zawiadomiona przez sąsiadów policja wpadła przeszkodzić śmiałkom, jeden chłopiec ze strachu cofnął się do budynku, który zawalił się z głośnym, przerażającym hukiem. Chłopiec nazywał się Lejb Markus. I ku jego pamięci powstała nawet piosenka: „Lejba Markusa już zabiło, znaleźli ciało, zwęglone było”. Dzieci potem śpiewały tę piosenkę na całe gardło i były w ich głosach rozpacz i zapowiedź czegoś strasznego, co może je czekało w przyszłości, choć jeszcze przecież nie mogły tego wiedzieć. Ciało Lejba Markusa spaliło się ku przestrodze, a ci, którzy potem palili się w obozowych piecach, mogli nawet powiedzieć, że Lejb Markus miał szczęście, bo nie wiedział, co go spotka.
Oni już wtedy wiedzieli.
W domu Rubinowiczów się nie przelewało. A raczej było biednie. Nawet bardzo biednie. Ojciec miał stragan z używaną odzieżą. Raz coś z tego było, raz nie. Kiedy nie było co jeść, babcia Ruda wkładała do garnków kamienie, zalewała wodą i stawiała garnki na węglowej kuchni. Tańczące pokrywki obwieszczały sąsiadom, że w tym domu coś się gotuje. I że zaraz to coś stanie na stole. Dzieci cicho, wcale nie narzekając, często zasypiały bez kolacji. Któregoś dnia mała Sonia dostała od rodziców polskiej koleżanki pęto kiełbasy. Rodzice mieli masarnię na Łagiewnickiej, a w niej oczywiście niekoszerne mięso. Zbliżały się Święta Wielkanocne, kiełbasa dla niedojadającej dziewczynki była nie lada prezentem. Nie doniosła jej do domu; przechodząc przez okoliczne podwórka ze smakiem pałaszowała pęto. Pech chciał, że spotkała sąsiada. Mosze się nazywał, miał długą gęstą brodę. Pokiwał z dezaprobatą głową i zawołał mamę Soni.
– Wiem, że u ciebie w domu jest niekoszerna kuchnia – powiedział z przekąsem. – Ale żeby wypuszczać dziecko z domu z kiełbasą? Jak można?! Taki wstyd! – Uniósł ręce od nieba i podrapał się po siwej brodzie.
– To prawda, dałam jej kiełbasę – odpowiedziała babcia Ruda i na wszelki wypadek mocno uszczypnęła córkę w ramię, by nie śmiała się odezwać słowem. W sercu odnotowała małe zwycięstwo.
Mosze na pewno rozpowie to w całej kamienicy.
I wszyscy będą wiedzieli, że u Rubinowiczów jest co włożyć do garnka.
Mama aż do wybuchu wojny nie słyszała nazwiska „Hitler”.
Tym bardziej więc nie mogła słyszeć, że ów Hitler szykuje masową zagładę Żydów. O tym się w domu nie mówiło.
Wojna wisiała jednak w powietrzu, a w radiu bez przerwy nadawano komunikat: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi”.
Mama pamiętała dziwną historię. Właściciel kamienicy, w której mieszkali, był Niemcem i krótko przed wojną zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Wyjechał? A może nie żyje? Nie wiadomo. Przepadł jak kamień w wodę. Ale kiedy wybuchła wojna i Niemcy weszli do Łodzi, zajechał pod kamienicę na motocyklu. Zsiadł, rozejrzał się pewnym wzrokiem. Tak, teraz wrócił na swoje.
Moja mama Sonia ze swoją mamą Rudą na letnisku w Kałach pod Łodzią, 1927 rok
Co trzynastoletnia Sonia zapamiętała z pierwszych dni wojny?
Babcia mamy, bo dziadek Mosze Moszkowicz już nie żył, krótko przed wrześniem 1939 roku dostała nakaz eksmisji i wraz z ciotką oraz jej dziećmi wyprowadziła się na wieś. We wrześniu 1939 roku wróciły i cała gromadka zamieszkała z rodziną Soni. W jednym pokoju zrobiło się dwanaście osób i nie było gdzie spać. Dziadek Rubinowicz, który przed wojną przeszedł skomplikowaną operację nerek, wyjechał potem szybko do Białegostoku. Najstarszy brat jeszcze przed wojną wyszedł z domu i razem z żoną zamieszkali nieopodal, u teściów.
Jeszcze nie nastała zima, a już zapanował głód.
Drugi ze starszych braci mamy, Izaak, chodził pracować do Niemców, bo za pracę dostawał po kawałku chleba. Dzielili się potem wszyscy sprawiedliwie tym kawałkiem i długo przeżuwali w ustach każdy kęs, nikt bowiem nie wiedział, kiedy Icio znów przyniesie chleb.
Którejś nocy do drzwi kamienicy zapukali Niemcy. Chcieli sprawdzić, czy mieszkający tam Żydzi nie ukrywają złota. Gospodyni kamienicy, Niemka, odkrzyknęła im przez zamknięte drzwi:
– Tu nie znajdziecie złota. Tu mieszkają tylko biedni Żydzi.
Cała rodzina stała w milczeniu, czekając, co będzie dalej. Na szczęście Niemcy jeszcze chwilę pokręcili się pod drzwiami i odjechali.
Kilka dni później babcia Rubinowicz poszła na rynek. Powieszono tam trzech Żydów. Z płaczem wróciła do domu. Prosiła dzieci, żeby tam nie szły, ale nie wiedzieć czemu chciały to zobaczyć. Długo przypatrywały się ciałom wiszącym na pośpiesznie zaimprowizowanej szubienicy.
Już zrobiło się niebezpiecznie. Już zaczęły się łapanki.
Już zabijano Żydów na mieście.
Już zbombardowano pierwszą synagogę, na Wolborskiej.
Pod koniec roku przyjechał sąsiad ojca z Białegostoku, by ich zabrać z Łodzi. Operacja nie była bezpieczna. Wcześniej pojechał tam najstarszy brat mamy z żoną. Przewodnik miał ich przeprowadzić przez Bug, ale nie udało się i musieli wrócić. Po drodze zastawili u kogoś w Warszawie swoje obrączki, by mieć na powrót.
Kiedy ponownie odezwali się, już z Łodzi, rodzina chciała się z nimi zobaczyć, ale dozorca nie wpuścił nikogo do kamienicy. W nocy ponownie spróbowali ucieczki. Po dziesięciu dniach przyszła pocztówka, że są w Kraśnikach i chcą dalej jechać do Warszawy. Podali adres, gdzie mogliby się zatrzymać.
To była ostatnia wiadomość od nich.
Babcia Rubinowicz wiedziała, że już dłużej nie ma na co czekać. I miała rację. Przecież Niemcy mówili, że „kwestię żydowską trzeba rozwiązać ostatecznie”. Wszyscy wiedzieli, co to dokładnie znaczyło.
Cztery miesiące później wszystkich Żydów z Łodzi spędzono w jedno miejsce. Utworzono getto.
Jedyny ratunek – uciekać na wschód, do tej części Polski zajętej przez Armię Czerwoną. Tam jeszcze była jakaś szansa na przeżycie, w Generalnej Guberni los Żydów był przesądzony. Spod okupacji niemieckiej na wschód zbiegło około trzystu tysięcy Żydów polskich. Łącznie z Żydami z ziem wschodnich około 1940 roku było ich tam ponad półtora miliona. Tylko kilkunastu tysiącom udało się przedostać na Węgry, do Rumunii czy na Litwę, a stamtąd dalej.
Mama o swojej przymusowej „podróży” na wschód opowiadała szybko, jednym tchem, wyrzucając z siebie słowa.
Pojechali w sześć osób: babcia, mama, młodszy brat mamy Szlamek, kuzyn Szmulek, chłopak, który przyjechał po nich z Białegostoku, i jakaś pani, która też wybrała ucieczkę, a bała się uciekać sama.
Kiedy dojechali do Warszawy, babcia koniecznie chciała spotkać się z najstarszym synem i jego żoną, a nawet wykupić ich obrączki. Nocowali gdzieś na Gęsiej pod bezpiecznym adresem, ale na brata i jego żonę się nie doczekali; tamtych wysłano do Częstochowy, gdzie mieli kogoś, kto zgodził się ich ukryć. Mama z babcią i resztą uciekinierów o świcie ruszyły w stronę Białegostoku. W Małkini złapali ich Niemcy na kontrolę.
– Zaraz będziesz proch wąchał – powiedział Niemiec, podstawiając Szlamkowi pod nos karabin.
Babcia kazała po cichu wziąć synkowi małego Szmulka za rękę, w nadziei, że to go uratuje. Kontrola odbywała się w wielkim pomieszczeniu. Na środku stał stół, a na nim leżały stosy złota i srebra, pierścionków, naszyjników i biżuterii, które Niemcy zabrali Żydom i Polakom. Babcia Rubinowicz podeszła do stołu i zręcznym ruchem chwyciła złotą obrączkę, którą niepostrzeżenie włożyła do kieszeni.
– Ja nie mam żadnej obrączki, a tu tyle leży – powiedziała.
Mama była przerażona.
– Dlaczego to zrobiłaś? Przecież mogli cię zabić! – szepnęła.
Jeden z Niemców zapytał babcię:
– Po co ty tam jedziesz z tymi dziećmi?
– Bo mam tam męża i syna – odpowiedziała hardo.
Skinął głową i wyciągnął rękę, wskazując drogę.
– Jeśli pójdziecie w lewo, ominiecie wachtę rosyjską. A jeżeli pójdziecie prosto, to was złapią, posadzą i odeślą z powrotem do nas.
Nie uwierzyli mu, bo Niemiec. A jednak mówił prawdę i niedługo potem, brodząc w zaspach, bo śnieg stał wysoko, natknęli się na Rosjan w czapkach z czubami. Noc spędzili w chlewie, w którym trzymano Polaków i polskich szmuglerów, a następnego dnia rano wysłano ich z powrotem do Polski. Ale nie poddali się. Zdecydowali, że spróbują jeszcze raz.
Pogoda nie ułatwiała ucieczki. Rok 1939 przyniósł nie tylko wojnę, lecz także jedną z najsroższych, bo trwającą ponad trzy i pół miesiąca, zimę. W styczniu padł rekord zimna. Termometry wskazywały czterdzieści jeden stopni poniżej zera. Ludzie na wsiach nie mieli się czym dogrzewać. W zbombardowanej Warszawie wiele domów nie miało okien, mieszkańcy zamarzali w łóżkach. Śnieg zasypywał łąki, pola i drogi. Mróz stał się kolejnym wrogiem.
Podziękowania dla Soni Tencer za udział w projekcie Fundacji Shoah. Podpisane: Steven Spielberg
Mamie i jej towarzyszom udało się przenocować w chacie u spotkanego chłopa. Następnego dnia, gdy tylko zapadł zmrok, gospodarz zawiózł ich bryczką do pobliskiego Czyżewa.
Mróz był przeokropny.
– Wolałem dostać kulę od Niemca, niż tak marznąć – powiedział nagle Szlamek.
Babcia szybko włożyła jego zmarznięte dłonie pod swoje pachy.
Bryczka tonęła w zaspach, śnieg tańczył w szaleńczym rytmie porywistego wiatru. Tak wjechali do Czyżewa, który z lewej strony, jak okiem sięgnąć, był spalony. Z prawej gdzieś w oddali majaczyło światełko. Jedyny ratunek.
Drzwi małej chaty się otworzyły. Stał w nich Żyd z długą brodą.
– Ratuj mi pan dziecko, bo zmarzliśmy. – Babcia złożyła ręce jak do modlitwy.
Żyd popatrzył na całą przemarzniętą gromadę.
– Wejdźcie – powiedział.
Kiedy rzucili się do pieca ogrzać ręce, przytomnie ich odepchnął.
– Trzeba włożyć je najpierw do zimnej wody – powiedział. – Jeśli nie chcecie na zawsze stracić czucia w palcach.
W dwóch małych izbach nocowała cała żydowska rodzina. Ojciec i syn w jednej, w drugiej, w wąskim łóżku, jego żona z trzema córkami, dwie kobiety z jednej strony, dwie w nogach.
Tak wyglądały mama i babcia po wojnie i powrocie do Polski z Republiki Komi
Gospodarz czym prędzej wyjął stare koce i filcowe palta, rozłożył nieopodal pieca. I jak zawsze powtarzała mama: „Tak nas uratował”.
Do Białegostoku jednak nie dotarli.
Z dziadkiem Rubinowiczem spotkali się w Choroszczy. Tam wraz z innymi uciekinierami spod niemieckiej okupacji przeżyli ponad rok.
Mama chodziła pomagać w aptece i pielić truskawki, by zarobić parę kopiejek. Czy liczyli, że tak we względnym spokoju przetrwają wojnę?
Może tak, może nie.
W czerwcu 1941 roku nastąpiło kolejne trzęsienie ziemi.
Rosyjska Republika Komi leży po zachodniej stronie gór Ural, na północnym zachodzie Niziny Wschodnioeuropejskiej, w północno–wschodniej części europejskiej Rosji. Prawie cała pokryta jest gęstymi lasami tajgi syberyjskiej. Modrzewie, jodły i świerki rosną strzeliście i wysoko, jakby przekomarzając się, które zwyciężą w wyścigu do nieba. Komi leży w dorzeczu wielkich rzek: Wyczegdy, Łuży, Miezieni i Ważki, pozostałą część republiki pokrywa siedemdziesiąt osiem tysięcy jezior. Klimat jest tu chłodny, zimy – długie i mroźne, a lato – krótkie, deszczowe i zimne. W latach 30. XX wieku odkryto tu złoża węgla kamiennego, które zabezpieczyły potrzeby rosyjskiej gospodarki, gdy wojska Hitlera zajęły obszar zagłębia Donbasu. Dzięki odkryciu szybko zbudowano kolej, ruszył przemysł i pojawili się osadnicy. W latach 30. wydarzyło się coś jeszcze w historii Komi. Coś, o czym po latach będzie mówił cały świat. W zagubionej w górach Uralu republice powstały radzieckie łagry. GUŁAG, system obozów pracy przymusowej. Archipelag okrucieństwa, zbrodni, głodu i nieludzkiego traktowania ludzi. I choć nie było tu komór gazowych, nie było masowych egzekucji ani zabijania ludzi w specjalnie do tego celu założonych obozach śmierci, GUŁAG miał ludobójczy charakter. Mechanizmy stalinowskiego ludobójstwa były inne. Składały się na nie reżim więzienny i obozowy oraz skazywanie ludzi na śmierć z głodu, chłodu, pracy ponad siły w warunkach sprzyjających szerzeniu się chorób. Ogromna była pogarda systemu władzy dla życia ludzkiego, ale była szansa na życie.
Na przeżycie, a raczej przetrwanie.
W czerwcu 1941 roku do Archipelagu GUŁAG trafiła piętnastoletnia wówczas Sonia Rubinowicz z rodziną.
Polskich i żydowskich uciekinierów przed okupacją niemiecką wywożono w głąb Rosji w czterech falach: w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku. A potem nastąpiła jedna majowo-czerwcowa fala w 1941 roku. Łącznie, jak wynika z ostatnich badań, wywieziono do łagrów trzysta dwadzieścia tysięcy obywateli polskich, w tym siedemdziesiąt tysięcy polskich Żydów.
– Któregoś dnia przyjechali Rosjanie – wspominała mama. – Załadowali nas na samochód, wywieźli na dworzec. Tam czekaliśmy dobę bez jedzenia i picia, aż załadują nas do wagonów. Potem wywieźli w nieznane. Nie powiedzieli gdzie. Nie umiem powiedzieć, ile jechaliśmy dni.
Jak mówią ludzie, którzy przeżyli wywózkę, do wagonów pakowano po sto osób. Podróż trwała nawet do czterdziestu dni. Po drodze zatrzymywali się na różnych stacjach, czasem po kilka godzin, czasem po kilka dni. Karmiono ich sucharami i zupą. Przez ten czas się nie myli, a potrzeby fizjologiczne załatwiało się na oczach innych, przez dziurę w wagonowej podłodze. Wszy jadły żywcem, a pluskwy w sianie były tak wielkie i zuchwałe, że nie pomagało nawet ich podpalanie.
Dla rodziny Soni zaczęła się tułaczka po kołchozach.
Najpierw Onchowacki Rejon. Potem Borowskawaja Obłast.
Na miejscu mieszkali w barakach z innymi Żydami.
– Było jak w getcie – mówiła mama. – Tylko nie byliśmy bici.
Chleb dostawał ten, kto pracował, zgodnie z radzieckim powiedzeniem: U nas kto nie rabotajet, tot i nie kuszajet, czyli „U nas kto nie pracuje, ten nie je”. Wyjątek stanowiły najmłodsze dzieci i niezdolni do pracy starcy. Ci dostawali dziennie nie po 80 deka chleba, a po 30. Szybko zresztą umierali. Najpierw dzieci, potem starcy, później ci, z którymi nikt nie podzielił się głodową racją chleba. A chleb był twardy jak glina. Babcia Rubinowicz w wielkim garnku gotowała wodę i w niej długo moczyła chleb, by w ogóle można go było ugryźć. Czasem brała chleb w węzełek i szła do pobliskiej wsi wymienić go na kartofle, by na nich ugotować zupę.
Dziadek Rubinowicz, osłabiony chorobą nerek, zmarł w 1943 roku w więzieniu, dokąd najprawdopodobniej trafił za kradzież jedzenia dla rodziny. Pochowano go w pobliskim lesie.
Babcia Ruda też poszła na cztery miesiące do więzienia, bo po śmierci męża nie była w stanie podjąć żadnej pracy. Starszy brat mamy został wcielony do trudowoj armii, młodszy Szlamek był jeszcze dzieckiem. Szesnastoletnia Sonia została sama z małym bratem. Trzydzieści sześć kilometrów pieszo przez las chodziła do mamy do więzienia, bo bała się, że zabiją ją Ukraińcy. Kałmucy byli kanibalami, jedli ludzkie mięso.
Kuzyn mamy mieszkający w Ameryce, za którego chciano wydać ją za mąż. To zdjęcie z jego bar micwy, z lat 30.
W 1944 roku rodzinę mamy znów spakowano do wagonu. Ale w kolejnym sowchozie, jak twierdziła mama, był „raj”, bo było co jeść. Wygłodniali ludzie wiadrami nosili zupę, zapychali puste żołądki i chorowali albo nawet umierali. Babcia Ruda po zupę chodziła z małym garnuszkiem.
– Mamo! Dlaczego nie przynosisz więcej? –krzyczeli na mamę Sonia, Icio i Szlamek, wciąż głodni.
– Musicie na nowo nauczyć się jeść – odpowiadała nieugięta.
Wiedziała, co robi. Zaczynali więc od kropli zupy, potem była łyżka, dopiero po tygodniu mogli zjeść miskę.
Monotonne, podobne do siebie dni wypełniała praca. Czasem dostali cukier i to było święto, a czasem, gdy szło się po certyfikat na jedzenie do strażnika towarzysza, ten odpowiadał, zaciągając się papierosem:
– Diełajtie to, czto drugije diełajut.
Miało to oznaczać: „Kradnijcie, jak wszyscy kradną, i nie przychodźcie do mnie, bo nic wam nie dam”. Niekiedy więc trzeba było ukraść pszenicę.
Izaak, ten, który uczył się na szewca, uszył Soni brezentowe buty. Były za duże, by Sonia ukradkiem mogła upchnąć w nich zboże. W ciężkich od pszenicy butach, powoli, nie zwracając na siebie uwagi, wracała do baraku. Tam mama ściągała jej buty i ostrożnie, by nie uronić ani ziarnka, wysypywała zboże. Mogła potem wymienić je na miód, jajka czy mięso. Było co jeść.
Wiosną 1945 roku ktoś usłyszał przypadkiem, że wojna się skończyła. I to był szok. Bo, myśleli potem, co by było, gdyby o tym nie usłyszeli. Rosjanie nic nie mówili, zatajali najbardziej nawet znaczące informacje. Jak długo musieliby jeszcze tam żyć? Egzystować? Umierać?
Rubinowiczom jako jednym z pierwszych udało się uzyskać zgodę na powrót.
Trzeciego albo szóstego marca, mama dokładnie nie pamiętała, 1946 roku znów wsiadali do wagonów. Tyle że tym razem jechali do kraju. Transport pełen Żydów i Polaków szedł na Ziemie Odzyskane, na Śląsk. I tam też chciano wywieźć rodzinę mamy.
Mama i babcia już w rodzinnej Łodzi po wojnie, 1947 rok
– W życiu nie pojadę na żaden Śląsk. – Babcia Ruda, jak zawsze, miała swoje zdanie i ukradkiem kazała dzieciom wysiadać na dworcu Łódź Kaliska. Ukryci przesiedzieli na dworcu całą noc. Dopiero nad ranem zdecydowali się wyjść.
Oszołomieni patrzyli na ulice, na obdrapane budynki, połamane drzewa.
Było inaczej, a jednak tak samo.
Łódź. Miasto, z którego wygnała ich wojna.
Słońce nieśmiało przebijało się przez chmury. Wiał chłodny wiosenny wiatr. Mocno wciągnęli powietrze.
Byli w domu.