Читать книгу Śpiączka - Graham Masterton - Страница 8

Roz­dział 1

Оглавление

Pick-up po raz pierw­szy po­ja­wił się we wstecz­nym lu­ster­ku Mi­cha­ela dwa­dzieścia ki­lo­metrów na północ od Weed. Utrzy­my­wał od­ległość nie­całego ki­lo­metra. Za da­le­ko, by Mi­cha­el mógł usta­lić markę sa­mo­cho­du, ale wy­star­czająco bli­sko, by długie światła ośle­piały go, od­bi­jając się w lu­ster­ku.

– Pa­lant – burknął Mi­cha­el, ale tyl­ko do sie­bie, bo Ta­sha spała. Prze­sta­wił lu­ster­ko na po­zycję an­ty­od­bla­skową, ale światła i tak raziły go w oczy.

Około piętna­stu ki­lo­metrów przed Weed zaczął padać śnieg: lek­kie, wi­rujące w po­wie­trzu płatki, które spa­dały na przed­nią szybę i skośnie ucie­kały z au­to­stra­dy. Nie­bo było nie­bie­sko­sza­re. Kie­dy do­je­cha­li do ko­lej­ne­go zakrętu, so­sno­wy las nie­co się prze­rze­dził i uka­zała się góra Sha­sta z ośnieżony­mi szczy­ta­mi, za­la­ny­mi po­ma­rańczową poświatą za­chodzącego słońca.

– Hej! – Mi­cha­el szturchnął Tashę. – Góra Sha­sta.

Dziew­czy­na otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na nie­go.

– Co po­wie­działeś?

– Góra Sha­sta. O, tam!

– O Boże! To nie­wia­ry­god­ne. Zupełnie nie­re­al­ne!

– Piąty, naj­wyższy szczyt Gór Ka­ska­do­wych – po­wie­dział Mi­cha­el.

– Mądra­la!

– Ma czte­ry tysiące trzy­sta dwa­dzieścia dwa me­try wy­so­kości i około ośmiu­set pięćdzie­sięciu ki­lo­metrów sześcien­nych objętości.

Ta­sha ude­rzyła go w ramię.

– Czy za­wsze mu­sisz wszyst­ko za­mie­niać w licz­by? Po­patrz, to ta­kie na­stro­jo­we.

– O, prze­pra­szam, mogę też po­wie­dzieć ci coś na­stro­jo­we­go. Mo­do­ko­wie wierzą, że duch nie­bios Skell zstąpił na zie­mię i za­miesz­kał na górze Sha­sta. Rasa przy­byszów z ko­smo­su zwa­nych Le­mu­ria­na­mi ma rze­ko­mo w środ­ku góry swój dom, w pląta­ni­nie pod­ziem­nych tu­ne­li. A wy­znaw­cy New Age są prze­ko­na­ni, że to jed­no w centrów ener­gii psy­chicz­nej w Ame­ry­ce.

– Dla mnie jest piękna, taka po­god­na.

Góra co chwilę zni­kała za drze­wa­mi, a za każdym ra­zem, gdy zno­wu się po­ja­wiała, po­ma­rańczo­wa poświa­ta była co­raz bled­sza, aż do chwi­li, kie­dy słońce zaszło i widać było tyl­ko wyższe zbo­cza, zim­ne i białe w za­pa­dających ciem­nościach. Jak ktoś kie­dyś na­pi­sał: góra Sha­sta była tak sa­mot­na jak Bóg i biała jak zi­mo­wy księżyc.

Mi­cha­el nie miał za­mia­ru je­chać po zmro­ku przez okręg Si­skiy­ou, szczególnie kie­dy padał śnieg albo wiał sil­ny wiatr, ale tuż za Yre­ka złapa­li gumę i mie­li go­dzinę opóźnie­nia. Pokój w zajeździe Com­fort w Weed zamówili na osiem­nastą, a była już dzie­więtna­sta piętnaście.

Ta­sha się prze­ciągnęła.

– Mogłeś mnie wcześniej obu­dzić. Te­raz nie będę mogła w nocy spać – zaczęła ma­ru­dzić.

– A kto mówi o spa­niu?

Walnęła go w ramię.

– Kogo chcesz na­brać? Prze­cież cię znam. Dzie­siąta trzy­dzieści, za­my­kasz oczy i na­wet Mor­moński Chór Ta­ber­na­ku­lum cię nie obu­dzi.

Mi­cha­el po­now­nie spoj­rzał w lu­ster­ko. Pick-up wciąż był za nimi, cały czas z włączo­ny­mi długi­mi światłami. Gdy­by tak nie zależało mu na cza­sie, pew­nie by zwol­nił i po­zwo­lił się minąć.

Nie za­mie­rzał sprze­czać się z Tashą, bo wie­dział, że ma rację. Wy­star­czyło, że przyłożył głowę do po­dusz­ki, i od razu za­sy­piał. Miał jed­nak pra­wo, bo co­dzien­nie po­ko­ny­wał pra­wie pięćset ki­lo­metrów. Prze­je­chał całą nad­morską au­to­stradę sto je­den aż do Ren­ton koło Se­at­tle, aby od­wie­dzić siostrę Ta­shy, Rody, i jej nud­ne­go męża Da­vi­da. Te­raz wra­ca­li do domu do San Fran­ci­sco, ale już szybszą między­sta­nową piątką. Ta podróż miała być czymś, co żar­to­bli­wie na­zy­wa­li fal­star­tem mie­siąca mio­do­we­go. Dwa ty­go­dnie temu po­sta­no­wi­li, że za­miesz­kają ra­zem, ale ślub pla­no­wa­li do­pie­ro w kwiet­niu.

– Je­stem głodna – po­wie­działa Ta­sha. – Nie wiem dla­cze­go, bo prze­cież ten che­ese­bur­ger w Black Bear Di­ner był ogrom­ny.

– Nie mam pojęcia, gdzie ty to wszyst­ko mieścisz. Je­steś taka chu­da, a pochłaniasz ta­kie ilości, jak­byś była w ciąży.

– Mam fan­ta­stycz­nie szybką prze­mianę ma­te­rii. Wszyst­ko, co jem, za­mie­nia się w czystą ener­gię.

Co miał po­wie­dzieć! Ta­sha była nie­zmor­do­wa­na. Pro­wa­dziła sklep z ręko­dziełem ar­ty­stycz­nym przy Mis­sion Stre­et. Sprze­da­wała świecz­ki za­pa­cho­we, ręcznie ma­lo­wa­ne kart­ki i ubran­ka dla dzie­ci. Była drobną, ładną ko­bietą o słowiańskiej uro­dzie, miała pro­ste blond włosy, nie­bie­sko­sza­re oczy i mały za­dar­ty nos. Mi­cha­el za­ko­chał się w niej już pierw­sze­go wie­czo­ru, kie­dy ją po­znał, choć nie mo­gli bar­dziej się różnić.

Mi­cha­el lubił spędzać czas w ci­szy na roz­myśla­niach. Ta­sha bie­gała, cho­dziła na zumbę i robiła przed­mio­ty, które sprze­da­wała w skle­pie. I śpie­wała. Cały czas śpie­wała. Zwy­kle smut­ne, tęskne pio­sen­ki, ta­kie jak I Can’t Make You Love Me.

W lu­ster­ku zno­wu odbiły się ha­lo­ge­no­we światła i Mi­cha­el pod­niósł rękę, by osłonić oczy.

– Ten kre­tyn już od kil­ku ki­lo­metrów je­dzie za mną z włączo­ny­mi długi­mi.

Ta­sha odwróciła się na sie­dze­niu.

– Może nie zda­je so­bie z tego spra­wy? Dla­cze­go go nie prze­puścisz?

– Bo mu­siałbym zwol­nić, a i tak je­steśmy spóźnie­ni.

– I co z tego? Prze­cież nikt na nas nie cze­ka. Patrz, i tak nas do­ga­nia.

Mi­cha­el zerknął w lu­ster­ko, mrużąc oczy.

– Masz rację. Niech mnie mi­nie.

Pick-up zbliżał się do nich z ogromną prędkością. Te­raz był już sie­dem metrów za nimi i całe wnętrze pon­tia­ca tor­ren­ta Mi­cha­ela wypełniło ja­sne, ośle­piające światło.

Mi­cha­el zje­chał na prawą stronę au­to­stra­dy, żeby pick-up miał dużo miej­sca na wy­mi­nięcie. Nadal sie­dział im na ogo­nie. Był tak bli­sko, że pra­wie ich do­ty­kał.

– Co on robi? – zde­ner­wo­wał się Mi­cha­el. – Ten fa­cet to jakiś sza­le­niec!

Wcisnął pedał gazu i zaczęli się od­da­lać, ale już po kil­ku se­kun­dach pick-up był tuż za nimi. Mi­cha­el gwałtow­nie skręcił w lewo, po­tem w pra­wo i zno­wu w lewo, opo­ny pon­tia­ca głośno za­pisz­czały. Pick-up wciąż sunął za nimi jak ata­kujący pies.

– O Boże! – krzyknęła Ta­sha. – On chce nas zabić!

Mi­cha­el prze­sunął nogę na ha­mu­lec i w tym mo­men­cie pick-up w nich ude­rzył. Roz­legł się pu­sty, głęboki huk. Na ułamek se­kun­dy Mi­cha­el stra­cił pa­no­wa­nie nad kie­row­nicą i pon­tia­kiem rzu­ciło kil­ka razy.

– Mi­cha­el! – krzyknęła Ta­sha, jedną ręką chwy­tając za klamkę, a drugą opie­rając o drzwicz­ki schow­ka.

Pick-up zno­wu w nich ude­rzył, tym ra­zem moc­niej. Pon­tia­kiem zaczęło rzu­cać na wszyst­kie stro­ny, choć Mi­cha­el roz­pacz­li­wie próbował utrzy­mać kie­row­nicę. Te­raz wi­dział tyl­ko zmie­niające po­zycję światła i pa­dający śnieg.

Pra­wie stanął na ha­mul­cu, ale pick-up sta­ra­no­wał ich od stro­ny pasażera i ze­pchnął na trawę od­dzie­lającą pasy jezd­ni, z której wy­sta­wały ka­mie­nie.

Po ogłuszającym huku nastąpiła se­ria szarp­nięć, skrzyp­nięć i pisków. Mi­cha­elem i Tashą rzu­cało z jed­nej stro­ny na drugą. Po­tem pon­tiac prze­ko­ziołkował raz, i jesz­cze raz. W su­mie trzy razy. Dach się wygiął, drzwi wgniotły do środ­ka, a szy­by popękały.

Mi­cha­el wi­dział, że nogi i ręce Ta­shy nie­mal fru­wają w po­wie­trzu. Po­czuł się, jak­by na­gle zna­lazł się w ogrom­nej pral­ce, która wi­ro­wała i nig­dy nie miała się za­trzy­mać. Zde­rzy­li się ra­mio­na­mi. Stuknęli głowa­mi. Po­tem głowa Ta­shy ude­rzyła o su­fit.

Pon­tiac prze­ko­ziołkował na północną stronę au­to­stra­dy, gdzie przy­chy­lił się na jedną stronę, a po­tem przekręcił i za­trzy­mał na da­chu.

Było ciem­no. Mi­cha­el wi­siał zapięty w pa­sie. Wi­dział tyl­ko lewy bok Ta­shy. Jej chu­de ramię w bla­do­nie­bie­skim ręka­wie było przy­trzaśnięte opar­ciem. Próbował się unieść i zna­leźć zapięcie pasa. Kie­dy to robił, zo­ba­czył tył głowy Ta­shy. Po blond włosach spływała krew i wy­da­wało mu się, że wi­dzi wy­stający trójkątny kawałek kości.

– Ta­sha? – ode­zwał się ochrypłym głosem. Pas uci­skał mu gardło i le­d­wie mógł od­dy­chać. – Ta­sha, słyszysz mnie?

Nie od­po­wie­działa. Mi­cha­el zno­wu się uniósł i tym ra­zem lewą ręką udało mu się zna­leźć zapięcie pasa. Na­cisnął przy­cisk, ale był za­blo­ko­wa­ny.

– Ta­sha? –powtórzył. – Ta­sha, po­wiedz, że wszyst­ko w porządku. Proszę.

Bar­dzo po­wo­li znisz­czo­ne i znie­kształcone wnętrze pon­tia­ca zaczęło wypełniać się światłem.

Mi­cha­el próbował spoj­rzeć przez okno, ale wi­dok zasłaniała zwi­sająca część wi­ny­lo­wej pod­su­fit­ki. Chy­ba ten pick-up nie wra­ca? Czy już nie wyrządził wy­star­czająco dużo szkód?

Zno­wu ude­rzył w zapięcie pasa, ale to ani drgnęło. Pew­nie się wygięło albo nie chce się otwo­rzyć, po­nie­waż Mi­cha­el wisi na pa­sie całym swo­im ciężarem.

Światło robiło się co­raz jaśniej­sze. Te­raz wi­dział wyraźnie, że Ta­sha ma zmiażdżoną czaszkę. Wi­siała bez ru­chu i wszyst­ko wska­zy­wało na to, że nie żyje. Ale prze­cież lu­dzie z poważnymi ura­za­mi czasz­ki przeżywają. Może żyje? O Boże, spraw, żeby żyła! Mogę opie­ko­wać się nią przez całe życie, tyl­ko proszę, pozwól jej żyć.

Mi­cha­elo­wi udało się nie­co unieść. Te­raz jego lewe ramię było opar­te o drzwi. Spróbował prze­chy­lić się na bok, aby zmniej­szyć na­cisk na zapięcie pasów. Za trze­cim ra­zem pasy puściły, a on spadł na ręce i ko­la­na na dach sa­mo­cho­du.

Na­tych­miast zajął się Tashą.

– Ta­sha, ko­cha­nie, słyszysz mnie? Ta­sha, to ja, Mi­cha­el. Proszę, ock­nij się!

Ostrożnie wyciągnął jej chudą rękę spo­między oparć fo­te­li i pod­ciągnął rękaw swe­tra, by spraw­dzić puls. Nie mógł ni­cze­go wy­czuć, ale wytłuma­czył so­bie, że nie jest ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym i może nie spraw­dza tam, gdzie trze­ba. Ta­sha wciąż była ciepła.

Obie­ma rękami sięgnął do zapięcia jej pasa, aby ją uwol­nić. Nie chciał, żeby spadła na dach z taką siłą jak on, żeby ude­rzyła się w głowę i od­niosła ko­lej­ne obrażenia. Mogła prze­cież mieć uszko­dzo­ny kręgosłup.

– Spo­koj­nie, ko­cha­nie, zro­bi­my to po­wo­li.

Na­gle światło stało się tak in­ten­syw­ne, że wszyst­ko stra­ciło ko­lor, a wnętrze pon­tia­ca wyglądało jak prześwie­tlo­na fo­to­gra­fia. Za­nim Mi­cha­el zdążył odpiąć pas Ta­shy, roz­legł się obezwład­niająco głośny ryk klak­so­nu i donośny war­kot sil­ni­ka die­sla. Klak­son za­brzmiał jesz­cze kil­ka razy, a po­tem Mi­cha­el usłyszał pisk śli­zgających się po as­fal­cie za­blo­ko­wa­nych kół.

Wy­da­wało się, że to śli­zga­nie nie ma końca, sta­wało się co­raz głośniej­sze, aż zaczęło przy­po­mi­nać pi­skli­wy i prze­ni­kli­wy śmiech. Po­tem Mi­cha­el po­czuł sil­ne ude­rze­nie, które rzu­ciło leżącego na da­chu pon­tia­ca na śro­dek au­to­stra­dy i obróciło nim kil­ka razy.

Sa­mochód za­trzy­mał się na skra­ju dro­gi, zgnie­cio­ny jak źle spa­ko­wa­na pacz­ka.

Kie­row­ca ogrom­nej czer­wo­nej ciężarówki Ken­worth prze­wożącej trak­to­ry za­par­ko­wał na skra­ju au­to­stra­dy i zga­sił sil­nik. Te­raz słychać było tyl­ko wiatr, który zwie­wał śnieg spod kół ciężarówki. Kie­row­ca wziął do ręki CB-ra­dio.

– Bear Ba­iter, tu Bear Ba­iter, słyszysz mnie? Tra­fiłem na niezły pasz­tet, dzie­sięć ki­lo­metrów na północ od Weed, na piątce. Musi przy­je­chać ka­ret­ka, i to szyb­ko. Za­wia­dom też po­licję!

Zakończył roz­mowę, wy­siadł z szo­fer­ki i po­biegł przez pas tra­wy do roz­bi­te­go sa­mo­cho­du. Nie zdążył po­ko­nać na­wet połowy dro­gi, kie­dy usłyszał sy­renę ka­ret­ki po­go­to­wia i w pa­dającym śnie­gu do­strzegł mi­gające czer­wo­ne i białe światła.

Śpiączka

Подняться наверх