Читать книгу O melba - Grażyna Bąkiewicz - Страница 4
1
ОглавлениеWe wtorek parę minut po jedenastej zadzwonił telefon. Nasz telefon skrzeczy, nie dzwoni. Trzeci z kolei sygnał przypomina zgrzyt paznokciem po szkle. Obrzydlistwo. Nigdy nie zdążę na czas dobiec i z miejsca jestem nastawiona wrogo do tego kogoś po drugiej stronie. Tyle razy prosiłam mamę, by zmieniła aparat, ale twierdzi, że nie pomieszkamy w tej dziurze aż tak długo, by opłacało się robić jakiekolwiek inwestycje. I rzeczywiście. W tych sprawach ma nosa jak mało kto. Przeprowadzamy się!
Mama miota się od rana między pakami, których jest więcej, niż być powinno; telefonem, który nie stoi tam gdzie zwykle; redakcją, gdzie zostały jakieś dokumenty, i ludźmi, z którymi musi się jeszcze spotkać. Wścieka się, pluje krwią i ciska wymyślnymi przekleństwami, ale założę się, że jest w siódmym niebie. Uwielbia, gdy adrenalina wrze jej w żyłach.
Ja zachowuję niebiański spokój. Siedzę w zdemolowanym pokoju, z nogami na ławie, i gapię się na muchę spacerującą po ekranie telewizora. Ławę i fotel wynajęłyśmy razem z mieszkaniem, więc nikt mnie stąd nie ruszy. Najwyżej zabiorą mi telewizor, ale bez obawy, nie nastąpi to prędko, bo tę cenną rzecz ładuje się na końcu. Jestem jeszcze w piżamie, a na brzuchu grzeję puszkę piwa wyjętą z lodówki. Otworzę, jak tylko mama zniknie z pola widzenia. Czekam na tę chwilę z utęsknieniem i dziękuję opatrzności, że nie musiałam iść dzisiaj do szkoły. Dzięki kolejnej niespodziewanej przeprowadzce ominął mnie koszmar pisania wypracowania na temat tradycyjnych wartości w mojej rodzinie. Aż ciarki przechodzą mnie na myśl, ile musiałabym nazmyślać. Tradycyjne wartości! Śmiechu warte!
– Rusz tyłek i zadzwoń do tych facetów od przewozu! Już powinni tu być! Ja jeszcze muszę skoczyć do redakcji, bo należy mi się forsa za ostatni…
I już jej nie ma. Ruszam tyłek i dzwonię. Tylko ich patrzeć. Na dobrą sprawę tradycją w mojej rodzinie są przeprowadzki. Na ściennej mapie wymalowałam zygzakowatą linię naszego żywota, żeby uzmysłowić mamie jej szaleństwo. Nie powiem, doceniła mój wysiłek. Zatrzymała się kiedyś przed mapą, podumała, pokręciła głową i orzekła:
– Imponujące! I pouczające! Czy zauważyłaś, że zaniedbałyśmy południową Polskę? Następnym razem wezmę to pod uwagę!
Właśnie nadszedł ten obiecany następny raz. Nie mogę zarzucić mamie, że nie dotrzymuje słowa. Kierujemy się na południe. Jutro rozpakujemy graty, a pojutrze pójdę do identycznego liceum na drugim końcu Polski. Już nawet przestałam marzyć o chwili, gdy zakotwiczymy gdzieś na stałe. Jedyna pociecha w tym, że nie muszę oddać wypracowania, którego napisać i tak bym nie potrafiła. Tradycyjne wartości w mojej rodzinie? No nie wiem!
„Nazmyślaj!” – poradziła mi w zeszłym tygodniu.
Dobre sobie!
Oho! Przyjechała ciężarówka. To pewnie nasi faceci.
– Co mamy robić? – spytali, rozglądając się po zastawionym pakami mieszkaniu.
– Ładować, panowie! – powiedziałam, wzruszając ramio-nami, ale okazało się, że chodziło im o coś innego. Co mają zrobić ze sprawą, którą załatwiła za nich mama i przez którą musimy teraz zmienić klimat.
– Chyba powinniście wziąć sprawy w swoje ręce! – mówię jak te wąsate mądrale z telewizora, a faceci z powagą kiwają głowami, że tak, owszem, mam rację, nic innego już im teraz nie pozostało. Tylko szkoda, że zbyt późno to zrozumieli. Mieli niezłą spółdzielnię mleczarską, stada krów, odbiorców za granicą, ale zachciało im się kapitalizmu, więc spółdzielnię rozwiązali, ma-jątek przekazali syndykowi, utworzyli spółkę, powołali nowego prezesa. Ludzie dostali udziały, których się natychmiast zrzekli i przekazali dobrowolnie na rzecz prezesa. Prości ludzie, naiwnie myśleli, że tak trzeba. Sądzili nawet, że gość zrobił im łaskę, ale wraz z udziałami dostali jakąś część długów do spłacenia. A oni przecież nie chcieli długów, tylko kapitalizmu, czyli dobrobytu. Prezes w pół roku spółdzielnię rozchrzanił, majątek wyprzedał i udał się na dalszy podbój świata. Ponad setkę rodzin wystawił do wiatru, ale majątek był przecież jego i mógł z nim zrobić, co chciał. Sami mu przecież dali!
Mama zrobiła z tego reportaż, a ja pośrednio uczestniczyłam w jej pracy, przenosząc notatki z dyktafonu na dyskietkę. Zauważyłam, że najbardziej szokująca rzeczywistość, przemielona na pojedyncze słowa, traci ostrość i barwy. Na ekranie pojawia się tylko bajka o perypetiach pozytywnych i negatywnych bohaterów. I zawsze można nacisnąć właściwy klawisz, by wszystko znikło.
– Pani mama to fajna kobita. Żeby została, to my by ją burmistrzem zrobili i wszystko byłoby jak należy!
Może tak, może nie, ale co mam im wyłuszczać swoje wątpliwości. Ważne, że będą nas miło wspominać. Dla mnie to i tak marna pociecha. Muszę znowu spakować swoje książki i jestem przekonana, że tę najulubieńszą zgubię nie wiadomo gdzie. A mamie bez różnicy. Gdziekolwiek się zjawimy, trafi na jakiś szokujący temat, będzie tyrała jak wół, żeby znaleźć dowody, argumenty, kontrargumenty, a jak już wszystko zbierze, zrobi reportaż, który wstrząśnie sumieniami połowy Polaków. Druga połowa tak nam wkrótce obrzydzi życie, że będziemy musiały dorysować na mapie kolejny zygzak. Babcia mówi, że mamę diabeł na ogonie nosi i coś w tym musi być, bo nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca. Ten stan psychiczny ma pewnie jakąś nazwę i mama właśnie na to cierpi. A ja razem z nią.
– Nie denerwuj mnie! Rusz się, bo nigdy się z tej dziury nie wygrzebiemy! Jadę dać Susikowej adres i wytłumaczyć, co ma robić, a ty pognaj tych dziadów, bo ruszają się jak muchy w smole!
To mama. Wróciła, zakręciła się i znów znikła. I całe szczęście, bo ze schowanej za plecami puszki zaczęło mi się wylewać piwo za majtki.
Zazdroszczę jej tej energii. Ma w sobie jakąś radość, która sprawia, że ludzie lgną do niej jak muchy do miodu. Gdy zapyta, odpowiadają, gdy poprosi, żyły z siebie wyprują, a zrobią, co chciała. Niektórzy potem żałują, że stracili dystans i wyjawili to, co skrywali nawet przed sobą. Częściej jednak dziękują, że zrobiła coś, na co sami nigdy by się nie odważyli.
– Jak to robisz? – spytałam kiedyś, rozżalona własną nieudolnością.
– Bo ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Lubię ludzi, lubię to, co robię!
Zauważyłam, że w jej ryzykownych działaniach nie ma strachu, jakby wszystko zło, jakie miało być jej udziałem, już się przytrafiło. Traktuje świat ze zrozumieniem i jakąś ironiczną pobłażliwością. Ja tak nie potrafię. W przeciwieństwie do niej nie lubię ludzi. Gdy już muszę być wśród nich, wyszukuję prześwity i przemykam przez nie z zamkniętymi oczami, by jak najprędzej znaleźć się w swoim pokoju. Każdy dzień to dla mnie problem i muszę się bardzo starać, by nie dać się wessać w tę czarną dziurę. Wieczorem odczuwam ulgę, że jeszcze ten jeden raz mi się udało. Staram się trzymać z dala od chaosu dziejącego się wokół. I tak jest dobrze, a jeśli nie całkiem, to przynajmniej spokojnie. Noszę w sobie samotność, wydzielam jej woń, wyczuwalną dla innych. Nie wiem, czy to taka naturalna skłonność, czy zostałam kiedyś zaszczepiona przeciw żywiołowości i otwartości. Od czasu do czasu dręczy mnie wątpliwość, czy aby na pewno jestem córką swojej mamy. Może gdzieś mnie podmienili albo co? Ja nie lubię niczego. Nie lubię swojego strachu, nie lubię swoich myśli, nie lubię siebie. Nie potrafię nawet powiedzieć mamie, że nienawidzę tych wiecznych przeprowadzek. Potrzebuję jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym zapuścić korzenie, zbudować sobie własne ściany i pilnować, by nic nie zakłócało mi spokoju, który wypracowa-łam z takim trudem. Jestem bezwolna jak owca i za to też się nie lubię.
Wyjrzałam przez okno, ale faceci zwijali się jak należy. Wcale nie trzeba ich było poganiać. Za zasłonką znalazłam ukrytego tu kiedyś pall malla. Podkradam je czasem mamie i popalam, żeby zaimponować samej sobie.
Było parę minut po jedenastej, kiedy zadzwonił telefon.
Zgrzyt paznokciem po szkle! Zerwałam się na równe nogi. Puszka sturlała się z kolan na fotel, z fotela na podłogę. Słyszałam, jak toczy się i rozchlapuje resztki piwa. Cholera! Gdzie ten telefon? Stał gdzieś między pakami i to jego szczęście, bo miałam ochotę go rozdeptać. Po kilku sygnałach umilkł. Kręciło mi się w głowie. Najchętniej wlazłabym pod koc i przespała całe to zamieszanie, ale faceci kręcili się po mieszkaniu i musiałam przynajmniej pozorować jakieś działanie.
Sprałam plamę z fotela, otworzyłam okna, ale wściekły za-pach browaru i dymu z papierosów wgryzł się w ściany. Tru-dno, w razie czego zwalę na facetów. W ramach moralnej rekom-pensaty zaniosłam im wodę mineralną i poradziłam, żeby zwol-nili trochę tempo. Skorzystali z rady. Usiedli i opowiedzieli co nieco o sprawie, którą mama tak nagłośniła, że minister przy-jechał, a prezesowi prokuratura dobrała się do galotów. Reportaż puścili dwa razy na antenie ogólnopolskiej. Faceci mieli ochotę pogadać i gdybym wykazała tyle co trzeba zainteresowania, opowiedzieliby mi wszystko jeszcze raz. Nie chciało mi się jednak słuchać ich łzawej historii. Gdyby tu była mama, usiadłaby z nimi, zapaliła faję i wysłuchała lamentów. Twierdzi, że każdy człowiek ma potrzebę wygadania się, tylko rzadko trafia na taką okazję. Ludzie generalnie nie lubią słuchać innych. Ona to uwielbia i jeszcze zarabia na tym kupę szmalu.
Ładowacze opróżnili ostatni pokój, a mama wsiąkła. Zagapiłam się w okno. Widok na park z kawałkiem jeziora mógł zachwycać, ale niezbyt często patrzyłam, żeby się nie przyzwyczajać. Teraz cieszę się, że żadna łza nie kręci mi się w oku. To miłe mieszkanie zasługuje na lepszych lokatorów niż my.
Odczepiłam od tapety zdjęcie klasy, z którą wczoraj się pożegnałam. Nie zapamiętałam nawet połowy imion, bo po co? Nie zauważyłam, żeby mój wyjazd zrobił na nich jakiekolwiek wrażenie. W przeciwieństwie do mamy przychodzę, odchodzę i nigdzie nie zostawiam śladu. Jestem bezbarwna i niewidoczna jak szklana tafla na sklepowej wystawie.
Zaczęli hałasować w kuchni, a mnie ponownie ucieszyła myśl, że nie muszę tracić czasu na zmyślanie tradycyjnych wartości funkcjonujących w mojej rodzinie. Nie wiem, czy profesorce od polskiego spodobałaby się opowieść o babci, która chodzi do kościoła głównie po to, by spowiadać się ze swej młodzieńczej przygody z ruskim oficerem, o dziadku wyrabiającym dwieście procent normy przy budowie Nowej Huty, o rozwodzie rodzi-ców, o ciotce Elce, która w wieku dziesięciu lat zapadła na chorobę psychiczną i dotąd leży w szpitalu dla czubków, i jeszcze o wielu ciekawostkach dziejących się w mojej rodzinie. Czy to są tradycyjne wartości? Wątpię! Ale to w końcu moja rodzina i moje wartości!
Ktoś powiedział, że to, jacy jesteśmy, jak postrzegamy świat, jakie decyzje podejmujemy, ma swoje źródło nawet nie w dzieciństwie, ale na wiele lat przed naszym urodzeniem. To, jakim człowiekiem był dziadek, prababka, stryjeczny wujek, ma pośredni wpływ na nas. Przyznam, że poruszyła mnie ta teoria. Z jednej strony to pocieszające, że jest ktoś odpowiedzialny za moje wady, ale z drugiej przeraża myśl, że moi przodkowie mogli być głupcami, tchórzami, mordercami. Cóż ja na dobrą sprawę o nich wiem? Tyle co nic. No cóż, jeśli teoria o wpływie przodków na mój charakter jest choćby częściowo prawdziwa, to z dziadkiem komunistą, świrniętą ciotką i ojcem, który odszedł z powodu chomika, moje rokowania na przyszłość są raczej marniutkie.
Ciekawe, jaką rodzinę ma facetka od polskiego i ci z telewizji, którym od ust nie odklejają się wartości.
Dobrze, że nie muszę pisać tego wypracowania. Wątpię, czy byłabym na tyle odważna, by ryzykować napisanie prawdy. Pewnie puściłabym w ruch wyobraźnię, która w końcu też ma niezłą tradycję w mojej rodzinie. Wymyśliłabym religijną babkę, dziadka, który z góry wiedział, że ciężka praca nie popłaca, dozgonną miłość rodziców i mnie samą – wdzięczną wszystkim pokoleniom za ich mrówczą pracę na polu wartości.
Poczułam się beznadziejnie. Zauważyła to nawet mucha spacerująca po ekranie telewizora. Usadziła okrągłą kupę na samym środku i odleciała, pobrzękując lekceważąco.
John Grisham! Przypomniało mi się. To o przodkach powiedział John Grisham, ten od „Klienta”, „Firmy” i „Raportu Pelikana”.
Faceci skończyli ładować nasze graty. Telewizor zabrali na końcu. Czekając na mamę, zdążyliśmy obejrzeć teleturniej.
Umieliśmy odpowiedzieć na większość pytań, w przeciwieństwie do tego, który tkwił za szybą. Gdybyśmy byli na jego miejscu, czerwone audi z bagażnikiem pełnym gum do żucia byłoby nasze. Poczuliśmy się odrobinę okradzeni. Gdzie jest mama?
Zjawiła się kilka minut później.
– Co tu tak cuchnie jak w knajpie? – spytała i na tym samym oddechu kontynuowała: – Był jakiś telefon? Cały dzień nie mogę skontaktować się z tym dupkiem! Może tutaj dzwonił?
– Ktoś dzwonił, ale nie zdążyłam odebrać! – powiedziałam zgodnie z prawdą.
Mama jeszcze raz podejrzliwie pociągnęła nosem i poszła szukać aparatu, żeby przesłuchać taśmę z sekretarki. Zerknęłam krytycznie na pokój. Totalny chaos. Zmarnowałam całe przedpołudnie. Zamiast sprzątać, przesiedziałam z nogami na ławie i głową w chmurach. Zaczęłam pospiesznie przesuwać fotele na właściwe miejsca i niespodziewanie znalazłam winowajcę. Zgnieciona puszka z resztką piwa utknęła pod fotelem i stąd ten smród. Wyciągnęłam ją i przez chwilę trzymałam w ręku, nie bardzo wiedząc, co z nią teraz począć. Stuk wyłączanej sekretarki przywrócił mi świadomość. Z miejsca, w którym stałam, cisnęłam puszkę przez okno. Trafiłam. Mama stanęła w drzwiach, gdy na dole rozległ się brzęk i wrzask:
– Cholera jasna! Kto rzuca przez okno? Policję wezwę! Co za chamstwo!
Serce stanęło mi w gardle. Mama miała dziwną minę. Widziała! Nim zdążyłam wymyślić jakieś usprawiedliwienie, usłyszałam:
– Ela umarła!
W głosie mamy więcej było zdziwienia niż smutku. Odetchnęłam z ulgą. Nie widziała! Piwo, papierosy, całodzienne lenistwo, bałagan w mieszkaniu ujdą mi na sucho. Umarła Elka.
Pojedziemy na pogrzeb, więc jeszcze przez parę dni nie będę musiała iść do szkoły. Ani do starej, ani do nowej. Hura! Omal nie podskoczyłam z radości. Spojrzałam na mamę i opanowałam się w porę. Z dołu nadal dobiegały wyzwiska, ale ona nie słyszała niczego. Nagle bezradna i zagubiona, oglądała swoje dłonie, jakby w nich szukała wsparcia. Zawstydziłam się swojej idiotycznej reakcji. Elka to siostra mamy. Bliźniaczka.
Podeszłam i objęłam ją. Przylgnęła do mnie i nagle pojęłam nieszczęście, jakie na nią spadło. Umarła jej siostra.
Krzyk na ulicy ucichł.