Читать книгу O melba - Grażyna Bąkiewicz - Страница 6

3

Оглавление

Jazda z moją mamą robi wrażenie na każdym, a zwłaszcza na mnie. Jeździ jak szatan i pewnie żałuje, że zamiast dziennikar­stwu nie poświęciła się karierze kierowcy rajdowego. A jakie niewinne robi miny, gdy zatrzymuje ją drogówka! Trzeba to wi­dzieć. Komedia! I ani razu nie zapłaciła mandatu. Nie przepa­dam za tego typu emocjami, dlatego zwykle większość drogi spędzam z zamkniętymi oczami.

Dzisiaj wlokłyśmy się potwornie. Mama była przygnębiona i nie wyprzedzała nikogo, nawet facetów w kapeluszach. Po dwóch godzinach zahamowała i oznajmiła, że musimy wracać, bo nie od­dała kluczy od mieszkania. Uspokoiłam ją, że sama to zrobiłam. Spojrzała na mnie z niechęcią, jakbym pokrzyżowała jej plany.

– Ale nie wyłączyłam gazu! – powiedziała z pretensją w gło­sie po upływie następnej godziny.

– Wszystko sprawdziłam! Trzy razy! Wodę, prąd i gaz! Nie martw się!

Łatwo powiedzieć! Nie tyle się martwiła, ile wręcz żałowała, że wyjechałyśmy tak wcześnie. W perspektywie miała nie tylko jutrzejszy pogrzeb, ale i dzisiejszy wieczór z babcią. Gdyby znalazła jakikolwiek pretekst, zawróciłaby natychmiast, by po-je­chać dopiero jutro. Przypomniałam sobie o muchach: nie wy­puściłam ich z mieszkania. Powstrzymałam się jednak przed ujawnieniem tego zaniedbania, bo gotowa byłaby natychmiast wracać.

Zwolniła jeszcze bardziej. Pozwalała się wyprzedzać nawet małym fiatom. Przy jej możliwościach mogłybyśmy być już na miejscu. Chwilami miałam wrażenie, że płacze, ale gdy zerka­łam, widziałam ją skupioną i wpatrzoną w drogę. Ta jej apatycz­na koncentracja stawała się coraz bardziej przygnębiająca.

– Na co zachorowała Ela? – spytałam, zmieniając kasetę. Wybrałam Toni Braxton, bo jej tempo idealnie pasowało do na­szego. Na odcinku kilkunastu kilometrów było ograniczenie do czterdziestki i tyle miałyśmy na liczniku. Nie do wiary! Wy-słucha­łam dwa razy „Unbreak my heart”, nie oczekując właściwie od­powiedzi. Zawsze, gdy o to pytałam, odpowiadała: „Zachoro­wała i już!” Teraz też nie spodziewałam się niczego innego. Przejechała w skupieniu przez opustoszałe miasteczko. Chod­nikiem równolegle z nami szła dziewczynka. Podskakiwała w dziwnym rytmie, kilka razy do przodu, raz do tyłu. W jej ru­chach nie było pośpiechu, a jednak dotrzymywała nam kroku. Dopiero gdy mnie to zdziwiło, została z tyłu. Przez mgnienie nasze spojrzenia się spotkały. We wstecznym lusterku zobaczy­łam, jak uniosła rękę i uśmiechnęła się. Chyba do mnie. Jeszcze przez jakiś czas widziałam jej czerwone tenisówki.

Mama wreszcie wzruszyła ramionami i powiedziała:

– Zachorowała i już!

Chyba zapomniała, że to pytanie zadałam jej trzydzieści kilo­metrów wcześniej.

– Wiedziałam, że tak mi odpowiesz, ale nie mogłam cię o to nie zapytać!

Westchnęłam, rozczarowana, i włączyłam radio. Mówili, że na południu przeważać będzie zachmurzenie duże z niewielki­mi przejaśnieniami. Cały czas mżyło i było to gorsze od praw­dziwego padania. Od dawna podejrzewałam, że stan Elki miał jakąś nienaturalną przyczynę. Wokół jej osoby zbyt wiele było niedomówień i bacznych spojrzeń. Musiałabym chyba niedowi­dzieć i niedosłyszeć, żeby tego nie zauważyć. Gdy pytałam, zby­wano mnie byle czym. Przyznam, że nigdy nie nalegałam, w obawie, że to, co mogę usłyszeć, nie spodoba mi się. Tak na­prawdę niewiele mnie to obchodziło. I nagle, na mokrej dwu­pasmówce bez pobocza, ogarnęło mnie pragnienie, by wydobyć od mamy prawdę. W każdym razie coś przekonującego. Nie by­ło mi to wcale potrzebne do szczęścia, chciałam tylko wciągnąć ją w rozmowę, bo nie mogłam już znieść milczenia.

Na podjęcie tematu potrzebowałam pięćdziesięciu kilo­metrów.

– Taka choroba musi mieć jakąś przyczynę… czytałam o tym… zwykle jest skutkiem szoku… może ktoś jej zrobił krzyw­dę… przestraszył albo co? – snułam przypuszczenia. Właściwie nie zmierzałam do niczego konkretnego. Mogła to zignorować, jak robiła dotąd.

– Zgwałcił! – usłyszałam nagle.

– Co?

– Ktoś ją zgwałcił! – powtórzyła spokojnie, patrząc, jak traktor z przyczepą pełną buraków przymierza się do wyprzedza­nia nas.

Zablokowało mi płuca i minęło ze sto lat, zanim złapałam oddech. Tysiące razy pytałam i nic, a teraz nagle… Czyżby uzna­ła, że jestem wystarczająco dużą dziewczynką, by otrzymać od­powiedź?

Żeby uniemożliwić mi zadawanie dalszych pytań, przyspie­szyła, aż wcisnęło mnie w fotel. Rozpoczęła manewr wyprzedza­nia długachnego konwoju ciężarówek. Gdy po kilku milionach lat znalazłyśmy się na czele kolumny, wystawiła przez okno rękę z wyprostowanym środkowym palcem. Szef konwoju w wyrazie uznania zawył przeciągle klaksonem. Zaśmiała się i przez na­stępną godzinę nie zdejmowała nogi z gazu.

Zamknęłam oczy i udawałam, że śpię. I tak nie miałam za­miaru o nic więcej pytać. Byłam zszokowana, a gdy jestem w ta­kim stanie, odczuwam parcie na pęcherz. Musiałam się skon­centrować, by nie popuścić w majtki.

W jakimś mieście kupiłyśmy niezbędne rzeczy: czarne sukien­ki, buty i takie tam różności. Mama przebierała w spódnicach, bluzkach, kazała mi przymierzać buty z klamerkami. Wolałabym iść w spodniach i martensach, ale uparła się na sukienkę i czó­łenka. Udawała, że pochłonęła ją całkowicie sprawa tych choler­nych łachów. Tak jakby tamte słowa w ogóle nie padły albo doty­czyły kogoś obcego. Czułam się podle, zakładając i ścią-gając kolejne sukienki w butikach. Przed oczami miałam ciotkę leżącą na szpitalnym łóżku, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Ona właściwie nie spała, ale trwała w stanie odrętwienia. Patrzyła przeze mnie, przez ściany i skupiała się na czymś odległym.

– Wolałabym iść w tym, co mam na sobie! – mruknęłam w formie propozycji. – W takich butach będę wyglądała jak idiotka!

– Chyba oszalałaś! – Mama spojrzała na mnie zezem. ­– Chcesz, żeby powiedziała, że nie mamy się w co ubrać?

Nie. Nie chciałam, żeby babcia, bo ją mama miała na myśli, nawet tak pomyślała. Pozwoliłam się więc wystroić w sukienkę i buty na obcasach. Mój ty Boże! Będę wyglądała jak ciota, ale trudno, zrobię to dla Elki. Jeezu! Miała najwyżej dziesięć lat! Bolała mnie głowa i brzuch, i dałam sobie wmówić jeszcze ża­kiecik. I tak było mi już wszystko jedno.

Zgłodniałam i kusił mnie zapachami każdy mijany bar, ale mama się uparła: zjemy u Teresy! Byłam zbyt przygnębiona ża­kiecikiem, żeby dyskutować. Uspokoiłam swój rozburczany żo­łądek również ze względu na Teresę. Lubię tę knajpkę o półgo­dziny drogi od celu podróży. Biały domek w ogrodzie, drewniane stoły pod drzewami, rabatki z kwiatami, domowe jedzenie, pies czekający cierpliwie na kość i właścicielka, która za­wsze ma czas, by przysiąść „na słówko”. Nim minie dziesięć mi­nut, będziemy wiedziały, co się działo, gdy nas tu nie było: kto się urodził, kto umarł, komu się powiodło, a kogo szlag trafił. Mama zwykle przedłuża odpoczynek, by bodaj o chwilę odwlec nieuniknione spotkanie z babcią. Dawno już poznałam się na jej sztuczkach.

Tym razem próżno szukałyśmy białego domku. Zniknął. Na jego miejscu piętrzyły się sterty metalowych konstrukcji i plas­tikowych płyt. Z niedowierzaniem łaziłyśmy wokół placu bu­dowy, depcząc resztki astrów. Wypatrzyła nas jakaś babina. Wyszła z sąsiedzkich zabudowań i przywołała kiwaniem ręki.

– Szukacie Teresy? Ni ma! Do syna wyjechała! Tyn drań Tar­wid ją tak urządził. Oszukał i za psie piniądze wykupił! Niech go diabli wezną! – pomstowała i z pasją pluła na plastikowe pły­ty. – Stawia tu jakieś fasfu!

– Fast food – domyśliłam się.

– Tyż właśnie mówię! Fasfu! Brzmi obrzydliwie i pewnie tak samo smakuje! A żeby łobuz zdechł!

Wyczuwając nasz szczery żal, babina angażowała się coraz bardziej. Opowiadała barwnie historię Teresy, a mama wyciąga­ła od niej coraz to nowe szczegóły. Ciekawe, do czego jej to akurat teraz potrzebne? Przecież jedziemy na pogrzeb. Robi to już chyba z nawyku. Zostawiłam je i poszłam nazrywać astrów dla babci. I tak nikomu nie są już potrzebne.

– Tarwid? – spytałam, gdy wreszcie ruszyłyśmy. – To ten daw­ny ważniak? Co pokazywał sztuczki z monetą?

– Ten sam! – Głos mamy był nieco ochrypnięty, jak zawsze, gdy jest zdenerwowana. Sprawa Teresy wytrąciła ją z równowa­gi bardziej, niż chciała to okazać. – Kiedyś był pierwszym partyj­niakiem, a dziś to pierwszy biznesmen! A jaki z niego wzorowy katolik! Kościół podobno buduje i nikt już jakoś nie pamięta, jaki był z niego łajdak!

Mnie też szkoda było Teresy. I nadal burczało mi w brzu­chu przez jakiegoś Tarwida. Mimowolnie poczułam do niego antypatię.

Tarwid… Pamiętam. Zaskakująco żywe wspomnienia poja­wiły się pod powiekami bez żadnych starań z mojej stro­ny. Spotykaliśmy go w górach. My chodziliśmy ze stadem Wilków, jemu zawsze towarzyszył syn, chudy ponurak, trzymający sięna uboczu. Marek? Jurek? Alek? Mama traciła humor, gdy na-tykaliśmy się na nich. Tata był spięty, jakby oczekiwał na cios.

– Pokażę wam sztuczkę!

Tarwid musiał lubić dzieci, bo przywoływał nas, gdy tylko za­trzymaliśmy się na odpoczynek. Pokazywał ręce. Puste. Pstryk­nął i w czubkach palców ukazywała się moneta. Jedna, druga, trzecia. Żonglował nimi, a my chciwie śledziliśmy ich bieg. Potem nagle znikały i rzucaliśmy się, by szukać ich w trawie, a on, śmiejąc się, wyciągał je zza czyjegoś ucha. Mama nie spuszczała ze mnie wzroku. Może bała się, że palnę coś głupiego przy tym ważniaku?

Podobały mi się jego sztuczki. Tłumaczyły w prosty sposób, dlaczego facet jest bogaty. Obliczyliśmy kiedyś, że w jeden wie­czór może wyczarować z tysiąc złotych. Nawet nie ośmielaliśmy się prosić, by pokazał nam, jak się to robi. I tak nie pokaże! Przecież to jego tajemnica. Gdyby ją zdradził, przestałby być bogaty. Wtedy każdy mógłby mieć tyle co on albo nawet więcej.

Zazdrościliśmy jego synowi, że pozna kiedyś tajniki wytwa­rzania nowiutkich monet. Nasi ojcowie tego nie potrafili. Olek! Tak, Olek. Nigdy się nie śmiał, nie piszczał z radości, gdy z pal­ców jego ojca spadały błyszczące złotówki. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się uśmiechał. Stał pod drzewem i patrzył ponuro na nasze zabawy.

– Nie bawi się z nami, bo jest za bogaty! – wyjaśnialiśmy sobie jego odosobnienie. My go nie potrzebowaliśmy, byliśmy prze­cież Stadem.

Gdy Tarwid odchodził, gwizdał jak na psa, Olek odrywał się od drzewa i szedł za nim. Bez entuzjazmu, ale posłusznie, jak pies.

– Wiesz, kiedyś myślałam, że Tarwid naprawdę potrafi wy­czarowywać monety! – powiedziałam, kręcąc głową z niedowie­rzaniem.

Mama spojrzała na mnie zezem.

– I nie myliłaś się! Nadal robi to po mistrzowsku. A ilu ludzi przy tym oszuka! Prawdziwy z niego cudotwórca!

Ostatni odcinek drogi znowu jechała w żółwim tempie. Nie zależało jej na szybkim spotkaniu z babcią i wcale się z tym nie kryła. Byłaby wniebowzięta, gdyby złapała gumę i mogła przy zmianie koła stracić z godzinę. W przydrożnym barze zjadłyśmy przypalone kiełbaski.

– Rozprostujmy trochę nogi! – zaproponowała i ruszyła ścieżką równoległą do szosy.

Jeszcze piętnaście minut i byłybyśmy na miejscu, ale nie za­mierzałam jej popędzać. Jeśli chce odpoczywać, proszę bardzo. Dobrze wiedziałam, że pragnie odwlec moment, gdy będą mu­siały stanąć z babcią naprzeciw siebie. Dla obu jest to za każ­dym razem trudne. Nie mam pojęcia dlaczego.

– No chodź! – machnęła ręką.

Posłusznie polazłam za nią. Biała tablica informowała, że to Sokołów czy też Sokolice, nie chciało mi się czytać. W oddali widać było pojedyncze zabudowania. Droga skręcała w las.

– Ze sto metrów dalej jest nasyp kolejki wąskotorowej. Już nie jeździ, ale nasyp pewnie jest nadal. Stamtąd jest przepiękny widok!

Udzieliwszy tych zdawkowych informacji, usiadła na zwalonym pniu i wystawiła twarz do słońca. Nie zamierzała udowadniać prawdziwości swych słów. Zostawiłam ją i poszłam sprawdzić.

Rzeczywiście, nasyp. Szyn już nie było, ale spod trawy wysta­wały drewniane podkłady. Tak czarne i spróchniałe, że nikomu nie opłacało się ich kraść. Zarosły zielskiem i powoli umierały. Nagle otworzyła się przede mną przestrzeń. Widok był porażający. Rozbiegany wzrok przez długą chwilę nie mógł znaleźć punktu oparcia, a świat wyglądał jak z lotu ptaka. Mia-łam przed sobą rozległą dolinę otoczoną falami wznoszących się coraz wyżej wzgórz. Każde kolejne pasmo wydawało się za-barwione o ton jaśniej, jak na dziecinnym obrazku. Na ostatnim planie jasnobłękitne szczyty zamykały dostęp do reszty świata.

W takim miejscu wszystko wydaje się możliwe, życie jest nie­skomplikowane, a marzenia w zasięgu ręki. Zapragnęłam tu zo­stać. Nie na chwilę, ale na zawsze. Czułam, jak wzbiera we mnie determinacja i dzika zawziętość. Tu powinnam mieszkać, za­miast włóczyć się nie wiadomo gdzie.

Minęło sporo czasu, nim opanowałam rozbiegany wzrok i wbiłam go w ziemię, by uspokoić się i zapanować nad swoją wy­obraźnią i nagłą niechęcią do mamy. Wśród opadłych liści zoba­czyłam zdechłą mysz. Krzątały się wokół niej żuki i mrówki. Po­trąciłam ją patykiem i poczułam gorzki odór zgnilizny. Patyk wszedł miękko w padlinę, a mnie przeszył dreszcz obrzydzenia. Powietrze za moimi plecami pulsowało. Jakiś rezonans dawno przebrzmiałego echa zbliżał się i oddalał, przenikał mnie i zmu­szał do skupienia na czymś odległym. Słyszałam gwizd lokomo­tywy, śmiech, dziecięce głosy i w jednej spośród setek mijających sekund doświadczyłam przeczucia czegoś nieuchronnego.

– Pięknie! – potwierdziłam, siadając obok mamy. Starałam się, by mój głos brzmiał obojętnie.

Skinęła głową, zatopiona we własnych myślach.

– Lubiliśmy jeździć kolejką. Zbieraliśmy groszaki, które ma­ma dawała nam na lizaki. Kupowaliśmy bilety na kolejkę i przy­jeżdżaliśmy aż tutaj. Wysiadaliśmy przy czereśniowych sadach w Sokołowie. Chłopi dawali nam czereśni, ile tylko daliśmy radę zjeść. A na dodatek chleb polany wodą i posypany cukrem!

Miała rozjaśnioną twarz i zazdrościłam jej tych wypraw.

– My to znaczy kto?

– Ja, Elka i Wilk!

– Wujek Wilk? – upewniłam się, chociaż innego Wilka wtedy nie mogło być. Tyberiusz Wilk to stryjeczny brat mamy i przy­wódca Stada. Jego ojciec był zdrowo pijany, gdy podawał to imię w urzędzie. Cesarze mają takie imiona, tłumaczył. On przecież nie cesarz, tylko Wilk, śmiali się ludzie, ale zapijaczony szewc trwał przy swoim. To był jedyny luksus, jaki sprawił swoje­mu synowi: cesarskie imię.

– A on prał każdego, kto mówił mu po imieniu! – śmiała się mama. – Był Wilkiem i tylko tak można się było do niego zwracać!

– Wtedy Elka była jeszcze zdrowa? – spytałam.

Głupio spytałam, toteż w odpowiedzi mama tylko poruszyła ramieniem. Pewnie, że musiała być zdrowa, by jeździć kolejką, jeść u chłopów czereśnie i chleb posypany cukrem.

Podniosła się, ale teraz mnie nie chciało się ruszać. Dzięcioł tłukł w pusty pień. Od czasu do czasu przejechał samochód. Po­za tym było cicho. Za cicho.

– Kto to zrobił? – zaryzykowałam pytanie. Słowo „gwałt” nie chciało mi przejść przez usta.

Wzdrygnęła się, a po twarzy przebiegł jej skurcz. Minęła dłu­ga chwila, nim wydusiła:

– Nikomu nic nie powiedziała… dopiero potem… Lekarze powiedzieli mamie… ale wtedy nie można się było od niej już niczego dowiedzieć, bo zapadła w ten stan…

– A ty? – Zająknęłam się i już żałowałam, że w ogóle się z tym wyrwałam, ale nie miałam odwrotu. – O niczym nie wie­działaś? Nie powiedziała ci? Nie zwierzyła się?

Spojrzała na mnie ze smutkiem, a potem odwróciła wzrok i patrzyła przed siebie, między drzewa. Na policzku pod okiem drgał jej mikroskopijny mięsień. O sekundę za późno zdałam sobie sprawę, jak mocno ją uraziłam. Wspomnienia i poczucie winy musiały jej towarzyszyć przez wszystkie te lata. Gdybym mogła, włączyłabym „cofnij” i wymazała swoje pytania, ale nie-stety, w życiu to niewykonalne.

– Pamiętam, że ciągle się bałam! – powiedziała z trudem.

– Czego?

– Niczego konkretnego. Myślę, że to ona się bała, a mnie tylko udzielał się ten strach. Tak wielki, że bałam się nawet zapy­tać, czego się boi! To przecież ona była ta odważna, decydująca o wszystkim. Ja zawsze stałam z tyłu i wykonywałam jej polece­nia. Gdy ona się bała, bałam się razem z nią, a jednocześnie zy­skiwałam pewną swobodę. Mogłam choć na parę chwil wyrwać się spod jej władzy. To mnie najbardziej męczy. Powinnam być przy niej!

– Byłaś dzieckiem!

– Była moją bliźniaczką! Powinnam zauważyć, że coś jest nie w porządku. Musiałam być gównianą siostrą, skoro mi nie za­ufała!

Dzięcioł tłukł jak automat bez wyłącznika i dobrze, bo mo­głam skoncentrować się na jego pracy. Ta rozmowa wprawiła mnie w popłoch. Nie chciałam już niczego wiedzieć. Co było, minęło. Trzydzieści lat to przecież epoka. A teraz Elka umarła, więc trzeba postawić krechę i o wszystkim zapomnieć.

– Jedźmy już, babcia czeka!

O melba

Подняться наверх