Читать книгу O melba - Grażyna Bąkiewicz - Страница 5

2

Оглавление

Nigdy dotąd nie miałam do czynienia ze śmiercią. Wiedzia­łam, że ludzie umierają, ale sądziłam, że dotyczy to tylko ob­cych. Umierali tacy, których nie znałam albo niewiele dla mnie zna-czyli. Nigdy jeszcze nie zmarł ktoś, kto był mi bliski. Ciotka Elka też nie była mi bliska. Od wielu lat leżała, gapiąc się w po­pękany sufit jednej z sal szpitala psychiatrycznego.

– Co z przeprowadzką? – spytałam niepewnie, bo samochód był już załadowany, a kierowca czekał tylko na sygnał do odjazdu.

– Z przeprowadzką? – Mama była zbyt oszołomiona, by pa­miętać o realiach.

– Wszystko gotowe!

– Nie wiem… Nie mam pojęcia… Musimy jechać na pogrzeb! A niech to szlag! Elka zawsze robiła wszystko nie w porę!

Powiedziała to z wyrzutem i nagle w pokoju pojaśniało, a mnie zrobiło się lżej na duszy. Już się bałam, że wpadnie w rozpacz i wszystko zostanie na mojej głowie.

– Ela umarła – powiedziała z zadumą. – Musimy jechać na pogrzeb. Dam im adres, niech sami zawiozą rzeczy!

Faceci zrozumieli powagę sytuacji i za niewielką dopłatą zgodzili się załatwić wszystko samodzielnie.

– Grunt to ludzka pomoc! Pani jest fajna kobita, to wszystko będzie OK! – orzekł szef, chuchając w dodatkowy banknot.

– My pojedziemy jutro! – zdecydowała mama, rozglądając się po rozbebeszonym pokoju.

Słońce wymalowało na gołej podłodze złote pasma. Patrzy­łam na delikatne falowanie cząsteczek światła i odczułam coś w rodzaju zakłopotania na myśl, że przebyło miliony kilome­trów, by zakończyć żywot pod moimi nogami. Przyłapałam się na tym, że bardziej mi żal gasnących plam słońca niż Elki. W dodatku poczułam głód. Od rana nic nie jadłam. Przez długą chwilę trwałam w rozterce, czy w obliczu śmierci wypada w ogó­le mówić o jedzeniu, na przykład o kaszance z cebulką. Niemal czułam jej smak na języku, a kiszki grały marsza. Za oknem cię­żarówka zawarczała i odjechała.

– Jest coś do jedzenia? – usłyszałam za plecami. – Jestem po­twornie głodna. Pooootwornie!

– Co miałaś na myśli, mówiąc, że Elka wszystko robiła nie w porę? – spytałam, gdy późno w nocy padłyśmy ze zmęczenia.

Przez chwilę milczała, zbierając myśli, jakby segregowała, co można mi powiedzieć, a czego nie warto.

– Była taka… porywcza. Jak przyszło jej coś do głowy, musia­ła to zrobić już, natychmiast! Za wcześnie wstawała, za późno kładła się spać, wszędzie się spóźniała, bo chciała robić kilka rzeczy naraz, być jednocześnie w wielu miejscach. Jakby prze­czuwała, że musi się spieszyć…

Mama zająknęła się, ale nie ponaglałam jej. Poczułam to sa­mo, co z tymi plamami światła na podłodze: zakłopotanie.

– Pierwszego września zamiast do szkoły poszła obejrzeć buldożer, który przywieźli do budowy drogi. Musiałam iść sama i jeszcze zmyślać bajkę o skręconej nodze mojej siostry! Zacho­rowała na tydzień przed pierwszą komunią. Nie było dla mnie pary i przed ołtarz szłam sama. Byłam na nią wściekła i łykając opłatek myślałam tylko o tym, że jak wyzdrowieje, to sama ją uduszę! Długo podejrzewałam, że zrobiła mi na złość, bo su­kienki miałyśmy identyczne, a ona nienawidziła, gdy mama ku­powała nam takie same rzeczy!

Śmiałyśmy się i przez chwilę ogarnęła mnie absurdalna pew­ność, że Elka wcale nie umarła, tylko właśnie przebudziła się z długachnego snu i jedziemy na powitalną ucztę. Z opowieści mamy wynika, że musiała być z niej niezła artystka. Szkoda, że usnęła i spędziła życie w zakładzie dla psychicznych.

Po takim dniu sen powinien nadejść szybko, ale tak się nie stało. Było mi duszno i ciasno. Przewracałam się z boku na bok, patrzyłam na firankę, jak wydyma się i opada, poruszana po­dmuchami wiatru. Jak duch – pomyślałam i przeszedł mnie dreszcz. Wsunęłam się głębiej w śpiwór i zacisnęłam powieki. Powietrze przesiąknięte było cierpkim zapachem więdnących pelargonii. Lubiłam się nimi zajmować, ale teraz muszę je zo­stawić na pastwę losu.

Całe popołudnie mama spędziła przy telefonie, odwołu­jąc zaplanowane spotkania, umówione terminy. Zawiadomiła właściciela nowego mieszkania, że meble jadą same, a my zjawimy się później. Rozmawiała z wujem Wilkiem i krótko z babcią. Potem rzuciła się w wir sprzątania. Szorowała podło­gę z taką zawziętością, jakby od czystości desek zależało jej dalsze życie.

– Ruszaj się, ruszaj! – popędzała mnie, gdy zbyt opieszale jej zdaniem myłam okna.

– To nie zawody! – próbowałam stawiać opór. – Przecież mo­że to zrobić dozorczyni.

– Całe życie to jedne wielkie zawody! – oznajmiła, wymiata­jąc dziady z kątów. Na temat ewentualnego wynajęcia sprzą­taczki nie podjęła dyskusji. Wysiłek fizyczny potraktowała jak formę czarów do odpędzania myśli o czekającym ją pogrzebie.

– Ale ja nie jestem typem sportowca! – mamrotałam, jednak na tyle cicho, by mogła udać, że nie dosłyszała. Moja bierność jest chyba jedyną rzeczą, jaka ją wkurza. Stara się jak może, by nie okazywać swego mną rozczarowania, ale ja zdaję sobie spra­wę, że spodziewała się po mnie czegoś więcej niż tylko banalnej poprawności. Ale nic nie mogę na to poradzić, że jestem taka… nijaka.

Ostatecznie mieszkanie wyglądało o niebo lepiej niż w dniu,gdyśmy tu weszły rok temu. Po północy padałam z nóg, ale za zmęczoną twarzą łatwiej mi było skryć radosne myśli, że spędzę kilka dni z Wilkami. Może nawet wybierzemy się w góry, bo ma­mie nie wypada przecież uciekać natychmiast po pogrzebie.

Firanka wydęła się gwałtownie, a ja przestraszyłam się swego entuzjazmu. Przecież jedziemy na pogrzeb, a nie na wycieczkę! – strofowałam się, lecz bezskutecznie. Usiłowałam nie myśleć o wolnych dniach, które trafiły mi się jak ślepej kurze ziarno. Jak dobrze pójdzie, przeciągnę pobyt u babci nawet na tydzień. Życie jest jednak piękne!

Aby skierować myśli na właściwe tory, przez następne minu­ty odmawiałam pacierz i usiłowałam narzucić sobie nastrój smutku. Bezskutecznie.

Elka. Elka. Przywoływałam obraz ciotki, taki, który mógłby mnie wzruszyć, ale nic z tego. To, co przychodziło mi na myśl, było bardziej zabawne niż smutne. Dawniej odwiedzałyśmy ją często w szpitalu i nie powiem, żebym nie lubiła tych wizyt. Wprost przeciwnie, nie mogłam się doczekać, żeby znów tam pójść. Elka była dorosłą kobietą, a równocześnie dzieckiem, dziesięcioletnią dziewczynką. W tym wieku zapadła w śpiączkę i nigdy się już nie obudziła. Dla mnie była śpiącą królewną, ta­jemniczą i fascynującą, jak w bajce. Skoro nie po tej, to może istniała po drugiej stronie życia? Wierzyłam, że któregoś dnia się przebudzi i opowie, jak tam jest. Oglądałam kiedyś film, w którym lekarz podał nowe lekarstwo ludziom znajdującym się w stanie śpiączki i Robert de Niro się obudził. Mama cały czas ryczała, a gdy spytałam, czy nie można by tego leku wypró­bować na Elce, powiedziała, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kinie i żebym w te bzdury nie wierzyła. Miała rację, bo Ro­bertowi de Niro też nie pomogło i pod koniec filmu zasnął na resztę życia.

Lubiłam Elkę. Można było do niej bezkarnie szczerzyć zęby, wywalać jęzor, robić małpie miny, skakać koło łóżka, podciągać sukienkę pod brodę i pokazywać goły brzuch, a nawet tyłek, a ona patrzyła na wszystko jednakowo pustym wzrokiem. Oczy­wiście robiłam to, gdy mama szła na rozmowę do lekarza, a ja zostawałam z ciotką sama. Przy niej po raz pierwszy odważyłam się wypowiedzieć słowa: „cholera” i „pieprzyć”. Opowiedziałam jej o dzienniczku wrzuconym do rzeki i o tym, że Gruby mnie pocałował i pokazał, co ma w majtkach. Elka słuchała i brała na siebie moje winy. Wychodziłam od niej rozgrzeszona.

– Przestałabyś prowadzać dzieciaka do czubków! – mówił ta­ta, a mnie było przykro, że dla niego Elka nie jest śpiącą królew­ną, tylko czubkiem. Najgorsze było to, że odbierał mi szansę zrzucenia z siebie kolejnej porcji grzechów.

Tata, taki nienagannie uprzejmy i zasadniczy w sprawach wy­chowania, o Elce zawsze wyrażał się grubiańsko. Nie cierpiał nawet rozmów o niej. Uczył mnie, jak kulturalnie zapytać o dro­gę do kibla i uprzejmie żądać papieru do podtarcia się, lecz gdy chodziło o Elkę, zapominał o manierach. „Wariatka, debilka, świr” – to tylko niektóre z jego określeń. Szybko nauczyłam się przy nim nie mówić o ciotce, bo wpadał we wściekłość. Tak jak­by osobiście mu czymś zawiniła, a przecież nie mógł jej znać. Kryłam mamę, a wyprawy do szpitala stały się naszą tajemnicą.

– Czy zawsze taka była? – pytałam niezmiennie, a mama za każdym razem tłumaczyła coś, czego nie mogłam pojąć.

– Była normalną dziewczynką, jak wszystkie inne. Tyle że w pewnym momencie czas się dla niej zatrzymał. A raczej to ona sama go zatrzymała! – mówiła zawsze z nutą pretensji w głosie.

To niepojęte. Ja też zazdrościłam Elce, że potrafiła to zro­bić. Świat musiał być dla niej prostym mechanizmem z guzi­kiem „stop”. Nacisnęła go i czas stanął w miejscu. Tyle że już nigdy nie ruszył, bo skamieniał i przyszpilił ją do tamtej chwili sprzed lat.

– Ale dlaczego to zrobiła? – pytałam milion razy. Mama roz­kładała ręce, ale nigdy nie wierzyłam, że mówi prawdę.

Obudziłam się w środku nocy. Jedno skrzydło okna uderzało o jakiś zaczep, a ja dygotałam z zimna. Pod skórą przebiegały mi dreszcze, od czubka głowy do pięt, jeden po drugim, nie do opanowania. Powiał silniejszy wiatr. Pachniał leśną ściółką i chłodną wilgocią. Metalowy haczyk opadł z trzaskiem i okno otworzyło się na oścież i to dopiero wyrwało mnie ze snu, w któ­rym szłam jakimś korytarzem. Był wąski, ciemny i pełen zła – ­gorącego, oślizłego, o gorzko-słodkim zapachu. Wytrze-szcza­łam oczy i szłam wolno, chociaż napięte do granic możliwości nerwy ponaglały do pośpiechu. Powinnam biec w stronę bla­dego krążka światła w oddali, ale w ciemności ktoś stał i dy­szał. Byłam świadoma, że nadejdzie chwila, gdy gorący oddech poczuję na swojej twarzy. Bałam się, ale wszystko, co mogłam zrobić, to iść jak najciszej, jak najwolniej. Powoli ogarniała mnie panika.

Okno wciąż tłukło o ścianę. Jeszcze trochę, a wyleci szyba. Wyrwałam się wreszcie z odrętwienia i pofrunęłam. Leciałam nad miastem i bluzgałam przekleństwami. Ludzie zadzierali głowy i uśmiechali się. Moja rozpacz na nikim nie robiła wraże­nia. Szli dalej, uśmiechnięci i obojętni. Okiennica trzasnęła jak piorun i dopiero to na dobre wyrwało mnie ze snu. Usiadłam. Wciąż dygotałam, choć wiedziałam, że już nie śpię. Że jestem w swoim pokoju i nikogo prócz mamy tu nie ma. W głowie na­dal klekotały przekleństwa, aż czułam od nich gorycz w ustach. Wypowiedziałam je na głos i wydały mi się dziwaczne. Jeszcze takich nie znałam. Po omacku napisałam je na gazecie, by jutro rozważyć ich znaczenie, a może nawet zapamiętać. Sny bywają przecież pouczające!

Zamknęłam okno i poczłapałam do kuchni, by przepłukać gorycz wodą z kranu. Nie wróciłam już na swój materac. Po­szłam spać do mamy. Mruknęła coś przez sen i machinalnie otuliła mnie kołdrą. Do rana nic mi się nie śniło.

Zbudziła mnie cicha krzątanina. Spod uchylonych powiek patrzyłam na gołe ściany i nie wiedziałam, gdzie jestem. Czu­łam obecność mamy i tylko dlatego nie wpadłam w popłoch.

– Mamo, gdzie jestem?

– W moim łóżku! Masz siedemnaście lat i ciągle włazisz mi do łóżka! A jak będzie u mnie jakiś facet?

Pomyślałam, że jest atrakcyjna i nie byłoby w tym nic dziwne­go, gdyby miała jakiegoś faceta. Powiedziałam to głośno, a ona roześmiała się. Zaraz jednak spochmurniała.

– Pamiętasz, gdzie jedziemy?

Kiwnęłam tylko głową.

– Śniło mi się coś okropnego! – Przymknęłam oczy, usiłując przypomnieć sobie, co to było.

– Ja miałam przyjemne sny. O Eli. Jak byłyśmy małe…

Uśmiechnęła się. Miała podkrążone oczy, a mnie przypo­mniał się niedawno oglądany program o bliźniakach. Podobno przeżywają wszystko tak samo i w tym samym czasie. Przestra­szyłam się myśli, że mama też umrze. Tfu, tfu, tfu, plułam za łóżko, gdy wyszła do kuchni. Po chwili poczułam zapach jajecz­nicy i ulżyło mi. Jeśli ktoś smaży jajka na boczku, to ma mu się chyba na życie.

– Zjemy i ruszamy! Wszystkie ciemne rzeczy pojechały cię­żarówką. Musimy kupić coś odpowiedniego po drodze!

Nie chciało mi się jeszcze wstawać, więc zaczęłam opowia­dać swój sen. Szczególnie to o lataniu i sypaniu przekleństwami. I o ludziach, którzy mieli w nosie mnie, moje przerażenie i mój gniew. Co za znieczulica. Nawet we śnie!

Mama przyniosła patelę i ustawiła pośrodku stołu. Lubiły­śmy tak paskudnie jeść, gdy byłyśmy same. Tata tego nie znosił. Wpadał w furię, gdy nas na czymś takim przyłapał. W ogóle był facetem przekonanym o swej wyjątkowości. Szczerze wierzył w słuszność i niepodważalność swych poglądów. Nie miewał wątpliwości. Żeby odsunąć myśli o nim, wzięłam ze stolika gazetę, na której nabazgroliłam słowa ze snu. „BELZEBUB” i „MELBA”. Nic dziwnego, że ludzie uśmiechali się do mnie uprzejmie.

– Wiesz, co to za słowa? Idiotyzm! – Położyłam gazetę i za­brałam się do swojej połowy jajecznicy.

Mama zerknęła i jej ręka, ta z łyżką, zawisła w połowie dro­gi między patelnią a otwartymi ustami.

– Belzebub? Melba?

Była szczerze zdumiona. Popatrzyła na mnie i po długim na­myśle wzruszyła ramionami.

– Musiałam ci kiedyś o tym opowiadać! – wymamrotała, krę­cąc głową z niedowierzaniem.

– O czym? – zabulgotałam jajecznicą.

– Nie mów z pełnymi ustami! – Spojrzała na mnie z dezapro­batą, ale zanim dotarłyśmy do dna patelni, opowiedziała o melbie i belzebubie. – Lubiłyśmy bawić się słowami. Jak nie miałyśmy na coś odpowiedniego określenia, wymyślałyśmy własne. Kiedyś przestraszyłam się czegoś i nazwałam to belzebubem. Nie wie­działam, co to słowo znaczy, ale samo w sobie było ohydne i brud­ne, jak przekleństwo. Belzebub! – klęłam na cały świat, gdy by­ło mi źle. Belzebub! Tylko dla mnie to słowo miało szczególne znaczenie. Elkę śmieszyło. Nawet nie usiłowałam jej tłumaczyć sensu dźwięków wypluwanych przez zęby. Śmiała się, ale wierzy­ła, że jest parszywe. Ona też miała takie plugawe słowo – mel­ba. Zupełnie nie pojmowałam, co w poczciwej melbie może być obelżywego. Nie próbo-wała mi tego wyjaśniać, jak i nie wysilała się, żeby zrozumieć moje tłumaczenia. Wiedziałam, że mówi prawdę, bo przy wy-mawianiu słowa „melba” unosiła bezwiednie górną wargę, jak wtedy, gdy wąchała coś cuchnącego. Chodziły­śmy sobie ulicami i bluzgałyśmy na wszystko: „Belzebub! Melba! O belzebub! O melba!” Aż obrzydzenie wypełniało nam usta go­ryczą i mu-siałyśmy szukać ulicznego saturatora, by napić się wody sodowej z podwójnym sokiem i przepłukać tę ohydę!

Skończyłyśmy jajecznicę. Mama zamyśliła się, gryząc przy­lepkę. Dwie muchy dosiadły się do kapki jajek na ceracie. Zo­stawiłam je i poszłam szorować patelkę. Posprzątałam kuchnię i wróciłam do mamy. Zastałam ją w tej samej pozycji z nadgry­zioną przylepką. Płakała.

Pogładziłam ją po plecach.

– Wiesz, nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, by kląć sło­wem, które dla innych jest normalne! To dlatego, że nigdy nie miałam siostry! – powiedziałam z nieoczekiwanym żalem. ­– Miałaś szczęście, że byłyście dwie!

Pomyślałam, że gdybym ja miała siostrę, może wszystko wy­glądałoby inaczej, może…

Mama pociągnęła nosem i wytarła oczy rękawem. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale to zdziwienie dotyczyło poprzed­niego tematu.

– Wydawało mi się, że to była nasza tajemnica, moja i Eli, i nigdy o tym nikomu nie opowiadałam. Nawet tobie. Ale skąd w takim razie mogłabyś o tym wiedzieć?

Ze snu! – pomyślałam, ale nie powiedziałam głośno. I tak by nie uwierzyła. Uświadomiłam sobie, że dotąd w ogóle nie opo­wiadała mi o swojej siostrze. Byłam przekonana, że się jej wsty­dzi. Teraz zrozumiałam, że wspomnienia o Elce były dla niej tak cenne, że nie potrafiła dzielić się nimi. Belzebub i melba. Nie, z pewnością nigdy mi o tym nie mówiła!

Spakowałam resztę swoich rzeczy i zniosłam do samochodu.

Cieszyłam się z traperów i łyżworolek, które wczoraj udało mi się wydobyć z ciężarówki. Upchnęłam je na samym dnie bagaż­nika, żeby mama nie zauważyła. Pogrzeb pogrzebem…

O melba

Подняться наверх