Читать книгу O melba - Grażyna Bąkiewicz - Страница 7

4

Оглавление

Do domu babci dotarłyśmy późno, bo mama zatrzymywa­ła się jeszcze kilka razy. Po prostu zjeżdżała na pobocze i sie­działa nieruchomo z rękami na kierownicy. Wolałam się nie odzywać, by nie sprowokować jej do zwierzeń. Bałam się, że w odpowiedzi na jedno moje pytanie wyrzuci nagromadzone przez lata żale, wątpliwości, podejrzenia. Może i nie, ale wola­łam nie ryzykować. Siedziałam spięta, przestraszona. Nie chcia­łam oglądać tego filmu sprzed lat. Gapiłam się na miasto w dolinie. Musiałam wyglądać jak nabzdyczona kwoka. Zacho­dzące słońce czerwieniło dachy i korony drzew. Ten piękny wi­dok w połączeniu z pełnym napięcia milczeniem budził poczu­cie zagrożenia. Przejął mnie smutek. Nie dotyczył Elki ani mamy, ale mnie samej, lęku blokującego mi gardło, a zakorze­nionego tak głęboko, że nie potrafiłam dotrzeć tam nawet myślami.

– Czekamy na coś? – spytałam z nagłą niecierpliwością.

– Bo ja wiem… Całe życie na coś się czeka… Na wakacje, na miłość, na sukces, na doprowadzenie czegoś do końca. Czasami czekanie trwa zbyt długo…

Przekręciła wreszcie kluczyk w stacyjce i po kilku minutach wjechałyśmy do miasta.

Najbardziej lubię moment, gdy skręcamy w wąską uliczkę pełną zieleni, ozdobnych furtek prowadzących w głąb ogrodów, psów szczekających za ogrodzeniami. Pod siedemnastką miesz­ka babcia. O każdej porze roku zaułek jest piękny i bajkowo nierealny. Już mi żal, że będę musiała stąd wyjechać.

– Nawet nie pamiętam, że tu mieszkałam! – powiedziała ma­ma ze zdziwieniem.

Babcia czekała na nas zła jak wszyscy diabli. Przypuszcza­łam, że tak będzie, bo ona zawsze traci humor, gdy sprawy nie toczą się po jej myśli. Dom pachniał pastą do podłogi, jabłkami i gorącym rosołem. Z radia sączyło się radosne disco polo. Bab­cia nie wyglądała na przygnębioną, miała na sobie zieloną bluz­kę w kolorowe piłeczki.

– Spodziewałam się was wcześniej! – powitała nas tonem pełnym urazy.

Mama usprawiedliwiająco rozłożyła ręce.

– Jesteśmy w trakcie przeprowadzki!

– Znowu?

Zabrzmiało to: „znoooooowuuu” i miało oznaczać nieopi-sane ­zdumienie. Wymieniły długie, milczące spojrzenia, jakby chciały zajrzeć sobie nawzajem w dusze, czy coś się w nich nie zmieniło od ostatniego razu. Toczyły grę, której nie rozu­miałam. Nawet się nie dotknęły na przywitanie. Mama wykonała co prawda ruch, jakby zamierzała postąpić krok do przo­du, ale babcia machnęła ostrzegawczo ręką i przystopowała jej zamiar.

– Siadajcie do stołu! Czekam z obiadem już od południa! – ­powiedziała z przekąsem. – Z mięsa zostały wióry, ale to wasz problem! Ja już jadłam!

Siedziałyśmy przy okrągłym stole, nakrytym lnianym obru­sem. Jadłyśmy rosół, po którym pływały złote oka, a makaron był prawdziwy, robiony na stolnicy. Obgryzałyśmy kurze udka przyrumienione na jasnobrązowo i słuchałyśmy monologu o pe­rypetiach z wątrobą, o złamanym zębie Hirka, o odpadającym tynku i kotach grasujących w ogrodzie, o tym, że naczelnik sta­cji rozszedł się z żoną, a stary Jakubek pchnął zięcia widłami, ale obaj zeznali, że to wypadek, a ten łobuz Tarwid wybudował sklep większy od lotniska…

Na komodzie paliła się lampa z witrażowym abażurem. Jej światło tworzyło na ścianach kolorowe pejzaże. Gdy byłam ma­ła, chowałam się pod stołem i obserwując tańczące cienie, wę­drowałam po wszechświecie. Tutaj miałam swoją bazę. Zauwa­żyłam, że i mama wodzi wzrokiem za refleksami światła.

– No i umarła! – podjęła babcia tonem towarzyskiej konwer­sacji. W jej głosie brzmiała ulga.

Spojrzałam na mamę. Ona też słyszała to co ja, ale nie zare­agowała. Widziałam, jak zacisnęła zęby, i byłam jej wdzięczna. Cóż mogła zmienić jeszcze jedna kłótnia?

„Nie wyrwij się z jakimiś kondolencjami! – uprzedziła mnie, gdy wjeżdżałyśmy do miasta. – Ona dawno wykreśliła Elkę z pa­mięci. Tylko przez pierwsze lata bywała w szpitalu i to tylko po to, by się upewnić, że się nie obudzi!”

Była rozżalona i dlatego jej nie uwierzyłam. Teraz odstawiła talerz i powiedziała, że idzie do Wilków. Kamień spadł mi z ser­ca. Nie znoszę być świadkiem ich przepychanek słownych. Za­wsze wtedy bolą mnie zęby. Już nawet poczułam pulsowanie w lewej górnej czwórce. Dotknęłam jej językiem. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi i ból ustał.

– Babcia, babcia, babciababciababcia… – powtarzałam, by przyzwyczaić się do brzmienia słowa, którego nie używam tak często, jak powinnam.

– Co tam brzęczysz? – Postawiła przede mną ciasto z wiśnia­mi. – Jak ci idzie w szkole?

– Której? – spytałam nieopatrznie, a ona prychnęła gniew­nie i wiedziałam, że to komentarz do stylu życia mamy.

– Wasze życie to jeden wielki bajzel! – orzekła i wyciągnęła z kieszeni paczkę fajek. Wprawnym ruchem włożyła papierosa do ust. Z drugiej kieszeni wyjęła zapalniczkę i nim zdążyłam złapać oddech, zapaliła. Zaciągnęła się jak stary palacz. Czeka­łam, że może się chociaż zakrztusi, jak mnie się zdarzało, ale nic z tego. Zrobiła to z wprawą.

– Babciu, ty palisz? – jęknęłam.

– Palę! – przyznała z dumą. – Żałuję, że wcześniej nie zaczęłam. Przynajmniej mam co opowiadać księdzu. Już był znudzo­ny moim romansem z oficerem!

– To jeszcze nie dał ci rozgrzeszenia? – wyraziłam uprzejme zdziwienie.

– Dał, dał, ale przyjemnie jest powspominać miłe chwile! ­– zachichotała.

Jeezu, ale żenada!

Dopisywał jej humor. Odkąd przyjechałyśmy, nie padło ani jedno słowo o jutrzejszym pogrzebie.

– Jesteś zgorszona? – spytała z błyskiem w oku.

Przytaknęłam. Byłam wstrząśnięta. Pomyślałam nawet, że zwariowała. Z papierosem w kąciku ust wyglądała jak czaronica. Strzepnęła okruszki ze stołu. Miała długie, ruchliwe palce i wystukiwała nimi rytm głupawej piosenki, którą ktoś w telewi­zji uparł się wylansować jako hit sezonu.

– Świetnie, że jesteś zgorszona. Sprawiasz mi prawdziwą ra­dość! Całe życie starałam się postępować tak, by nie wzbudzać sensacji. Zawsze gotowa byłam na ustępstwa, byle tylko nie dać ludziom powodów do plotek. Wydawało mi się, że tak trzeba, że na tym polega życie uczciwej kobiety. Ależ byłam głupia! – ­mówiła niby żartobliwie, ale głos jej drżał. – Nie wiedziałam, że człowiek, który boi się ciosów, dostanie ich dziesięć razy więcej niż ten, kto z góry wliczył je w koszty własne!

Wypaliła faję do końca i wprawnym gestem wypstryknęła niedopałek za okno. Potem jakby zapomniała o mnie, zwiesiła głowę i zaczęła pochrapywać. Poczułam się dziwnie rozbita. Po­deszłam do okna i otworzyłam je na oścież. Było jeszcze wystar­czająco widno, bym mogła zobaczyć zarośnięty ogród i wiśnię, z której nikt nie zerwał owoców. Ogarnęły mnie niejasne wyrzu­ty sumienia, bardziej w stosunku do zaniedbanego drzewa niż do babci. Pewnie sądziła, że nic nie zrozumiem z jej monologu. Myliła się. Tam przy kolejce mama powiedziała mi, że babcia wyciszyła sprawę Elki. Nie przyjęła do wiadomości diagnozy le­karzy, że gwałt był przyczyną choroby dziecka. Dołożyła wszel­kich starań, by sprawa nie nabrała rozgłosu. Tłumaczyła to do­brem drugiej córki.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

O melba

Подняться наверх