Читать книгу Aksamitka - Grażyna Jeromin-Gałuszka - Страница 10

Оглавление

– Ale jest za dobrze wychowany, żeby ją zlekceważyć – dokończył Maksymilian. – Córka nie może odpowiadać za winy matki, dobrze, że mój wnuk to rozumie – dodał cicho.

– Chciałam więc powiedzieć… – próbowała dalej pani domu.

– Do Marcela nawet nie dociera, że Weronka mizdrzy się do niego, dziadku. – Aldona znowu przerwała matce. Zamachała nogami – przewróciła puste krzesło, zamachała rękoma – rozsypała sól i nic sobie z tego nie robiąc, mówiła dalej: – Jeszcze długo nie dotrze do niego, że na świecie istnieją inne kobiety…

– Przymknij się, Adela! – krzyknęła na córkę Klementyna. – Boże, jaki mieliśmy z tobą spokój przez całą wojnę, kiedy nie byłaś pewna, czy Kajetan znajdzie w końcu drogę do ciebie, parę kilometrów z Konar do Osady, tyle wtedy mieliśmy tu spokoju! Więc, mój drogi – zwróciła się w końcu do Michaiła – taki tu mamy zwyczaj, że kiedy jest po temu ważna okazja, wszyscy razem siadamy przy stole. Siadajmy więc i, chociaż na stole teraz skromnie, cieszmy się, a dopiero potem – westchnęła – zaczniemy się zastanawiać, co dalej z tym wszystkim począć.

– Bo ty jesteś nasz – dodał Maksymilian – i bardzo się cieszymy, że tu jesteś.

Nagle milczący dotąd Gustaw Drozdowski zabębnił palcami o blat stołu i powiedział:

– Może i nasz, ale należy do nich.

Po skromnej, choć dla Michaiła bardzo wystawnej kolacji, podczas której wszelkimi siłami usiłował zapamiętać, kto tu jest kim, znalazł wreszcie trochę swobody, by pobyć z tą, która już stała się dla niego wszystkim. Intuicyjnie czuł, że nie mają dla siebie za wiele czasu, więc postanowił go nie marnować. Znalazł ją nad rzeką, gdzie wypatrywała swoich młodszych sióstr.

– Aldona, Aldona… – odezwał się melodyjnym głosem, kładąc rękę na jej talii. – Jakie to piękne imię.

– Michaił, Michaił… – Wpadła w podobny ton. – Nie wiem, co powiedzieć…

– Wszystko, co zechcesz.

– Chciałabym, ale trochę mnie to przeraża.

– Co?

– To, że czuję się tak, jakbyśmy zawsze należeli do siebie.

– Ja czuję to samo.

– Co ten Gustaw powiedział? – spytała, spoglądając mu w oczy. W jej wzroku była rozpacz. – O co mu chodziło?

– A tam… Czy to ważne?

– Powiedz.

Westchnął głęboko i ledwo zauważalnie musnął ustami czubek jej głowy.

– O to, że jestem żołnierzem, więc należę do armii. Jestem Rosjaninem, więc należę do Związku Sowiec­kiego. A ja bym tak chciał… tak bardzo bym chciał należeć tylko do ciebie.

W tym samym czasie, gdy Michaił Janczar i Aldona Bogdanowiczówna wyznawali sobie to, o czym od pierwszej chwili wiedziały ich serca, Klementyna kazała synowi ściągnąć z Zabrzega Olka Fiszera, więc Marcel wziął rower, przeprowadził go przez bród w rzece i pojechał.

Wszyscy, poza Emilką, która odeszła zaraz po kolacji, żeby utulić do snu Gabrysię, zebrali się w małym saloniku i tam zaczęli obradować.

– Kochałam bardzo dziadka Kacpra – zaczęła Klementyna – kiedy po powrocie z zesłania był tu z nami. Pokochałam Michaiła od razu, jak tylko dowiedziałam się, kim jest… – Głos uwiązł jej w gardle, rozejrzała się bezradnie, po czym rzuciła z gniewem: – Co za okropny kraj, który tak postępuje ze swymi ludźmi!

– Skąd w tobie nagle taka zajadłość, córko? Czy to aby potrzebne? – spróbował złagodzić jej wzburzenie Maksymilian.

– Nie skąd, tylko odkąd, tato. Odkąd zamordowali mi Mundka w Lesie Katyńskim. Wcześniej dziadek Kacper opowiadał o swoim ciężkim życiu w tym syberyjskim piekle. Później, czyli teraz, jego wnuk, zanim padł jak nieżywy na łóżko, rozejrzał się po naszej najmniejszej, północnej sypialni i powiedział, że we trójkę mieli mniej miejsca w leningradzkim mieszkaniu, a o tym, jak było wcześniej, nic nie powie, bobym nie uwierzyła.

– A widzieliście – wtrąciła Adela – jak się schylił po okruszek chleba, kiedy mu upadł na podłogę?

– Ja widziałem – przytaknął ponurym głosem były więzień Oświęcimia, Gustaw Drozdowski. – Sam zbierałem okruchy chleba z ziemi, nie tylko z podłogi… – Urwał nagle i z niepokojem rozejrzał się po wszystkich wokół. – Tylko nic nie mówcie Emilce – poprosił. – Nie musi wiedzieć takich rzeczy.

– Jakby nie widziała, w jakim stanie tu wróciłeś – skwitowała Klementyna.

– Co innego mieć ogólne pojęcie głodu, nędzy czy okrucieństwa – odrzekł na to – a co innego poznać szczegóły. Faszyzm dał się światu we znaki. Nie łudźmy się – dorzucił chłodno – że ta czerwona zaraza to coś lepszego, że odejdą i zostawią swojego pośród polskich panów. Gdyby dało się cofnąć czas, cofnąłbym wiele, między innymi słowa, jakimi dwadzieścia trzy lata temu broniłem osiągnięć rewolucji sowieckiej przed dziadkiem tego młodego człowieka, panem Kacprem Janczarem, a potem…

– A teraz skończ już z tymi panami, Gustaw – niespodziewanie huknął na niego Maksymilian – bo z towarzyszami, jak widać, skończyłeś! Jesteś między nami od tylu lat, żyjesz z moją córką, razem robicie coś dobrego… Pan Janczar, pan Odolański, pan Bogdanowicz! Jesteś w rodzinie, więc zwracaj się jak do rodziny: dziadku, ojcze, wujku… – Urwał nagle i machnął ręką, po czym wbił wzrok w przedziurawiony niemiec­kimi kulami portret Konstancji Konarskiej.

Drozdowski tylko kiwnął głową i po chwili milczenia powiedział:

– Masz rację, tato.

Adela, oparta plecami o męża, nagle pochyliła głowę i gwałtownie się rozpłakała.

– Zabierz ją stąd, Kajetan – zarządziła od razu Klementyna. – W pierwszym okresie ciąży takie wzruszenia nie wychodzą na dobre.

Zanim się ruszył, Ludwika Konarska, zdjąwszy z kolan haftowaną serwetę, wstała i wyprowadziła żonę bratanka na taras.

Ledwo wyszły, z drugiej strony, od ganku, wpadł do saloniku Olek Fiszer, a zaraz za nim Marcel. Olek zdyszany nieludzko, bo wiózł na ramie hrabinę Hryniewiecką, o czym w pierwszej kolejności, klnąc cicho, nie omieszkał powiadomić domowników, potem zaś rzucił się do dzbanka z wodą i zaczął łapczywie pić.

– Jak się dowiedziały, co tu zaszło – zaczął się tłumaczyć z rzuconych na wstępie przekleństw – tak obie chciały jechać. Mela wsiadła na drugi rower, lecz hrabina w swoim arystokratycznym beztroskim życiu opanowała tylko sztukę jazdy konnej, więc co było robić!

– Przecież Eufrozyna taka lekka – stanął w obronie Hryniewieckiej Maksymilian, wyraźnie ożywiony jej przybyciem.

– Ale wierciła się i całą drogę wyzywała mnie od chamów.

– Od czego?! – Kajetan parsknął śmiechem.

– Bo raz czy dwa huknąłem jej do ucha, żeby się, do cholery, przestała kręcić.

– No to ja się nie dziwię – skwitował Maksymilian. – A gdzie one są, że jeszcze nie weszły?

– Mela gada z Aldoną, a Eufrozyna, panie Odolański, dziamdzia coś temu ruskiemu, że taki podobny do siostrzeńca jakiejś jej kuzynki, Poli Leszczyńskiej z Konstancina. Niedorozwiniętego notabene, którym się tamta miała po śmierci brata i bratowej opiekować, lecz biedaczka miała za mało służby, więc oddała go do szpitala dla umysłowo chorych…

– No mówię wam, istny Waldemar! – Usłyszeli z korytarza głos hrabiny i zaraz ukazała się w drzwiach, nieco rozpięta pod szyją. Rzuciła gniewne spojrzenie Olkowi, kokieteryjnie uśmiechnęła się do Maksymiliana, po czym usiadła wygodnie na kanapie i wachlując się haftowaną serwetką Ludwiki, kontynuowała: – Takie same głęboko osadzone oczy, co odczytywaliśmy jako jeden z symptomów debilizmu, ta sama postura. Nie wierzycie? Mam w albumie zdjęcie z Polą na schodach pensjonatu w Juracie, ten imbecyl stał za nami, jutro mogę przywieźć.

– Byle nie na moim rowerze – burknął Olek.

Obrzuciła go lekceważącym wzrokiem i już chciała mówić dalej, gdy tupot nóg na ganku, a potem w sieni, ją powstrzymał.

– No istny Waldemar! – powtórzyła jednak na widok Michaiła.

Oparł się ramieniem o futrynę i widać było, że trochę jest wystraszony. Za nim weszła Mela, a na końcu Aldona, popychając przed sobą bliźniaczki.

– No powiedzcie teraz, latawice, gdzie was znowu poniosło! – krzyczała na nie. – Tłumaczcie się ojcu, cioci, wujkom…

– Przecież nic nie zrobiłyśmy! – jednym głosem przerwały starszej siostrze.

– Ja wiem, co miałyście zrobić! – nie ustępowała Aldona. – Miałyście się pozbyć broni, wrócić do domu i siedzieć na tyłkach! Ale nie! Nie wytrzymałybyście, jakby was znowu gdzieś nie poniosło! Chwilę po tym… Wiadomo po czym! Tato – zwróciła się do Klemensa – wyciągnij pasek ze spodni, muszę je sprać, bo nie wytrzymam, ty przecież tego nie zrobisz.

Bliźniaczki cofnęły się za kanapę, na której rozparła się hrabina.

– Bo usłyszałyśmy huk nad rzeką, jak się kończą nasze łąki – zaczęła Zula lub Natka.

– A potem zobaczyłyśmy dym – dodała Natka lub Zula.

– No to poleciałyśmy…

– W te pędy.

– I patrzymy, a tam wszystko rozpieprzone!

– Granatami!

– Tu ręka, tam noga, a gdzie indziej co innego!

– No to od razu wiedziałyśmy, co się stało!

– Co? – huknęła im w twarz Aldona.

– Mogłybyście mi tak nie krzyczeć nad głową? – spytała z irytacją hrabina, gwałtownie wachlując się niedokończoną serwetką. – Ja rozumiem, że nastały barbarzyńskie czasy…

– Eufrozyno! – upomniał ją delikatnie Maksymilian.

– Więc co się stało? – huknął im tym razem nad uchem Klemens i wyciągnął obie zza kanapy.

Stały z naburmuszonymi minami na środku pokoju, spojrzały na siebie, policzyły w myślach do trzech, co można było odgadnąć po ruchu ich warg, i rzuciły jednym tchem:

– Jak co się stało, tatku?! Tamtych czterech, co nas chcieli skrzywdzić, obezwładniło tych dwóch, co im Michaił kazał tamtych odwieźć na posterunek, kazali skręcić w pola, do samej rzeki, bo stamtąd łachudry przyszły, zaczęła się szarpanina, któryś odbezpieczył granat i wyleciało w pizdu, wyleciało wszystko w powietrze!

Skończyły, znowu na siebie spojrzały, z uznaniem kiwnęły jedna na drugą, po czym z niewinnymi minami rozejrzały się po obecnych. Ci zaś, zdaje się, rozważali w milczeniu prawdopodobieństwo przedstawionych przez bliźniaczki zdarzeń, w końcu odezwał się Kajetan:

– Mogło tak być.

– Tak zapewne było – przytaknął Olek Fiszer.

– Zaraz, zaraz – zaprotestowała tej powszechnej zgodzie starsza siostra bliźniaczek – niech się najpierw wytłumaczą, co tam tyle godzin robiły…

– Nie teraz, Aldona – uciął stanowczo Olek. Podszedł do bladego jak ściana Michaiła, obrzucił go wzrokiem i rzekł: – Domyślam się, że w innym ubraniu tu przyjechałeś.

– W innym.

– Gdzie jest?

– Zabrałam do prania. – Usłyszeli z kuchni gromką odpowiedź Wacławy. – Zaraz będę moczyć!

– Niech Wacława nie moczy, tylko tu przyniesie! – krzyknął w stronę kuchni Olek, po czym znowu zwrócił się do Michaiła: – Nieśmiertelnik!

– Jaki nieśmiertelnik?

– Normalny. Taki, jaki każdy żołnierz nosi na wojnie.

Tamten pokręcił głową i parsknął krótkim śmiechem.

– Mało który sołdat go wkładał, żeby nie zapeszyć. A i tak w czterdziestym drugim zakazali wydawania i noszenia…

– Żartujesz?

– Nie.

– Po co?

– Po to, żeby nie płacić odszkodowań rodzinom poległych – udzielił odpowiedzi Gustaw Drozdowski. – Dranie.

– A co masz? – pytał dalej Olek Fiszer.

– Książeczkę czerwonoarmisty. – Michaił sięgnął do tylnej kieszeni spodni.

Fiszer przez chwilę milczał ze zmarszczonym czołem, po czym zwrócił się do bliźniaczek:

– Zula, Natka, gdzie to jest?

– Co?

– Jak co? Ten samochód z ciałami.

– My zaprowadzimy – odrzekły chórem.

Aldona straciła widać cierpliwość, bo trzepnęła jedną i drugą po głowie, po czym wskazała im miejsce na kanapie. Usiadły więc po obu stronach hrabiny, spojrzały z pretensją na siostrę, dopiero wtedy odpowiedziały:

– Za zakrętem rzeki, tam, gdzie się utopił kowal z Czerwińska, jak przyłapał kobitę na sianie z parobkiem. Z tym, co później latał za tą Stefką…

– Zula, Natka! – upomniała je starsza Bogdanowiczówna.

– Zaraz za naszymi łąkami, w samym środku olszyny! – wyrzuciły w końcu, złe na wszystkich.

Olek kiwnął głową. Kajetan z Gustawem zerwali się na równe nogi.

– No to idziemy, panowie – rzucił Konarski i pierwszy wyszedł z pokoju.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

Aksamitka

Подняться наверх